Plany na tegoroczną zimę wyglądały nieco inaczej, ale w końcu tani lot i szybka decyzja sprawiły, że nasza kolejna podróż miała zakończyć się na Sycylii. Kilka lat temu R. proponowała ten kierunek turystyczny, ale W. nie do końca był do niego przekonany. Dopiero informacja o wspomnianym tanim locie przesądziła sprawę. Zatem: jedziemy! Po raz kolejny z M. i S. Przed nami wyspa pełna śladów mitologii i historii, cudownej przyrody i jak się okaże: przesympatycznych mieszkańców. Swoją starożytną nazwę zawdzięcza trójkątnemu kształtowi, który wyznaczają cyple Capo Peloro, Capo Boeo i Capo Passero i jak się niedługo okaże, wszędzie zobaczymy nawiązujące do tego charakterystyczne pamiątki.
Jednak zanim na nią dotrzemy, czeka nas nocna eskapada na wrocławskie lotnisko. I oto bladym świtem, czyli o 6.30, wylatujemy, by poznać kolejny zakątek słonecznej Italii. Nieco ponad dwie godziny później wysiadamy w Palermo. To tu właśnie Johann Wolfgang Goethe w swoim dzienniku „Podróż do Włoch” pod datą 13 kwietnia 1787 roku zapisał znamienne, dziś często cytowane słowa: Kto nie widział Sycylii, ten nie rozumie Włoch. Tu bowiem jest klucz do wszystkiego. Zachwycał się nie tylko zabytkami, przyrodą, ale i kuchnią. Zamierzamy się o tym niebawem przekonać. Zatem dojeżdżamy do centrum na dworzec autobusowy i tu, na dzień dobry, punkt pierwszy: kawa i arancini. To jedno z typowych dań tej wyspy, czyli smażone kulki ryżowe w panierce z rozmaitym nadzieniem. R. decyduje się na mozzarellę i prosciutto i z uznaniem kiwa głową. Smaczne, sycące, tanie, czegóż chcieć więcej! Wsiadamy do autobusu do Katanii z mocnym postanowieniem poznawania okolic, ale pomimo pięknych widoków zmęczenie daje o sobie znać (nieprzespana noc) i zapadamy w rozkoszną drzemkę.
Przebudzeniu towarzyszy niesamowity widok na Etnę, największy wulkan europejski, na który mamy ochotę się wspiąć. Tymczasem wysiadamy w drugiej co do wielkości miejscowości. W., jak zwykle zresztą odpowiedzialny za nawigację i plan turystyczny, prowadzi nas ku lokum, które oddalone jest od dworca zaledwie o kilkaset metrów. Tak więc: walizki w dłoń, a raczej za rączki i oto rozpoczyna się nasza sycylijska przygoda. Jak mawiał bohater jednej z książek Marty Lenkowskiej: Widzisz, lubię różne smaki, przygody i wyjazdy. Nie da się poczuć życia w całej jego rozpiętości, spędzając każdy dzień dokładnie tak samo. Jak wtedy odróżnić jeden od drugiego?
Pierwsze wrażenia: no cóż, jak by to określić - nieciekawe. Miasto wydaje nam się nieco zaniedbane i po prostu brudne. Tym bardziej, iż kamienica, w której mieści się nasze lokum, przypomina nieco okolice Rynku Jeżyckiego przed renowacją. Z dużą rezerwą wchodzimy na dziedziniec, a następnie na piąte piętro i jak się okazuje: najgorsze za nami. Przesympatyczni właściciele witają nas wylewnie, zapraszają, informują o windzie (prywatnej!), zachęcają do zobaczenia najciekawszych miejsc.
Krótki relaks i wychodzimy. Na początek teatr Belliniego i plac, wokół którego po raz pierwszy możemy podziwiać sycylijski barok. Zaiste zapiera dech w piersiach. Tuż za nim serce miasta, katedra św. Agaty. Urodziła się, wychowała i poniosła męczeńską śmierć właśnie w Katanii i nawet nazywa się ją Sycylijską. Przyjechaliśmy, kiedy odbywa się odpust, a w zasadzie kilkudniowa fiesta na jej cześć. Zatem nawiedzamy świątynię, by zobaczyć relikwie i welon, dzięki któremu miasto niejednokrotnie miało doznać ocalenia.
Wychodzimy na zewnątrz i tak objawia nam się Piazza del Duomo, pośrodku którego stoi Fontanna dell' Elefante, czyli po prostu fontanna słonia. W Polsce odwiedziliśmy Trzebiatów, miasto słonia, a tu możemy podziwiać czarne zwierzę (wykonane, a jakże! z lawy wulkanicznej) skierowane ku katedrze. I poznajemy ciekawą legendę: ponoć początkowo słoń pozbawiony był męskich atrybutów, co uraziło mężczyzn. Dlatego dorobiono wszystkie niezbędne części ciała i odtąd catanesi (katańczycy) są z niego dumni! Sam plac otaczają liczne pałace, w tym Pałac Kleryków i siedziba władz w Pałacu Słonia oczywiście.
I tak dzień zmierzać począł ku wieczorowi, a my zaczęliśmy szukać jakiegoś miłego miejsca, aby, wzorem południowców, o 19 zasiąść do stołu. Oczywiście stawiamy na włoskie klasyki: makarony, pizze, a W. nie może odmówić sobie przyjemności zjedzenia owoców morza (kolejna ośmiornica przetestowana!). Nieśpiesznie wracamy i niemal natychmiast zapadamy w sen.
O poranku zasiadamy do smacznego śniadania przygotowanego przez naszych gospodarzy. Choć wydawało nam się to niemożliwe, jesteśmy jeszcze wyżej. Praktycznie ponad dachami Katanii. Towarzyszy nam cudowne słońce, nic więc dziwnego, że kontestujemy otaczające nas budynki. Uroczy gospodarz pokazuje najznamienitsze zabytki, dopowiadając co nieco do każdego z nich. A my mamy w planie Taorminę, ponoć najpiękniejsze miasto na wyspie. Sprawdzonym szlakiem idziemy na dworzec centralny. Tym razem budzące się miasto wywołuje lepsze wrażenia. Zatrzymujemy się przy fontannie Prozerpiny. Obowiązkowa dokumentacja fotograficzna i filmowa i oto jesteśmy na miejscu. Okazuje się, że nie ma już biletów w kierunku nas interesującym, zatem szybka zmiana decyzji, jedziemy do Syrakuz.
Ta niegdyś wielka metropolia mogła konkurować z samymi Atenami i Koryntem. Jej skomplikowana historia i przechodzenie z rąk greckich przez arabskie do rzymskich powoduje, iż jest niezwykle ciekawa pod względem architektonicznym. To zadecydowało o wpisaniu na Światową Listę Dziedzictwa Kulturalnego Unesco. Do tego należy dodać galerię wybitnych postaci, które tu przebywały z Ajschylosem, Platonem, Cyceronem i wreszcie świętym Pawłem na czele. Nic więc dziwnego, że R. wręcz chłonie atmosferę tego miasta.
Pierwsze kroki kierujemy ku Neapolis, do Parku Archeologicznego, którego główną atrakcję stanowią teatry rzymski i grecki. Rzymski - to jeden z największych tego typu obiektów w Europie, zasiadać mogło w nim nawet 15 000 widzów! Jego położenie, z widokiem na morze, zapiera dech w piersiach. Do tego drugi antyczny teatr – grecki- doskonale zachowany, odkrywa przed nami tajemnice powstawania sztuk teatralnych. Wspomniany wcześniej Ajschylos, który tu właśnie wystawiał swoje dramaty, w usta jednego z bohaterów włożył słowa: Prawdę trzeba wyrażać prostymi słowami.(...)Nie ma gorszego zła od pięknych słów, które kłamią. W zalewie współczesnego powszechnego pustosłowia jakże znamiennie brzmi owa myśl. A R. przez kilka chwil rozmyśla nad kolejną mądrością filozofa: Ranę zadałeś, ranę otrzymasz. I wspomina mądrość życiową swoich dziadków, którzy przestrzegali nie tylko przed wypowiadaniem niedobrych opinii o innych, ale nawet o myśleniu o kimś źle! Takie oto dywagacje snuje obserwując scenę i wyobrażając sobie, jakie uczucia towarzyszyły widzom spektakli. A przecież założeniem było przeżycie katharsis, swoistego oczyszczenia, które miało dopomóc w dalszym życiu. Jak daleko sztuka odeszła od starożytnej szlachetności!
Tymczasem ruszamy dalej. Kierujemy się ku dawnym kamieniołomom ze słynną grotą zwaną Uchem Dionizjusza. Wysoka, długa na 65 metrów stanowiła więzienie i jak głosi legenda, władca Syrakuz, stojąc przy jej wejściu, podsłuchiwał o czym spiskują przetrzymywani. Tak naprawdę sławę swą zawdzięcza niezwykłej akustyce, o czym możemy przekonać się, słuchając pięknego śpiewu przygodnej turystki. Ponoć nazwę niezwykłej formacji skalnej wymyślił sam mistrz Caravaggio, który po ucieczce z Malty przez kilka miesięcy mieszkał w Syrakuzach.
Pełni wrażeń postanawiamy przenieść się na drugi skraj miasta, wyspę Ortigię. Nagłe olśnienie R. powoduje, że korzystamy z niewielkiego turystycznego busa, a sympatyczny kierowca nie tylko sprawnie przemierza ulice miejscowości, ale i opowiada o najciekawszych zabytkach. Przemierzając wąskie zaułki starego miasta, podziwiamy kamieniczki, a nasz lokalny przewodnik co i rusz wskazuje na ciekawe detale architektoniczne. Tak odkrywamy fikuśny balkon, a raczej jego podpory. Chwil kilka i oto stajemy na nabrzeżu. Jest piękna, słoneczna pogoda, a my spacerujemy nieśpiesznie promenadą Vittorio Emanuela, by zatrzymać się przy Fontannie Aretuzy.
Jak możemy przeczytać w mitologii, wspomniana nimfa uciekała przed bogiem rzeki Alfejosem, a bogini Diana, nota bene patronka wyspy, zamieniła ją w źródło. Ten uroczy zakątek otacza niewielki park, w którym rośnie papirus (dziki? na dziko? R. próbuje rozwiązać problem polonistyczny).
Mieliśmy szczęście, ponieważ dane nam było zakosztować piękna tego miejsca. Już po chwili ciszę zakłóciła wycieczka szkolna, dość liczna na dodatek. Zatem podążamy dalej, tym razem naszym celem jest katedra z bogato rzeźbioną fasadą, w której przechowywane są relikwie św. Łucji. Dla nas niezwykle bliskie, ale szczegóły pozostawiamy dla wtajemniczonych...
Przemierzamy kolejne uliczki miasta. Wszędzie spotykamy symbol Sycylii, trinakrię przywołaną w tytule tej relacji. Pora coś więcej o niej opowiedzieć. Jej pierwowzoru ponownie należy szukać w mitologii. To Meduza, jedna z trzech sióstr Gorgon. R. wspomina doskonałą jej wizualizację w filmie „Percy Jackson i bogowie olimpijscy”, a tymczasem przypatruje się pracy rzeźbiarki, spod ręki której powstaje jej kolejna, ceramiczna dodajmy, wersja. Zgodnie z przekazem jest to głowa kobiety, która zamiast włosów nosi na głowie węże, a trzy zgięte nogi oznaczają trzy najbardziej wysunięte przylądki wyspy. Sycylijczycy wierzyli, że ów wizerunek przynosi szczęście i odstrasza złe duchy.
Na zakończenie przysiadamy na placu Archimedesa, niewątpliwie najsłynniejszego mieszkańca Syrakuz. Tuż obok Fontanny Diany posadowiono jego pomnik i choć nie zachował się dom wielkiego uczonego, zatrzymujemy się, by nie tylko wspomnieć jego dokonania, ale i podziwiać otaczające plac kamienice i widok na morze. Nie sposób w tym miejscu odnieść się do prac naukowych Archimedesa i choć R. zdecydowanie jest humanistką, doskonale pamięta jego dokonania. Dajcie mi punkt podparcia, a poruszę Ziemię – twierdził, podkreślając rolę dźwigni, jako narzędzia do osiągania dużych efektów przy niewielkim nakładzie siły. Słynne stały się również lustra, których użył podczas obrony miasta (skupione promienie słoneczne podpaliły statki wrogów) oraz śruby służące do przepompowywania wody. Oczywiście najbardziej znane jest odkrycie prawa wyporu cieczy, które, jak głosi legenda, sformułował podczas kąpieli. Podobno tak był owym faktem podekscytowany, że wybiegł z domu nago i biegał, krzycząc: eureka! Dokonujemy zatem zakupu korka do wanny... A R., nieco humorystycznie, a nieco poważnie cytuje za słynnym myślicielem: Przetnij kamień na pół, a będziesz miał dwa kamienie. Ale przetnij żabę na pół, a będziesz miał tylko jedną martwą żabę.
Wracamy do naszego katańskiego lokum i po krótkim odświeżeniu zanurzamy się w zgiełk „budzącego” się do wieczornego posiłku miasta. My również zasiadamy w przygodnie spotkanej restauracji i po raz kolejny rozkoszujemy się pysznym jedzeniem.
We wtorek postanawiamy zrealizować plan z poniedziałku i pojechać do Taorminy, tak więc zaopatrzeni w bilety stajemy na dworcu przy odpowiednim stanowisku. Wraz z nami oczekuje spora grupa innych polskich turystów, a wśród nich para z Warszawy, którą M. poznała poprzedniego dnia. To dzięki nim i ich lingwistycznym umiejętnościom, a także uporowi, dowiadujemy się najpierw, że autobus już jedzie, chwilę później, że są korki, potem, że mamy się modlić, bo kiedyś przyjedzie i w końcu z prawie godzinnym opóźnieniem wyruszamy. Sympatyczny Włoch z północnej części kraju komentuje: takie rzeczy to tylko na Sycylii... Wreszcie docieramy do celu i już wiemy: warto było. To niezwykłe miasto położone na wzgórzu i jednocześnie przy brzegu morza oraz z doskonale widoczną Etną urzeka od momentu, kiedy po raz pierwszy pojawia się za oknami autobusu. Zachwycali się nim wielcy tego świata. Wspomniany już wcześniej Goethe: To najwspanialsze dzieło sztuki i natury!, pisarze Guy de Maupassant i David Herbert Lawrence i wreszcie Jarosław Iwaszkiewicz: Kiedy słyszę słowo Taormina oczami wyobraźni widzę wysokie wzgórze, nisko rozłożone jedwabiste morze, w blasku słońca roztapiającą się jak kryształ Etnę, i w końcu całą czarodziejską scenerię grecko – rzymskiego teatru. Jest to jedyna taka scenografia na świecie.
I w takich oto okolicznościach przyrody i bogactwa kulturowego rozpoczynamy zwiedzanie. Zaczynamy od teatru, który został wykuty w skale. Panorama, jaką możemy podziwiać, zaiste zachwyca. Po raz kolejny R. oddaje głos wielkiemu niemieckiemu romantykowi: Z najwyższego rzędu roztacza się widok, jakiego nigdy przedtem żadna publiczność w teatrze nie miała. Na wprost widać długi grzbiet Etny, a na lewo brzeg morza aż do Katanii czy nawet do Syrakuz, całą zaś panoramę zamyka olbrzymia, ziejąca ogniem góra, nie budząca jednak grozy, ponieważ w lekko zamglonym powietrzu wydaje się bardziej odległa i łagodniejsza niż w rzeczywistości. Cóż dodać? Zachwyceni zasiadamy na tarasie kawiarni i rozkoszujemy się widokami. Chwilo trwaj- chciałoby się zawołać! Jednak ruszamy dalej. Na początek kościół św. Katarzyny. Ta niewielka, barokowa świątynia kryje w sobie starożytne ruiny, które są pozostałościami po budynkach rzymskich i nawiedzenie jej zajmuje chwil kilka. Następnie podziwiamy Palazzo Corvaja, zawdzięczające swą nazwę średniowiecznej, arystokratycznej rodzinie.
Wchodzimy również na ścieżki ogrodu Colonna di Cesaro, ufundowane w drugiej połowie XIX wieku przez angielską arystokratkę Florence Trevelyan. Pokochała Taorminę po przymusowym wyjeździe z Anglii. A ponoć stało się tak, ponieważ wdała się w romans z następcą tronu Edwardem, czego oczywiście nie zaakceptowała królowa Wiktoria. I to ona właśnie doprowadziła do wyjazdu kochanki syna. Najpierw wspomniana Florence podróżowała po niemal całym świecie, z Australią włącznie, by wreszcie osiąść w Taorminie, która znana była wielu Brytyjczykom. Tu poznała lekarza, który zakochał się, oświadczył, ożenił, kupił dla niej wyspę San Stefano (znaną jako Isolla Bella), wreszcie wspomógł założenie ogrodu. Taką romantyczną historię poznajemy w przepięknych okolicznościach przyrody. Park – cudowny, widok na morze – zachwycający!
A potem spacer Corso Umberto I. Ulica ta, a raczej deptak, prowadzi nas wśród zabytków, restauracji i sklepików. I tak docieramy do Placu 9 kwietnia, centralnego, stanowiącego jednocześnie taras widokowy. Naszą uwagę przykuwa fontanna z końmi, fasady kościołów i kamienic oraz Porta di Mezzo, brama z wieżą zegarową. Jest gwarno i hałaśliwie, bowiem mieszkańcy przygotowują się do fiesty na zakończenie karnawału. Ze sceny rozbrzmiewa muzyka, na plac przychodzą młodzi ludzie z dziećmi fantazyjnie przebranymi za postaci z bajek. Przysiadamy w niewielkiej knajpce, zamawiamy i... zachwytom nie ma końca. Niby to tylko pizza, ale jaka pizza! Wielokrotnie już kosztowaliśmy tej potrawy, ale ta jest doprawdy wyśmienita!
Pozostał nam powrót. Postanawiamy zejść malowniczo snującymi się schodami kilkadziesiąt metrów w dół. I tak docieramy do stacji kolejowej, a stamtąd wyruszamy do naszej tymczasowej przystani. R. mimochodem odkrywa wiersz Adama Asnyka: Na urwisku prostopadłem, Na uciętych skał marmurze, Ponad modrych mórz zwierciadłem, Taormina błyszczy w górze. Jak jaskółczych gniazd gromada, Przyczepiona do urwiska, Tarasami w przepaść spada, Białe domki w błękit ciska. Odwrócona ku wschodowi, W głąb Jońskiego patrząc morza, Pierwsze świtu blaski łowi, Które grecka śle jej zorza. Na błękitów malowidle, O minionych czasach marzy: Wysunięty na jej skrzydle Grecki teatr siadł na straży.
W środę nauczeni poprzednimi sensacjami związanymi z podróżowaniem po okolicy, wychodzimy wczesnym rankiem, by równo z otwarciem kasy zakupić bilety na Etnę. Szybkie śniadanie w okolicznej knajpce i mimo iż do odjazdu jest jeszcze godzina, postanawiamy udać się na przystanek. Jak się okazuje, nasza zapobiegliwość okazuje się bezcenna. Nie wiadomo bowiem dlaczego, autobus jest już pełen i kolejni pasażerowie, mimo posiadania biletów, nie zostają zabrani. Nasi nowi znajomi również mają kłopoty, ale w końcu, również nie wiadomo dlaczego, kierowca zabiera ich, ale muszą siedzieć na podłodze lub stać!
A przecież to i ich i nasz ostatni tutaj dzień. Ewentualna odmowa mogłaby oznaczać, iż nie spełnimy marzenia W. i nie staniemy na najwyższym czynnym wulkanie Europy. Oddychamy z ulgą: uff! Udało się! Wysiadamy na około 2000 m n.p.m., a tam stacja naukowa, schronisko, restauracja i jeszcze nieodzowne kioski z pamiątkami. Na razie zmierzamy ku stacji kolejki, bowiem chcemy podjechać wyżej i być może podejść bliżej szczytu. W. mocno straszył pogodą i temperaturą, więc jesteśmy ubrani „na cebulkę” nie wyłączając bielizny termicznej. R. mocno „powątpiewuje”, czy czapka i rękawice będą niezbędne, ale póki co zachowuje swoje zdanie dla siebie. I dobrze! Okazuje się, że z powodu wiatru zamknięto kolejkę linową, jedyną możliwość stanowi dojazd samochodami terenowymi. Oczywiście decydujemy się. Wszak rzadko dwa razy bywamy w tym samym miejscu. Wsiadamy i oto rozpoczyna się cross po lawie! Niegdyś, wiele lat temu, R. i W. doświadczyli szaleńczej jazdy po Saharze (Tunezja), tym razem jest równie ciekawie. W ten sposób znaleźliśmy się na wysokości około 2900 m n.p.m.! Wysiadamy i … R. cieszy się, że ma termikę, czapkę, szal, rękawiczki, kaptur i zimową kurtkę! Chłód nie stanowi problemu. Ale przenikliwy, doprawdy przenikliwy i do tego porywisty wiatr powoduje, że mamy problem z poruszaniem się, a co dopiero z robieniem zdjęć. Do tego widoczność stanowi kilkanaście metrów, zatem stwierdzamy, że nie ma sensu iść dalej. Przez kilkanaście minut napawamy się faktem, iż stoimy na najwyższym wulkanie Europy i wracamy na bezpieczne, słoneczne i prawie bezwietrzne 2000 m. Postanawiamy podejść do krateru Silwestri, który powstał podczas wybuchu w roku 1892 i tym razem odbywamy spokojny spacer. W. „odpala” bzyka, a my napawamy się otaczającymi nas widokami. Stoimy na wulkanie! Gdy spoglądamy w górę, widzimy śnieg i ciemne chmury, gdy patrzymy w dół, podziwiamy szmaragdowe morze skąpane w słońcu. Niezwykłe! Wulkany są jak ludzie. (...) Mogą nas zalać lawą, wystrzelić w kosmos erupcją silniejszą niż wybuch bomby atomowej. Ale mogą też nagrodzić najpiękniejszą chwilą w życiu, mogą dać swój cień rzucony na chmury, zachód słońca rozszczepiony na nieistniejące nigdzie indziej kolory. (Rafał Fronia).
Wracamy ku schronisku, zasiadamy w sali restauracyjnej i spokojnie oczekujemy na autobus. W. przypomina, że Etna jest jednym z najbardziej aktywnych wulkanów na świecie i ostatni raz „pufnęła” w grudniu minionego roku. Wybuchała wielokrotnie, a w XVII wieku lawa dotarła aż do Katanii, częściowo ją niszcząc. R. woli oddać się dywagacjom mitologicznym: wszak według niej w jej wnętrzu mieści się słynna kuźnia Hefajstosa, w której mistrz rzemiosła wykuł nie tylko gromy i egidę dla Dzeusa, ale i sławną tarczę Achillesa, tak skrupulatnie opisaną przez Homera. Tradycyjnie kupujemy pocztówki, by przesłać je naszym bliskim. R. i W. są zdecydowanie sentymentalni w tej kwestii i z każdej podróży przesyłają za pomocą poczty widokówki, które R. opatruje krótkimi relacjami z podróży. Ma nadzieję, że kiedyś jej wnuki przeczytają tych kilka słów.
Wieczorem przeżywamy równie ciekawą przygodę związaną z rozpoczęciem Wielkiego Postu i Środą Popielcową, ale to już zdecydowanie historia dla najbardziej wtajemniczonych...
Żegnamy Katanię z lekkim niedosytem. Nie udało nam się bliżej przyjrzeć temu miastu, ale tak to już jest. Życie jest sztuką dokonywania wyborów. Zasmakowaliśmy owoców morza, zajadaliśmy się makaronami i pizzą, nie pogardziliśmy łakociami. Wśród nich nasze uznanie zyskały canolli, czyli rurki z chrupiącego ciasta nadziewane kremem z serem ricotta, a dekorowane często pistacjami, miejscowym specjałem. Z ciekawości spróbowaliśmy też ciastek św. Agaty, które mają kształt piersi (jak głoszą apokryfy, tę właśnie część ciała obcięto świętej, gdy nie chciała zmienić swego postanowienia, by oddać się Bogu). Wykonane z biszkoptowego ciasta, nasączonego likierem i wykończone słodką polewą oraz wiśnią, kuszą swym wyglądem.
Czas nieubłaganie płynie, więc wyruszamy dalej. Tym razem bez problemów komunikacyjnych wracamy do miejsca naszego przylotu. Palermo - stolica wyspy - wita nas słonecznie i radośnie. W miarę sprawnie docieramy do hotelu B&B, jak się okazuje położonego w samym historycznym centrum, tuż obok placu Czterech Kątów, czyli Quatro Canti. Krzyżują się tam dwie główne ulice Via Maqueda i Corso Vittorio Emanuela i dzielą miasto na cztery główne dzielnice. Uzupełniają je cztery kamienice z rzeźbami czterech pór roku, czterech hiszpańskich królów Sycylii oraz czterech patronek (Krystyny, Ninfy, Oliwy i Agaty). W ten sposób powstał charakterystyczny ośmioboczny plac. Ruszamy, spoglądając to na kamienice, to na sklepiki i restauracje. Wystarcza nam kilkadziesiąt minut i oto stajemy przed placem Pretorii i Fontanną Wstydu. Postawiono ją w najbardziej reprezentacyjnej części miasta w otoczeniu klasztoru dominikanek, kościoła św. Katarzyny i ratusza. Skąd jej niecodzienna nazwa? Otóż jedna wersja głosi, iż to z powodu bardzo wysokiej kwoty, jaką za nią zapłacono. Inna przywołuje legendę o dominikankach, które oburzone nagością postaci miały zamiar pozbawić je męskich atrybutów. Ale jak to zrobić, nie patrząc? Podobno zacne niewiasty utrąciły tylko nosy...
Wchodzimy także do kościoła św. Katarzyny. Niegdyś jeden z najpotężniejszych, dziś stanowi pamiątkę po latach, kiedy zamieszkiwało tu blisko 200 sióstr. Surowe cele, wręcz minimalistyczne wyposażenie, do tego przedmioty codziennego użytku, są niemym świadkiem przeszłości. Przechodzimy korytarzem, na którym zgromadzono przedmioty należące do dominikanek, a także figurki woskowe, których wytwarzaniem zajmowały się siostry. Zachwyca nas wewnętrzny dziedziniec i rosnące drzewa pomarańczowe. Wchodzimy również do kościoła Santa Maria dell' Ammiraglio (Matki Boskiej Admirała), a jej nazwa odnosi się do fundatora świątyni. Dziś stanowi przykład wielu kultur współistniejących na tym terenie: bizantyjskiej, arabskiej i włoskiej. Centralnie położona kopuła budzi zdumienie. Oto przed nami mozaika Pantokratora w otoczeniu archaniołów i ewangelistów. Zadzieramy głowy w górę i aż słów nam brakuje, by wyrazić podziw dla jej twórców. A przecież są jeszcze kolejne, m.in. ze sceną Zwiastowania, Narodzenia Pańskiego, czy Zaśnięcia Matki Bożej. A przed nami jeszcze San Cataldo, reprezentujący połączenie stylu normańskiego i bizantyjskiego. Tym razem zaskakuje nas surowe niemal wnętrze, a ciekawość wzbudzają charakterystyczne czerwone kopuły. A R. powtarza za Hermannem Hesse: różnorodność mnie cieszy - także wielość przekonań i form wiary.
Po tylu estetycznych doznaniach pora na obiadek, który dla nas stanowi bardziej kolację. Jakoś nie potrafimy przyzwyczaić się, a raczej nasze żołądki, do wieczornych posiłków i zamawiamy zazwyczaj jedno danie, a nie jak miejscowi: przystawkę, pastę, danie główne i deser.
Na początek piątkowych peregrynacji kościół San Giuseppe, wybudowany niedaleko Placu Czterech Kątów, a zatem chwil kilka od naszego hotelu. Jak podkreślają przewodniki, jest to najznamienitszy przykład sycylijskiego baroku. Dominuje figura św. Józefa, patrona świątyni, ale nas intryguje również ołtarz główny zdobiony drogimi kamieniami, a zwieńczony krucyfiksem z brązu, kości słoniowej i agatu.
W pełnym słońcu, przez Porta Nuova, docieramy do przystanku, z którego odjeżdżają autobusy do Monreale. Z lekkim sceptycyzmem oczekujemy na nasz pojazd. Niepotrzebnie, podjeżdża bowiem zgodnie z rozkładem. Kilkanaście kilometrów dalej wysiadamy z dala od miejskiego zgiełku, w uroczym miasteczku, którego centralne miejsce zajmuje plac i katedra.
Świątynia stanowi kolejny przykład architektury normańsko-arabskiej i wywiera niesamowite wrażenie. Wszystkie ściany każdej z trzech naw są pokryte złotą mozaiką, na którą zużyto około 2000 kg złota! Dominuje gigantyczna postać Chrystusa Pantokratora, wznoszącego prawą dłoń w geście błogosławieństwa. Poniżej znajduje się Madonna z Dzieciątkiem otoczona aniołami i apostołami. Dodatkową atrakcję stanowi trasa turystyczna wokół katedry po jej … dachu. Towarzyszą nam przepiękne widoki na urokliwe miasteczko, góry i morze. Niesamowite! Zaglądamy również na dziedziniec wewnętrzny i otaczające go krużganki i już wiemy, dlaczego wszystkie przewodniki zachęcają do odwiedzenia tego miejsca.
Po kilku chwilach zasiadamy w przytulnej kafejce, racząc się miejscową kawą. Tym razem wybieramy słynne włoskie gelato, czyli po prostu lody. Ale jakie! Kto choć raz był we Włoszech i choć raz spróbował gelato, wie, o czym mówię. Odpoczywamy w cudownych okolicznościach przyrody i zachwycamy się pobliskim skwerem. Nieśpiesznie zmierzamy w kierunku przystanku. Autobus już stoi, więc bezzwłocznie wsiadamy. I przyglądamy się temu, co dzieje się dookoła nas. I oto R. i W. dostrzegają scenę żywcem wyjętą z filmu F. F. Coppoli „Ojciec chrzestny” z genialnymi wręcz rolami Marlona Brando i Ala Pacino. Oto podchodzi młody mężczyzna do starszego i całuje go w policzek. Gdzieś w tyle głowy R. pobrzmiewają słowa: świat jest tak twardy, iż człowiek musi mieć dwóch ojców, żeby się nim opiekowali i dlatego ma ojca chrzestnego”...
Ponoć Frankowi Sinatrze zarzucano, że tak witał się w USA z szefami mafii, co nie zmienia faktu, że jego piosenka „My way” zyskała status światowego bestsellera. R. uwielbia wręcz nie tylko wersję oryginalną, ale i tę, którą wykonywał niezrównany Zbigniew Wodecki. Wraz z W. była na Jego koncercie w poznańskiej Sali Ziemi i doświadczyła nie tylko cudownych wrażeń muzycznych, ale i poznała Artystę (przez duże A). Gdzieś tam w tyle głowy pobrzmiewał także Matt Dusk i cudowne wykonanie (z wykorzystaniem techniki): nie jestem sam, gdy śpiewam wam, szczęście jest we mnie.
Przez okna autobusu obserwujemy także Panią, która spotkała znajomego i najwyraźniej miała mu coś pilnego do przekazania. Zatem: najpierw go zatrzymała, następnie podeszła od strony kierowcy (czyli jezdni) i przez otwarte okno (oczywiście nie zważając na ruch samochodowy) prowadziła spokojną rozmowę. Co ciekawe niewielu kierowców użyło klaksonu, większość po prostu omijało auto i Panią. Można? Można!
Wracamy, po raz kolejny obserwując scenę z pocałunkiem... Przed nami ponownie Porta Nuowa. Ta monumentalna brama miejska prowadzi do zabytkowej części miasta. Tuż za nią rozciąga się zaciszny park. To willa Bonanno – publiczny ogród, obsadzony palmami i urozmaicony rozmaitymi rzeźbami i popiersiami znamienitych mieszkańców Palermo. Zatem zasiadamy na chwil kilka.
Następny punkt na naszej trasie stanowi San Giovanni degli Eremiti, czyli kościół pod wezwaniem Świętego Jana od Pustelników. I tu także dostrzegamy czerwone kopuły. Plusem samodzielnie organizowanych wyjazdów jest to, że możemy dostosować tempo zwiedzania do swoich potrzeb. Co oznacza, że zatrzymujemy się tam, gdzie chcemy i na ile chcemy. Nie licząc czasu, najpierw podziwiamy polichromie, a potem spokojnie spacerujemy po urokliwym dziedzińcu. Otoczony arkadami opartymi na podwójnych kolumnach, zachęca do rozkoszowania się chwilą. Jest bowiem kilka odmian ciszy; najlepsza jest ta, która zapada z wyboru człowieka, a nie przeciw niemu (Dorota Terakowska).
Pozostajemy w spokojnym, nawet nieco nostalgicznym nastroju. Cudowne słońce, które nam towarzyszy, zachęca do leniwego spaceru i snucia nieśpiesznych rozmów. Zatrzymujemy się przy katedrze i oto dowiadujemy się, że będzie otwarta dopiero za godzinę. Tak więc robimy przerwę. La dolce vita, już rozumiemy słodkie włoskie życie... Po krótkim odpoczynku wkraczamy do wnętrza.
Świątynia pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny wyróżnia się różnorodnością stylów od normańskiego poprzez gotyckie, barokowe, renesansowe aż do mauretańskich. Podziwiamy drzwi wejściowe, a następnie kierujemy się w stronę kaplicy św. Rozalii, patronki miasta, w której przechowywane są jej relikwie. I tu R. na moment zatrzymuje się, bowiem w jej pamięci pojawia się wieloletnia przyjaciółka A. i jej córka nosząca właśnie to imię.
Na zakończenie dnia „turystycznego” ostatni zabytek, kościół San Salwador, który bardziej przypomina teatr niż miejsce kultu. Zburzony podczas II wojny światowej, pieczołowicie odbudowany, zachwyca bogactwem wnętrza.
Nasza eskapada powoli dobiega końca. Ale zanim to nastąpi, w sobotni poranek, mamy jeszcze kilka punktów w programie. Na początek Mercato Ballaro. R. i W. uwielbiają miejscowe bazary, na których tętni życie zwyczajnych mieszkańców, którzy przyszli po pomidory, wędliny, owoce morza. Tak więc i tym razem kierujemy się, by poobserwować codzienne zakupy. Jak zawsze towarzyszy im gwar, a nawet przekrzykiwanie się sprzedających. Kupujących wielu, wszak trwa sobotnie przedpołudnie. Dochodzimy i do naszych nosów dociera zapach... grillowanych jelit. W. zazwyczaj kosztuje lokalne przysmaki, ale tym razem wspomniany specjał przerasta jego możliwości. Mijamy stragany i straganiki, jak zawsze przypatrując się wszystkiemu wokół.
I tak przy Piazza Marina wkraczamy w alejki ogrodu Garibaldiego. Rosną tam największe w Europie fikusy, a wśród nich Magnoloides, z pewnością główna atrakcja tego miejsca. Stanowi o tym 30 metrów wysokości, 21 metrów obwodu pnia i korona o średnicy 50 metrów. Doprawdy nie tylko majestatyczne, ale i imponujące. A do tego naturalne!
A potem zmierzamy ku oratorium del Rosario Cita. Na początek pani w kasie informuje, że nie ma zniżki dla seniorów, ale są dla studentów i teacher. R. wykrzykuje: to ja i dzięki temu Pani zalicza pozostałą trójkę jako wycieczkę i płacimy kilka euro mniej... Przez kamienny portal wkraczamy do wnętrza i na początek nie bardzo wiemy, gdzie spoglądać. Całe ściany pokrywają płaskorzeźby, draperie i obrazy, a całości dopełniają putty i posągi. Odnajdujemy Tajemnice Różańcowe, a na koniec spoglądamy na polichromowaną marmurową podłogę. Uff! Jako że bilet łączy wizytę z San Domenico, a oddalone jest ono zaledwie o kilkaset metrów, zatem i tam się udajemy. Ponownie czekają nas wspaniałe dekoracje, cenne obrazy i rzeźby. Tym razem Tajemnice Różańcowe przeplatają rzeźby przedstawiające cnoty chrześcijańskie.
Pogoda nam dopisuje, postanawiamy więc udać się na wybrzeże. Spacerujemy wśród ciągu wodotrysków, domyślając się, iż wieczorem zamieniają się w „tańczące” do muzyki fontanny. Odpoczywamy w pełnym słońcu w towarzystwie słynnego cappuchino i lampki miejscowego wina.
Nigdzie się nam nie śpieszy i choć trochę nam żal, mamy świadomość jutrzejszego lotu i powrotu do rzeczywistości. Ale zanim to nastąpi R. przypomina, że Winicjusz i Ligia, bohaterowie „Quo vadis” właśnie na Sycylii szukali szczęścia i spokoju. A niezrównany Petroniusz, arbiter elegantiarum, wysłał im życzenia: Niech wam Sycylia zmieni się w ogród Hesperyd, niech polne, leśne i źródlane boginki sypią wam kwiaty po drodze, a po wszystkich akantach niech gnieżdżą się białe gołębie”. R. wzdycha, nawet Sienkiewicz doceniał piękno wyspy. Na zakończenie podróży powraca do słów Goethego, który tak relacjonował swoje wrażenia: Zachowuję niewzruszony spokój, co zresztą leży w moim usposobieniu, ale szeroko, bardzo szeroko otwieram oczy, kiedy widzę cuda.
Pozostał nam tylko lot do Wrocławia i powrót do rodzinnego Poznania i Baranowa. Kolejna podróż za nami. Czy wrócimy, a raczej: kiedy wrócimy na ziemię włoską? Czas pokaże. R. ma nadzieję, że celem będzie Apulia, wymarzona i przygotowana niegdyś (wtedy pandemia pokrzyżowała nasze plany). Chciałaby powtórzyć za poetą: Zanurz się we włoskim dolce vita, gdzie każda chwila jest celebracją przyjemności życia.