Żelazna cyklotrasa, czyli … Karwina majowo

Żelazna cyklotrasa, czyli … Karwina majowo

       Szukając miejsca na tegoroczną majówkę, mamy w pamięci ubiegłoroczny pobyt w okolicach Czorsztyna i doskonałą ścieżkę rowerową wokół zalewu. Tym tropem chcemy podążać i w tym roku, zatem wybór pada na wychwalaną przez internautów żelazną trasę w okolicach Jastrzębia Zdroju. A że R. jest fanką siatkówki, cieszy się, że odwiedzi miasto jednej z najlepszych polskich drużyn. Tak więc W. rozpoczyna stosowną kwerendę i już wiemy, że szlak poprowadzony jest torami dawnej kolejki wąskotorowej, przebiega zarówno po polskiej, jak i czeskiej stronie i liczy około 50 km. Pasuje!

      Na początek noclegi. Oczywiście w naturalny sposób w centrum zainteresowania leży wspomniane Jastrzębie, ale szybko okazuje się, że ceny poszybowały niebotycznie w górę. I tak „jadąc” wzdłuż trasy, trafiamy na czeską Karwinę i pensjonat, którego oferta zadowala nas całkowicie.

Przygotowania czas zacząć: na początek rowery. Po zimowej przerwie przyda im się przegląd i sprawdzenie, czy „nic im nie dolega”. Rowerowi diagności potwierdzają ich przydatność do nowego sezonu, zatem jesteśmy spokojni o nasze stalowe rumaki. Pakujemy się w czwartkowe popołudnie, bowiem w piątek chcemy wyruszyć jak najszybciej to możliwe. Uff! Udało się wyjechać przed godziną 12, nawigacja pokazuje ok. 4 godzin, zapowiada się nieźle. Co prawda zarówno R. jak i W. mają obawy co do A-4, czyli odcinka miedzy Wrocławiem a Opolem, ale postanawiają zaryzykować. Jedzie się nadspodziewanie szybko i bezproblemowo, zatem robimy tylko małą przerwę na kawę i już około 16. 30  wjeżdżamy na ulice Karwiny. Nieco bojaźliwa R. po drodze zauważa górki i zastanawia się, jakie podjazdy ją czekają, jednakże na widok malowniczego rynku, wszystkie obawy pryskają. Oto przed nami odsłania swe centralne miejsce Karwina, miasteczko nie tylko urokliwe, ale i o ciekawej, jak się okazuje, historii. Dziś obejmuje kilka miejscowości, między innymi Raj, Solec, Frysztat i oczywiście Karwinę, której to miasto zawdzięcza swą nazwę. Jest to o tyle ciekawe, że Frysztat,  drugie najstarsze po Cieszynie miasto w regionie, przez wiele stuleci pełniło rolę dominującą. Zatem przyzwyczajamy się do podwójnej nazwy, tej oficjalnej i tej obiegowej, i poznajemy dzieje tego miejsca.  Z doświadczenia wiemy, że tereny przygraniczne mają skomplikowaną historię. Tak jest i tym razem. Otóż po zakończeniu I wojny światowej znalazły się w granicach Czechosłowacji, choć zdecydowaną większość stanowili Polacy. No cóż, nie po raz pierwszy i ostatni to politycy zadecydowali o takim kształcie naszego państwa. Nic dziwnego, że towarzyszą nam mieszane uczucia, kiedy czytamy o zajęciu Zaolzia, w tym sympatycznej Karwiny. 

    

 Po kolejnej światowej wojnie to znów politycy podjęli decyzję o tym, w jakim państwie będą mieszkać autochtoni. I tak oto powstało miasto Karwina, co ciekawe z herbem Frysztatu.  To właśnie owa miejscowość stanowi historyczno - zabytkowe centrum. Reasumując: mieszkamy w Karwinie, która de facto jest Frysztatem. R. ma wrażenie, że gdzieś w zaułkach rozbrzmiewa chichot historii... Tymczasem nadal poszukuje ciekawostek, dotyczących tego niewielkiego miasteczka. I oto dowiaduje się, że  jednym ze znanych jej mieszkańców był pisarz, Gustaw Morcinek, doskonale znany jej pokoleniu z lektury szkolnej „Łysek z pokładu Idy”.  To skądinąd wzruszająca  historia tytułowego Łyska, konia, który całe życie ciężko pracował w kopalni. Mimo, że stracił siły i zdrowie, wydobył górnika- swego przyjaciela spod zawalonej ściany i tak ocalił mu życie. Dzięki temu powrócił na powierzchnię ziemi, by dokonać żywota. R. nie byłaby sobą, gdyby nie poszperała w internecie, by bliżej poznać autora tej nieco łzawej (jak sama określa) opowieści. I oto pojawia się mężczyzna z krwi i kości, o czy może się przekonać, czytając materiały z sesji naukowej z okazji 120 rocznicy urodzin pisarza. Już wie, że musi bliżej zapoznać się z dokonaniami słynnego mieszkańca Karwiny, chociażby ze względu na jego zainteresowania regionalistyczne.

Tymczasem wchodzimy do pensjonatu, a tam wita nas przesympatyczny właściciel. Pokazuje nam pokój, malutką i czystą jadalnię, gdzie będziemy jeść śniadania i miejsce na klatce schodowej dla naszych rowerów. Kilkukrotnie pyta, czy nam się podoba, a my jesteśmy zachwyceni zarówno lokum (bardzo duży, przestronny pokój z kuchnią - trudno to nazwać aneksem, i łazienką), jak i miejscem parkingowym na podwórku. Z jednej strony wspomniany rynek, z drugiej malutka uliczka, a w niej …piwowarek, czyli miejscowy browar. Już wiemy, w którą stronę udamy się na wieczór.

  Rozlokowujemy się i wychodzimy, by nieco zapoznać się z naszym nowym odkryciem. I od samego początku achom i ochom nie ma końca. Otaczają nas przepiękne kamieniczki z ciekawymi ornamentami, wszędzie niezwykle czysto i schludnie. Fontanna dodaje rynkowi uroku, a wszystko dopełnia spokój, niespiesznie przechadzający się ludzie i cisza. Jednym słowem niecodzienna aura. R. niegdyś podziwiała zwięzłość i trafność myśli Phila Bosmansa, a dziś przywołuje jego słowa: Najpiękniejszych chwil w życiu nie zaplanujesz. One przyjdą same. Sztuka życia – to cieszyć się małym szczęściem.

   W pełni się z nimi zgadza, omiata wzrokiem okolicę i ...powraca do rzeczywistości. Zatem  kieruje  swoje kroki ku informacji turystycznej i otrzymuje plan ścieżek rowerowych i okolicznych atrakcji, co ciekawe w języku polskim. Pyta, gdzie najlepiej zjeść coś smacznego, a  sympatyczna Pani poleca restaurację tuż obok. Tak więc zasiadamy przy stoliczku (na zewnątrz), a W. tradycyjnie zamawia  knedliki, bowiem już wie, że te  podane w niewielkich restauracjach są niezwykle smaczne. Ponownie przyzwyczajamy się do czeskiego  języka, bowiem na wprost mamy kawiarenkę z szyldem „italska zmarzlina”. Kochamy Czechy! - chciałaby krzyknąć R. W doskonałych humorach wstępujemy jeszcze na słynne czeskie piwo i niemniej słynne utopence, które zarówno R. jak i W. bardzo lubią. Muszą spełniać tylko jeden warunek: powinny być zrobione domowym sposobem, a nie z marketu. I oto obserwujemy, jak Pani wyjmuje potężny słój, a z niego wydobywa rzeczony przysmak. Już nam ślinka cieknie, ponieważ domyślamy się, że będą przepyszne. Nota bene kto jeszcze nie wie, co to za potrawa, niech spróbuje: otóż są to serdelki/kiełbaski marynowane w zalewie octowej (przypominającej naszą do rolmopsów) z dużą ilością cebuli i papryki. Do piwa jak znalazł. Tymczasem rozglądamy się po niewielkim lokalu, a R. zaczyna się pilnie rozglądać: czy tu aby nie zasiada gdzieś sam dzielny  Szwejk?


R. na początek przywołuje cytowanego niegdyś wojaka: Człowiek planuje, a knajpa plany psuje i Każde dlaczego ma swoje dlatego, by na koniec stwierdzić: Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było. Jest jak jest, tak jest, generalnie: fantastycznie! Powolutku udajemy się na spoczynek. Wokół nas cisza i spokój.  Zapada zmierzch.

     Sobotni poranek wstaje pochmurny, ale nie psuje nam wcale nastroju. Pierwsze śniadanie i miła pogawędka z właścicielem o kamracie z Polski i takich tam szczegółach z życia wziętych. Jako że pogoda niekoniecznie ma dziś sprzyjać dalekim wyprawom rowerowym, postanawiamy pokręcić się po mieście i rozruszać nasze kółka. Uwielbiamy poznawać miasta z rowerowego siodełka, tak więc zaczynamy! Najpierw rundka wokół rynku, a potem przez nieco tajemniczą bramę wjeżdżamy do parku, liczącego, bagatela! ponad 50 hektarów. Kierujemy się ku mini zoo, a stamtąd nad staw, po którym, jak mówił nasz gospodarz, latem można pływać łodzią lub rowerem wodnym. Na razie jest to niemożliwe, ale dostrzegamy pokaźny plakat, informujący o rozpoczęciu sezonu. Dowiadujemy się, że ma to nastąpić właśnie dzisiaj, a kulminacyjny moment stanowić będzie koncert jakiegoś zespołu. Jego nazwa niewiele, a raczej nic nam nie mówi, ale trzymamy kciuki! Uwielbiamy lokalne inicjatywy! Ruszamy dalej, tym razem ścieżka wiedzie nas nad Karwińskie Morze, tak przynajmniej napisano na towarzyszących nam drogowskazach (rowerowskazach?). Kilkanaście minut wystarcza, byśmy przez zabytkowy most dotarli do celu. R. różne mosty widziała, tym razem przejechała z lekkim lekceważeniem. Dopiero po chwili, po zatrzymaniu, spojrzała nań nieco inaczej. Jak odczytała został wykonany z żelbetonu i ma długość ok. 55, szerokość ok. 6 i wysokość ponad 6 m. Kiedy na chwilę przysiadła na ławeczce, poddała się refleksji: wszak konstrukcje Eiffla ( i wcale nie myślała tu o słynnej wieży, a raczej o moście w Porto) to również przykład osiągnięć naszych przodków, czyli zabytku. Nota bene tym razem doskonałej myśli inżynieryjnej, którą R., jako humanistka, choć czasem nie rozumie, potrafi docenić.

 A przed nami karwińskie morze. Morze, jak to morze, czeskie, czyli niewielkie. Ale za to malownicze, a co najważniejsze: świetnie zagospodarowane. Wokół ścieżka, którą podążają zarówno piesi, rolkarze, jak i rowerzyści. Dodatkowo zauważamy malutkie zaułki dla wędkarzy, ławeczki, a nawet przebieralnię  przy niewielkiej plaży, w której chowamy się, gdy zaczyna kropić. W. zabezpiecza „bzyka”, bo chciał polatać, ale warunki nie pozwalają. Szkoda, ale zawierzamy prognozom pogody i zamierzamy tu wrócić. Po chwili podejmujemy decyzję: zaledwie przepaduje, zatem zmykamy na ryneczek i do pensjonatu, bowiem meteorolodzy zapowiadali pogorszenie pogody. Humory nas nie opuszczają, nie takie załamania przeżywaliśmy... R. wspomina, kiedy to w Normandii, podczas powrotu z Saint Michael, przy temperaturze kilku stopni i ulewnym deszczu, zacięła zęby i na pytanie W. zatrzymujemy się? odpowiedziała: nie, jedziemy dalej.

R. stwierdza nie jest źle: po pierwsze ciepło, po drugie zaledwie kilkanaście minut i oto jesteśmy w domowym zaciszu. Zastanawiamy się, jak spędzić  dalszą część dnia i stawiamy na zamek. Niegdyś był nie tylko warownią, ale i drugą po Cieszynie siedzibą Piastów cieszyńskich. Ich właściciele to nie tylko wspomniani Piastowie, Cyganowie ze Słupska, ale i niejaki Zdenek Zampach i inni bliżej R. nie znani czescy szlachcice.  Wreszcie  dobra nabył Jan Larisch von Monich i to od niego rozpoczęła się złota era tego miejsca. Nie dość, że przebudował swoją siedzibę, założył wspomniany wcześniej  park, ale i dał początek znamienitemu rodowi. To dzięki niemu Karwina rozwinęła się nie tylko gospodarczo (kopalnie), ale i kulturalnie. Niestety lata tzw. komuny nie sprzyjały zachowaniu rezydencji, ale przemiany roku 1990 i powrót obiektu pod władanie samorządu pozwoliło na przywrócenie dawnej świetności rezydencji. W tym miejscu, jak to często bywa, R. towarzyszy refleksja: rezydencje francuskie, angielskie, włoskie przez stulecia pozostają w rękach tych samych rodzin, bez względu na zmieniające się ustroje i toczące się wojny (w tym światowe!). Znamienity historyk i pisarz Paweł Jasienica, inwigilowany przez najbliższych (mimo, że jego domeną było średniowiecze!) napisał w jednym z listów: Oczywiście tylko historię stać na podobne inscenizacje, ona jedna może sobie na nie
pozwolić. Powieściopisarza wyszydzono by za takie pomysły, obwołano by go grafomanem.

   Stawiamy się na miejscu zbiórki, a tam wita nas po polsku Pan Przewodnik, który informuje, że jego język polski jest podstawowy, ale postara się odpowiedzieć na wszystkie nasze pytania. Odczytujemy to jako kurtuazję, wszak (nieco niespodziewanie) otrzymujemy słuchawki z tekstem w języku polskim. Brawo! Przemierzamy kolejne komnaty i zachwyca nas nie tylko pietyzm z jakim odtworzono wnętrza, ale i zainteresowanie Pana Przewodnika, czy wszystko rozumiemy. Jego język polski jest nienaganny, a R. wzdycha po cichu: gdyby tak wszyscy polscy przewodnicy (że nie wspomni o politykach) posługiwali się taką mową... Kończymy spacer po zamku i na zakończenie odbywamy przemiłą rozmowę z Panią z Ostrawy, która piękną polszczyzną wtrąca się w naszą rozmowę z Przewodnikiem. Zagadnięta R. opowiada o wcześniejszych pobytach w Czechach. Oczywiście zaczyna od Pragi, ale wyraźną sympatię wyczuwa po wspomnieniach z Ołomuńca, Krumlowa i Nymburka. Wszak to niezbyt oczywiste szlaki turystyczne. Do tego podkreślamy, że wszędzie rowerem! Pani jeszcze, z lekkim uśmiechem, zapytuje o Święty Kopeczek i jest wyraźnie zaskoczona, a nawet zdziwiona, gdy odpowiadamy, że tak i tam byliśmy, oczywiście na naszych niezastąpionych jednośladach.  Rozstajemy się z uśmiechami na twarzach, a nasza interlokutorka zaprasza do Ostrawy. Niestety, póki co nie mamy czasu, by zobaczyć to miasto, ale kiedyś, kto wie? Wszak staramy się nie wracać w te same miejsca, a tam jeszcze nas nie było.


  I jeszcze kościół, otwarty, zatem chętnie zaglądamy. Wchodzimy bocznym wejściem i już na początek uderzają nas przepiękne freski, chyba niedawno odkryte. R. , jak zwykle zresztą, chwyta do ręki ulotkę  (ponownie w języku polskim!) i już po chwili poznaje kolejną ciekawą historię. Otóż dowiaduje się, że jest to najstarszy zabytek tego miasta, a jego początki sięgają 1239 roku i powstania Księstwa Cieszyńskiego. Wielokrotnie przebudowywany, rozbudowywany, dziś ma jednonawowe wnętrze z kaplicami bocznymi. I tu zaczyna się historia owych wspomnianych fresków. Odkryto je w 2011 roku pod ośmioma warstwami tynku! Nadal czekają na pełną renowację, ale już dziś budzą podziw. Niewątpliwie są świadectwem epoki, którą szczególnie upodobała sobie R. Wyciągnąwszy ramiona ludzie średniowiecza ściągnęli niebo na ziemię – napisał Johann Huizinga w „Jesieni średniowiecza”, zaprzeczając powszechnie panującym poglądom o jego ciemnocie i zacofaniu. Chwil kilka, spojrzeń kilka, zamyśleń kilka...

  Wracamy, by ponownie uruchomić nasze dwukołowe „rumaki” i „kąsnąć” co nieco. Zgodnie z poleceniem naszego gospodarza kierujemy się ku drugiemu browarowi, przy którym mieści się restauracja. I choć wewnątrz odbywa się  impreza zamknięta, nie ma żadnego problemu, by zjeść na zewnątrz. W. decyduje się na tradycyjne knedliki z gulaszem z dziczyzny (czyli swina ino z lesa, jak to niegdyś obrazowo wytłumaczyła jedna z kelnerek) i jest mocno ukontentowany! Ponieważ wypogodziło się, ponownie kierujemy się ku parkowi, gdzie dziś ma rozpocząć się sezon, czemu towarzyszyć będzie koncert bliżej nieznanej nam grupy muzycznej. Ale co tam, posłuchać warto! Przecież:  Czym jest muzyka? Nie wiem. Może po prostu niebem z nutami zamiast gwiazd. Może mostem zaklętym, po którym instrumenty przeprowadzają nas. Tak pisał niebagatelny, aczkolwiek niedoceniany i mało znany Ludwik Jerzy Kern (jeden z tych poetów, do którego twórczości R. zagląda).

Wielu mieszkańców zmierza w to samo miejsce, zatem zasiadamy ponownie nad malowniczym jeziorkiem i raczymy się jedynie słusznym w tym miejscu napojem. Tymczasem niebo ponownie zasnuwa się chmurami, mija zaledwie kilka chwil i oto z nieba spada rzęsisty deszcz. My, na szczęście, profilaktycznie usiedliśmy pod skromnym daszkiem, ale większość przybyłych chowa się,  gdzie się da. Kiedy na chwilę pokazuje się słońce, postanawiamy nie kusić losu i wracamy w zacisze naszego pokoju.

 I tak nastaje niedziela. Zgodnie z naszym zwyczajem udajemy się na mszę świętą, tym bardziej że kościół leży zaledwie dwie minuty od naszego noclegu. Wchodzimy i jesteśmy zaskoczeni. Czechy nie kojarzą nam się z religijnością, mało tego, wiele słyszeliśmy o laicyzacji tego kraju, a tymczasem kościół jest pełen ludzi. Nie tylko starszych, dominują młodzi z dziećmi i osoby w tak zwanym średnim wieku. R. jak zwykle oddaje się refleksji nad niezbadanymi ścieżkami wiary. Po raz kolejny powraca nie tylko do słynnego dowodu Pascala, ale i sięga do Terry Pratcheta, który stwierdził: Bogowie może istnieją, a może nie. Dlaczego więc i tak w nich nie wierzyć? Jeśli to wszystko prawda, to po śmierci trafisz w przyjemne miejsce, a jeśli nie, to przecież nic nie tracisz.

 Jest wczesne przedpołudnie, a w planach mamy Cieszyn, zarówno polski jak i czeski, choć doskonale wiadomo, że jest to jedno miasto, które podzieliła historia, a raczej politycy. Jedzie się bardzo przyjemnie, czasami szlak prowadzi nas po prostu ulicami wsi i drogą. Bez większego wysiłku docieramy do słynnego mostu, który po polsku nazywany jest mostem Wolności lub Przyjaźni, a po czesku Svobody lub Družby. Jak sama nazwa wskazuje, a raczej geografia nakazuje: jest rzeka, są dwa brzegi. Z woli historii po jednej stronie Czechy, a po drugiej Polska. I po co, na co to komu? Zastanawia się W., Europejczyk, jak sam siebie określa, miłośnik filmów, w których Ziemia jest jedną wielką wspólnotą. Przecież można dążyć ku wspólnemu dobru, różniąc się, szanując, ale i przedkładając interes wszystkich mieszkańców nad swój własny. Utopia? Na obecnym etapie rozwoju cywilizacji pewnie tak, ale kiedyś... kto wie? A R. przywołuje ponownie Gustawa Morcinka, który już przed II wojną światową nazwał to miasto „pokrzywdzonym”. Ubolewał nad jego podziałem, uważał to za niesprawiedliwość dziejową i nazywał ów fakt „curiosum, nigdzie chyba na świecie nie spotykanym”. Optował za polskością miasta i wskazywał na związki z Polską. Nie tylko wymieniał słynnych mieszkańców, ale i wskazywał na zabudowę miasta (z wieżą, pozostałością po zamku Piastów). Wspominał również o studni, która informuje o dacie i założycielach osady (w trzech językach: polskim, łacińskim, niemieckim), by wreszcie podkreślić, jak bardzo zabudowa nawiązuje do Krakowa. Wyjątkowość tego miasta sprawiła, że Morcinek postawił to miasto na równi ze Lwowem i Wilnem. O takich ciekawostkach dowiedziała się R. ze wspomnianych już wykładów, opublikowanych z okazji sesji naukowej poświęconej  nieco zapomnianemu pisarzowi.

 


     My tymczasem zajeżdżamy na czeski cieszyński rynek. Cicho, spokojnie, nic się nie dzieje, nie ma nawet żadnej kawiarni. Napotkani Polacy informują, że życie tak naprawdę toczy się po drugiej stronie Olzy, więc bez zbędnej zwłoki (używając prawniczego terminu) wracamy na polską stronę. I rzeczywiście, ta część miasta wręcz tętni gwarem. Przebijając się pośród spacerujących, dojeżdżamy do rynku. Niestety rozkopany, nawierzchnia w remoncie, ale zauważamy i doceniamy jego urok i wielki potencjał. Jeszcze chwil kilka przeznaczamy na kawę i tzw. lody rzemieślnicze (rzeczywiście pyszne, a jak powiedziałaby mała M. smakowite). Wracamy bez pośpiechu, spokojnie, trochę przez las, trochę przez wsie. Na krótki moment R. zatrzymuje się przy drewnianym kościółku w miejscowości, której nazwy niestety nie zapamiętała. A potem spokojnie pedałujemy ku równie spokojnej Karwinie.

         Poniedziałek creme de la creme naszego wyjazdu czyli szlak żelazny. Tak bardzo reklamowany przez rozmaitych blogerów. Pożyjemy, zobaczymy... przytacza prawie starożytną maksymę R. Już wiele razy doświadczyła, że zapowiedzi niewiele miały wspólnego z rzeczywistością (patrz: greenvelo lub R-10 wzdłuż Bałtyku). Gwoli sprawiedliwości musi dodać, że velo Dunajec godne jest swej sławy. Wyruszamy po smacznym śniadanku, na początek chcemy dotrzeć do ścieżki. I oto pierwsze,  przyjemne zaskoczenie. Zaledwie kilkaset metrów i już jesteśmy! Oczywiście korzystamy z nawigacji, choć oznaczenia w niewielkiej skądinąd miejscowości, naprowadziłyby nas  same. Na razie spokojnie i cicho, mijamy kolejne wioski, by znaleźć się po stronie polskiej. I tu szybko okazuje się, że jedziemy nieco „pod prąd”, bo właśnie od strony czeskiej ku polskiej, a większość cyklistów odwrotnie. Mamy wrażenie, że ta forma turystyki jest bardziej popularna po tej stronie granicy. A może to przez to, że u nas trwa długi weekend, a Czesi po prostu poszli do pracy? Tymczasem dojeżdżamy do kościoła św. Anny,  kilkoro rowerzystów siedzi wokół, ale tylko R. postanawia do niego zajrzeć. I wcale nie jest to kwestia wiary, a ciekawego zabytku na szlaku.

     Jedziemy dalej, podoba nam się i, tradycyjnie, zauważamy wzmożony ruch. Pokazuje nam to, jak bardzo tego typu miejsca są potrzebne. Docieramy do Jastrzębia Zdroju i tam zjeżdżamy z trasy. Jak zwykle towarzyszy nam przesłanie, żeby nie tylko „zaliczyć” kilometry, ale i poznać to, co można po drodze zobaczyć. Tym bardziej, że miasto to jest nie tylko słynnym uzdrowiskiem, ale i siedzibą klubu siatkarskiego, któremu kibicuje R.  Jastrzymbie-Zdrój, jak mawiają Ślązacy, to miasto przedziwne. Od połowy XIX wieku funkcjonowało tu uzdrowisko, ale ponieważ w latach 50-tych XX wieku odkryto tu pokłady węgla kamiennego, straciło status  kurortu, a stało się ośrodkiem przemysłowym.

   Dla R. to jedno z miejsc znaczących na polskiej mapie klubów siatkarskich. Bo przecież swą siedzibę ma tu KWS Jastrzębski Węgiel, zdobywca aż 15 medali mistrzostw Polski, a w ostatnim sezonie nie tylko finalista Pucharu Polski, ale i zdobywca 2 miejsca w Lidze Mistrzów, nota bene po przegranej z również polskim klubem ZAKSA Kędzierzyn - Koźle! I tak po raz R. kolejny snuje refleksję: ile to hałasu i gwaru medialnego byłoby, gdyby kopacze zwani piłkarzami dotarli do chociażby ćwierćfinału...  Ale nic to, jak mawiał pan Wołodyjowski. Zarówno R. jak i W. wolą pozostać kibicami tej właśnie dyscypliny sportu. R. podziwia wszystkich, ale szczególnie zachwyca ją gra Tomasza Fornala i Norberta Hubera. Z zagranicznych graczy wyróżnia Toniuttiego, a wielką sympatią obdarza Jana Hadravę.

    Dłuuuugi podjazd, niby nie bardzo stromy, ale mozolny. Za to jego zwieńczenie stanowi park zdrojowy, a w nim urokliwy stawek, nad którym łapiemy chwilę oddechu. R. na jednej z tablic wyczytuje informację, iż jego fundatorem był hrabia Felix von Königsdorff. To on ufundował budynki uzdrowiskowe, pijalnię wód, ale i założył park je otaczający. Podzielił go na część górną, urządzoną na wzór ogrodu i dolną, zwaną Doliną Mikołaja. To tam zatrzymujemy się na chwil kilka , kontemplując nie tylko roślinność, ale i architekturę: Dom Zdrojowy, tzw. Masnówkę i Łazienki. Z przyjemnością przyglądamy się kuracjuszom i ich nieśpiesznym spacerom. Trzeba spacerować, trzeba zatrudniać ducha, podobnie jak ciało. Duch potrzebuje aktywności. Gdy duch jest bezczynny, zaczyna kwaśnieć, rozkładać się. Jak ciało. - pisał Sandor Marai.

  Pora powrócić na szlak. Jeszcze W. konstatuje: Zdrój - a tu olbrzymi komin, ale po chwili następuje to, co R. lubi najbardziej: „właściwa strona górki”, czyli po prostu zjazd, chyba ponad czterokilometrowy! Nagroda za wspinaczkę!

   Towarzyszy nam coraz więcej cyklistów, wszak godziny przedpołudniowe sprzyjają wyprawom. Dojeżdżamy, z małymi przygodami, do Zebrzydowic. Z przygodami, bowiem nie do końca odczytaliśmy szlak. Ale co tam! Jest pięknie! Pogoda dopisuje, humory również, cóż wobec tego stanowią nadrobione cztery kilometry...


     Tym bardziej, że dojeżdżamy do miejsca, gdzie zamierzamy zatrzymać się na nieco dłużej. Im bliżej celu, tym większy gwar. R. zastanawia się: festyn? impreza zamknięta? Oczywiście  po kilku minutach zna odpowiedź: Europejski Przegląd Zespołów Folklorystycznych! Sama jest miłośniczką piosenek ludowych, wszak pamięta je z dzieciństwa i uważa je za element dziedzictwa narodowego. Jakże bowiem nie cenić „Głębokiej studzienki”, a przy niej Kasieńki myślącej o swoim Jasieńku i jej tęsknocie do niego. I jeszcze wspomnienie wychowawcy pana E. Zielonki z krotoszyńskiego liceum, który z niezwykłym ferworem ją wykonywał. A przecież jest jeszcze „zielony mosteczek”, co nie tylko ugina się i niesie kolejną Kasię, ale i weselna pszczółka, siadająca na jabłoni. R. mogłaby tak jeszcze długo, bowiem niejednokrotnie śpiewała owe piosenki, tak bardzo związane z naszą kulturą ludową. Szkoda, są znacznie bardziej melodyjne i niosą piękniejsze przesłanie niż wiele współczesnych tzw. przebojów. Na pocieszenie przypomina, że wyśpiewane niegdyś przez Zespół Pieśni i Tańca Mazowsze „Dwa serduszka” wykonane przez Joannę Kulik  w filmie „Zimna wojna” obiegły cały świat. Zatem nucimy jeszcze „Upływa szybko życie, jak potok płynie czas”

    Słuchając nieco bardziej i nieco mniej znanych melodii, robimy przerwę na obiad. Ponieważ  podoba nam się otoczenie, nie tylko robimy przerwę na obiad, ale i na kilka ciekawych ujęć. Zarówno pierwsze, jak i drugie satysfakcjonuje nas w całej rozciągłości. Japońskie przysłowie powiada: Ten jest ubogi, kto nie odczuwa zadowolenia.

    Wracamy ukontentowani ścieżką, choć po raz kolejny zauważamy, jak bardzo nasz „sposób” spędzania czasu na rowerze różni się od wielu innych. Dla nich liczą się kilometry,  szybkość, „zaliczenie” trasy i chyba lekki „szpan”, jak to niegdyś mawiano. Weekend przeminie, a wtedy w pracy można się pochwalić: zrobiłem 50 km na rowerze, trasa dobra, zmieściłem się w dwóch/ trzech godzinach.

    R. i W., być może z racji wieku, a być może dlatego, że zawsze ciekawił ich świat , ten bliższy i dalszy, wolą wolniej i chyba ciekawiej. Wszak sam Albert Einstein mawiał:  Są dwie drogi, aby przeżyć życie. Jedna to żyć tak, jakby nic nie było cudem. Druga to żyć tak, jakby cudem było wszystko.

Kręcą kolejne kółka powoli zmierzamy ku Karwinie. Wieczór spędzamy, obowiązkowo, w zaprzyjaźnionym browarze. Tradycyjnie zamawiamy piwo i utopence.

      Pozostał nam tylko wtorek. Tym razem, ponieważ prognozy pogody są niepewne, mamy zamiar wyruszyć wzdłuż Olzy. I to jest przysłowiowy strzał w dziesiątkę! Jedziemy po wałach (na wzór Oder-Neisse) i jesteśmy zachwyceni. Skręcamy ku Doubrawie, ale ponieważ chmury gromadzą się nad nami, postanawiamy zawrócić (choć do Ostrawy było już niedaleko, zaledwie kilkanaście kilometrów). Przez niewielką wioskę, której nazwy R. nie pamięta, wracamy na wały. I znów jest cudnie! Równiutko, asfaltowo, wygodnie! Aż żal, ze wzdłuż Wisły, czy też naszej Warty nie mamy takiego szlaku. Bezpiecznie i bez niespodzianek atmosferycznych docieramy do naszego lokum. Żałujemy, że już wkrótce będziemy musieli pożegnać to sympatyczne miasteczko nie tylko o ciekawej przeszłości, ale i pełne życia i planów na przyszłość. A wieczorny pobyt w piwowarku kończymy tradycyjnym zamówieniem, na co Pani reaguje: to wy tak lubite utopence? Potwierdzamy: ano tak!

   Środa zapowiada powrót, pakujemy się, żegnamy miasteczko, które nas urzekło i wyruszamy ku domowym pieleszom. Najpierw, znów z obawy przed korkami na A-4 postanawiamy ominąć tę trasę, ale potem zapada decyzja: ryzykujemy. I opłaciło się: bezpiecznie i co najważniejsze szybko, docieramy do domu.  Cóż rzec: polecamy pogranicze i chyba nie do końca odkryte miejsca, które być może nie są najbardziej znane i na „topie”.  Nie kuszą blichtrem i  światowością. W zamian za to proponują rodzinną atmosferę, spokój, świetną kuchnię i ciekawe zabytki. Na koniec R. ponownie przywołuje słowa Morcinka, który tak mówił o swojej ziemi rodzinnej: Ziemia śląska jest tak piękna, tak bardzo podobna do uśmiechu zamyślonej młodej dziewczyny…