Barcelona dla Szwagra

             Barcelona, Barcelona – wyśpiewała wraz z Freddim Mercury Montserrat Cavalier podczas spektakularnego otwarcia igrzysk olimpijskich w tym mieście w 1992 roku. To niezwykłe wykonanie, ale przede wszystkim wieczorne pogaduszki o tym i owym na Malcie, sprawiają, że zimowe wakacje 2023 roku postanawiamy po raz kolejny spędzić wspólnie. Właśnie w tym mieście, które R. darzy szczególnym sentymentem... W. otrzymał zadanie, zatem już w wakacje letnie (!) 2022 r. rozpoczął stosowną kwerendę.  Hitem dla R. okazały się słowa: znalazłem lot, jestem pierwszy, mogę wybrać jakiekolwiek miejsce! Rezerwacja dokonana, hotel wybrany, akceptacja ze strony M. i S. są, zatem planowanie czas rozpocząć. Tym razem W. ma ułatwione zadanie, bowiem wraz z R. był już w tym mieście kilka lat temu. I tak oto, po przypomnieniu miejsc widzianych wcześniej oraz obejrzeniu kilkunastu relacji rozmaitych blogerów – podróżników, wyruszamy ku lotnisku w Modlinie, by rozpocząć kolejną podróż. Naszym celem jest dotarcie do stolicy Katalonii, a ponieważ lot ma miejsce późnym popołudniem, dlatego zapobiegliwy W. wyszukuje ciekawą restaurację, z dobrymi opiniami, ciekawym menu... jednym słowem sprawdza wszystko, co można. Autostradą mkniemy bezpiecznie aż do Puszczy Kampinoskiej, gdzie zauważamy najpierw ostrzeżenie: uwaga łosie!, a po chwili łosie, rzec można we własnej postaci! Podziwiamy te niezwykłe zwierzęta, stwierdzając jednocześnie, że w przypadku wtargnięcia na jezdnię, samochód nie ma żadnych szans. Mimo zimowej pory urzeka nas otaczająca przyroda i cisza: Mówi się, że cisza jest przeciwieństwem hałasu. Nieprawda. Cisza jest tylko brakiem hałasu. Ta sentencja Terry Pratchetta przychodzi na myśl R., kiedy przez kilkadziesiąt kilometrów towarzyszy nam las.

       Dojeżdżamy do Modlina, a zarówno R. jak i M. mają nadzieję, że wreszcie będą mogły zobaczyć słynną twierdzę, która należy do największych i najlepiej zachowanych w Polsce. Kilkukrotnie  rozbudowywana, zawiera elementy fortyfikacji zarówno francuskich, rosyjskich i polskich. Dodatkowo wielokrotnie „grała” w filmach, chociażby w C.K. Dezerterach ( koszary). Tu także pada ulubiona i po wielekroć cytowana przez W. kwestia, kiedy to von Nogay powtarza: to jest kura, panie generale! Co ciekawe, budynki spichlerza wykorzystał sam mistrz Andrzej Wajda w „Panu Tadeuszu” jako zamek Horeszków,  a i tu  pojawia się słynny agent J-23, czyli Hans Kloss.

        Tymczasem dojeżdżamy pod wskazany restauracyjny adres. I tu zastaje nas również... cisza. Niby się zgadza, ale obiekt zamknięty, mimo że internet twierdzi inaczej. No cóż, nie po raz pierwszy  rzeczywistość nie odpowiada tej wirtualnej. Postanawiamy podjechać na zarezerwowany parking, a tam: powtórka z rozrywki. Obok mieści się bowiem ciekawy lokal zwany gastronomicznym, właściciel parkingu twierdzi, że otwarte i dobre jedzenie,  podchodzimy, a tu znów niespodzianka: zamknięte: studniówka! Jak mawia przysłowie: do trzech razy sztuka. Tym razem poszukujemy Restauracji u Ani (również poleconej na parkingu) i jest! Strzał w dziesiątkę. Troszkę na uboczu, gdzieś tam w zaułku, ale za to smacznie, rodzinnie i swojsko. Udało się! Posileni i spokojni o samochód, wsiadamy do samolotu, by przeżyć kolejny lot. M. pamięta turbulencje w czasie pierwszego w swoim życiu lotu na Islandię, zatem jak zawsze jest niespokojna. Natomiast R. i W., a także S. zachowują stoicki spokój. I okazuje się, mają rację. Bez jakichkolwiek perturbacji lądujemy na barcelońskim El Prat. Ponieważ nie do końca rozpoznaliśmy komunikację, zatem busem docieramy na Plac Kataloński, a stamtąd postanawiamy dojść pieszo. Podobno ma to trwać około 20 minut i tak jest.  Pierwsze wrażenia M. i S. - pozytywne. Jak się okazuje, nocujemy w przyjemnej, bocznej uliczce, wita nas bardzo miły i uśmiechnięty recepcjonista i wreszcie rozlokowujemy się w naszych pokojach. Bardzo czysto, schludnie, a  oprócz standardowych udogodnień: czajniczek i zestaw kaw i herbat. To nam się podoba. Jeszcze chwil kilka na ustalenie wyboru biletu oraz planów na niedzielę i już lądujemy w łóżeczkach. A jak pisał Wiesław Myśliwski : to wielka umiejętność umieć odpoczywać. R. ma wrażenie, a W. pewność, ze nabył ją  w wystarczającym stopniu!

      Spotykamy się na śniadanku, pysznym, urozmaiconym, z dużym wyborem wędlin, serów, owoców i propozycją ciasteczek do kawy. Oczywiście są też płatki i dodatki do nich, tak więc nieśpiesznie oddajemy się konsumpcji. A po niej: witaj Barcelono! Wyruszamy ku ulubionej dzielnicy R. Barri Gotik. Po drodze zauważamy, jak blisko nasz hotel ulokowany został przy słynnym „ogórku”, czyli charakterystycznym budynku, który od tej pory stał się dla nas znakiem rozpoznawczym.

    Torre Agbar – ten nowoczesny, doskonale ziluminowany wieżowiec, stał się kolejnym symbolem tego niezwykle różnorodnego miasta. A R., jak zwykle zresztą, oddaje się swoim literackim dywagacjom i cytuje mistrza Konstantego Ildefonsa, tego od  Natalii i leśniczówki Pranie. To On bowiem zadał pytanie natury iście egzystencjalnej: dlaczego ogórek nie śpiewa, by stwierdzić: Widać z woli nieba prawdopodobnie nie może. I nic na to nie możemy poradzić, choć on tak bardzo tego pragnie. I taka dywagacja na koniec: Mijają lata i zimy, raz słoneczko, raz chmurka; a my obojętnie przechodzimy koło niejednego ogórka.

    A ponieważ najbliższa stacja metra mieści się zaledwie kilka minut nie tylko od wspomnianej budowli, ale i naszego hotelu, do niej zmierzamy. Decydujemy się na zakup biletów pięciodniowych, wszak zamierzamy to miasto zjechać wzdłuż i wszerz, a na dodatek w poprzek. Dlatego też ta opcja wydaje nam się najlepsza (mamy nielimitowane przejazdy na wszystkie środki komunikacji miejskiej: metro, autobusy, tramwaje i funicolare przez 120 godzin od momentu pierwszego skorzystania!). Wysiadamy niedaleko katedry św. Eulalii, która jest patronką całego miasta. R. w relacji sprzed  dziewięciu laty opisała już losy wspomnianej Świętej, dziś dodaje tylko: znak rozpoznawczy, czyli 13 gęsi, powinno nadal znajdować się na kościelnym dziedzińcu. Jednak zanim nań się udamy, postanawiamy pospacerować urokliwymi uliczkami tej niezwykłej dzielnicy.  Przenosi nas ona bowiem wprost do średniowiecza. Wąskie zaułki, charakterystyczna dla epoki zabudowa gotycka, misterne ozdobniki rzygaczy i kamienic. Jednym słowem: cudnie!Spacerkiem wracamy do katedry, tam właśnie zamierzamy uczestniczyć we mszy świętej. Zanim to uczynimy, wchodzimy na dziedziniec, by przekonać się, jak się mają skrzydlate przyjaciółki Eulalii. Są i to w doskonałych humorach. Co prawda poznaniacy nieco inaczej doceniają te stworzenia ( gęsina na dzień św. Marcina), ale tu podziwiamy ich piękno i swoisty majestat. Katedrę najpierw poczujemy sercem (dla wtajemniczonych). Mamy też chwil kilka na kontemplowanie jej niezwykłej urody. Przede wszystkim  zachwyca nas bogato zdobiony alabastrowy nagrobek Patronki, a po chwili gotyckie oczywiście prezbiterium oraz  trójnawowy korpus. Jeszcze rzut oka na stalle i boczne kaplice i tak oto wracamy na turystyczne szlaki. Tymczasem minęła 13-sta, pora więc na popołudniową kawę. Zanim dojdziemy do  kolejnego kultowego miejsca w Barcelonie, wstępujemy jeszcze do kościoła Santa Maria del Mar, Świętej Marii z morza. Świątynię ufundowali mieszkańcy dzielnicy, głównie rybacy, którzy na własnych plecach nosili kamienie do jej budowy. Podobno ważyły one do 250 kg! To właśnie owi ludzie morza zostali przedstawieni na drzwiach frontowych. Wkraczamy w progi świątyni i stajemy zauroczeni jej prostotą i pięknem. Kilka chwil, zamyślenie, głęboki oddech i oto zanurzamy się ponownie w barceloński tłum i wędrujemy uliczkami ku Czterem Kotom. Els Quatre Gats to kawiarnia, która powstała na wzór paryskich na Montmartre i w zamyśle właściciela miała pełnić funkcję miejsca skupiającego elity artystyczne. I tak rzeczywiście się stało. Bywalcami lokalu byli tacy luminarze jak Antonio Gaudi, czy sam mistrz Pablo Picasso. Ponoć to on zaprojektował dla lokalu kartę dań! Dla R. dodatkowym „smaczkiem” jest fakt, iż tu spotykają się bohaterowie „Cienia wiatru” C. R. Zafona. We wspomnianej powieści ojciec głównego bohatera, Daniela Sempere, wprowadzając syna na Cmentarzysko Zapomnianych Książek, mówi: Czytać to bardziej żyć, to żyć intensywniej. Wnętrze kafejki pozostało autentyczne, zatem chłoniemy jego atmosferę i podziwiamy kreskę Picassa. M. i S. wyraźnie zaciekawieni, a R. czuje radość, że może podzielić się miejscami, które ją samą niegdyś zachwyciły. W. powtarza za jednym z filmowych bohaterów: cieszy się, że może być użyteczny.

             Na dziś pozostała nam La Ciutadella – pięknie brzmi, prawda? A to po prostu park miejski, który powstał w miejscu fortecy (cytadeli), skąd wzięła się jego nazwa. Oprócz ciekawej zieleni oferuje liczne alejki i ścieżki. My na początek kierujemy się ku Łukowi Triumfalnemu, który stanowił główne wejście na Międzynarodową Wystawę Światową  w roku 1888.  Jedna strona przedstawia Barcelonę witającą gości, druga zaś oddaje cześć pracownikom przemysłu, handlu i rzemiosła. Jest późne popołudnie, a z uroków słonecznego dnia korzystają nie tylko turyści, tych łatwo rozpoznać po aparatach, ale i mieszkańcy sąsiednich budynków. Siedzą na kocach, biesiadują, coś tam jedzą, coś tam piją (i nikt nie jest pijany!), bawią się z dziećmi. Jednym słowem: sielanka. W parku pod platanem pani siądzie z panem- tę przedwojenną piosenkę śpiewała niegdyś Hanka Ordonówna, ale i Mieczysław Fogg, a potem Jerzy Połomski. R. sentymentalnie nuci tę nieco zapomnianą melodię: Kiedy znów zakwitną białe bzy, a W. ponownie wzdycha: lata dwudzieste, lata trzydzieste... Zatem również zażywamy odpoczynku w oddalonej nieco alejce... Kończymy nasz dzień posiłkiem w niewielkim lokalu. M. kosztuje paellę z kurczakiem, W. wybiera tę z owocami morza i tak mija nam pierwszy dzień w stolicy Katalonii. Powoli wracamy w hotelowe pielesze i zgodnie z naszym podróżniczym rytuałem podsumowujemy miniony dzień i snujemy plany na jutro.

    W poniedziałek  wyruszamy nieśpiesznie. Tym razem wysiadamy na ulicy La Rambla, kultowej i najbardziej znanej. Ciągnie się od wybrzeża (Kolumny Kolumba) aż po Plac Kataloński. My znajdujemy się mniej więcej w jej połowie, tuż przy boguerii Saint Josep.  Kiedyś urzekła nas wyborem towarów, kolorami, zapachami, setkami stoisk z rozmaitymi dobrami. Oczywiście mamy swoje „punkty obowiązkowe”: stoiska z tradycyjną wędliną, czyli chorizo oraz słodyczami, w tym turron, przygotowywany z migdałów i miodu. Nieznany R. i W., ale polecany przez S.. Jak możemy wyczytać w wikipedii targ La Bogueria został otwarty w1840 roku, jednakże pierwsze kramy postawiono tu w głębokim średniowieczu, a modernistyczną (a jakże !) halę ukończono w 1914 r. Wejście stanowi stalowa konstrukcja, tu ujawnia się charakterystyczna dla tego okresu fascynacja metalem połączonego z kolorowymi szybkami. Miejsce zdecydowanie godne polecenia. Powoli przemierzamy kolejne alejki, przyglądamy się oferowanym towarom i ich cenom. W. nie byłby sobą, gdyby nie wszedł do hali z rybami i owocami morza. Zakupuje i zjada na miejscu świeżutką ostrygę, zostaje również skuszony jeżowcem, którego nigdy jeszcze nie próbował. Ocena: ostryga – przepyszna! Jeżowiec – szału nie ma! Ale degustacja w takim miejscu- bezcenna.

    Żałujemy tylko, że nie możemy zakosztować empanadas,  serwowanych tu na rozmaite sposoby, ale nasze śniadaniowe menu jest tak obfite, że nie dalibyśmy rady.

    Spokojnym krokiem podążamy ku znanemu nam już Placowi Katalońskiemu. Tym razem w ciągu dnia, w pełnym słońcu, podziwiamy jego architekturę i wzdychamy: to dopiero luty, więc fontanna na środku placu jeszcze nie została uruchomiona. Rozglądamy się wokół, podziwiamy budynki i pomniki, ale także zdajemy sobie sprawę, że to naprawdę najważniejszy punkt na mapie miasta. Zatrzymujemy się na moment, by wyruszyć na spotkanie z najsłynniejszym architektem tego miasta.

      Nasze nogi, a raczej nawigacja, doprowadza nas do słynnych kamienic zaprojektowanych i zrealizowanych przez Antonio Gaudiego. Podobno swoją niezwykłą wyobraźnię zawdzięczał słabemu zdrowiu w dzieciństwie, kiedy to w samotności przeżywał kolejne dni, miesiące i lata.

To właśnie w Barcelonie rozpoczął pracę jako architekt i tu pozostawił swoje najsłynniejsze dzieła. Na początek zmierzamy ku Casa Batllo. Ta kamienica należąca do producenta tekstyliów została przebudowana w stylu modernistycznym i zawiera wiele elementów nawiązujących do motywów zwierzęcych. Jej niebywały kształt i fasada przyciągają tysiące turystów. Oczywiście i my się tam zatrzymujemy i pstrykamy pamiątkowe fotki. W planie mamy jeszcze Casa Mila. Barcelończycy nazywają ją La Pedrera, czyli Kamieniołom, bowiem przypomina potężny blok skalny. Trudno dopatrzyć się tu jakiejkolwiek prostej linii. Ale zanim tam docieramy, zatrzymaliśmy się przed Casa

Amatller. To nie dzieło słynnego architekta, a  Josepa Puig i Cadafalch. Nazwę swą kamienica zawdzięcza inwestorowi i właścicielowi, który nazywany był mistrzem czekolady. Stanowi ona (kamienica oczywiście) przykład modernizmu, tak charakterystycznego dla przełomu XIX i XX wieku. Nie dziwią zatem liczne ornamenty, bogata klatka schodowa i przestronne wnętrza. Właściciela kamienicy pasjonowała fotografia i wykonał wiele zdjęć własnego domu, co okazało się zbawienne. W czasie wojny domowej budynek uległ zupełnemu zniszczeniu, a jego odbudowa stała się możliwa właśnie dzięki wspomnianemu hobby. Dzięki temu dziś prezentuje się równie wspaniale jak przed laty. Dodatkowym atutem jest fakt, iż do jej wnętrza wchodzimy bez biletów, a w dawnej kuchni zasiadamy, by wypić popołudniową kawę i uraczyć się słodkościami. R. wspomina cudowną i klimatyczną  „Czekoladę” - film z Juliette Binoche i Johnny Deppem, w którym to padają jakże znamienne słowa: Z czekoladą jest jak z życiem – nie poczulibyśmy w pełni jego słodkiego smaku, gdyby nie odrobina goryczy, której czasem musimy doświadczyć.

      Kolejne miejsce na naszej dzisiejszej trasie stanowi Palau Macaya, kolejne dzieło wspomnianego już Josepa Puig i Cadafalch, które w pełni zasługuje na miano architektonicznej perły. Dzisiaj mieści się tu centrum kultury, a my nie tylko podziwiamy secesyjną klatkę schodową, ale i przepiękny dziedziniec, który latem zapewne cieszy się wielkim powodzeniem. R. na chwilę relaksu „zanurza” się w przyjemnym hamaku.

        I wreszcie stajemy przed sztandarowym dziełem Antonio Gaudiego. Oto przed nami Sagrada Familia, czyli kościół  Świętej Rodziny. Budowa nadal trwa, ale już dziś widzimy zamysł natchnionego twórcy. Zwykł mawiać, że będzie ona należeć niekoniecznie do: ostatniej zbudowanej, lecz zapewne pierwszej z nowej generacji. Idea tak bardzo pochłonęła jego myśli, że nawet zamieszkał na terenie budowli, tam także po tragicznej śmierci został pochowany.  I tak jak w poprzednich projektach, tak i tu można dostrzec fascynację architekta naturą. Stąd nie tylko brak linii prostych, ale także ukształtowanie kolumn na wzór powykrzywianych drzew.  Nota bene R. przeczytała informację, iż pobyt w tym właśnie miejscu stał się inspiracją dla Tomasza Bagińskiego i w konsekwencji doprowadził do realizacji filmu „Katedra”, animacji nominowanej do Oscara. Tymczasem przyglądamy się fasadom i wieżom, których jest aż 18. Oczywiście to nie przypadek: symbolizować mają 12 apostołów, 4 ewangelistów, Maryję Dziewicę i Jezusa Chrystusa. Gaudi, w przeciwieństwie do budowniczych biblijnej wieży Babel, nie chciał, aby ludzka ręka stworzyła coś przewyższającego dzieło Boga. Dlatego też kościół nie będzie wyższy niż wzgórze Montjuic... 

A potem, niejako na deser, pozostał nam Park Guel i kolejne dzieło Gaudiego, zaprojektowane na życzenie przemysłowca, sponsora i przyjaciela artysty Eusebiego Guella. Początkowo miało to być osiedle 60 domów dla miejscowych fabrykantów, jednak skończyło się na pięciu budynkach. Nota bene w jednym z nich mieszkał sam wielki ich twórca. Ponieważ cel nie został zrealizowany, władze wykupiły teren i przekształciły go w park miejski. Nad główną bramą znajdują się dwa medaliony ze słowami „Park” i „Güell”, a on sam składa się z wielu fragmentów zieleni, pociętych systemami krętych ścieżek, mostków i ciągami schodów. Najciekawsze elementy stanowią: Sala Kolumnowa, wspomniane schody i oczywiście słynna jaszczurka, a raczej, jak twierdzą znawcy: salamandra. To dla niej przyjechała M., zatem sesja zdjęciowa trwa w najlepsze. Jeśli potrafisz o czymś marzyć, to potrafisz także tego dokonać, mawiał Walt Disney, a za nim powtórzył W., który uwielbia spełniać podróżnicze marzenia  towarzyszy swoich rozlicznych podróży.

      Po dniu pełnym wrażeń przemieszczamy się w okolice Ciutedele, tam bowiem W. znalazł ciekawą restaurację. Jest miło, spokojnie i tradycyjnie. M. zamawia  danie regionalne, które okazuje się fasolką z kaszanką i kiełbasą chorizo. Bardzo smaczne!

       Wtorkowy poranek wita nas pełnym słońcem, zatem wyruszamy ponownie, by zobaczyć kolejne oblicze katalońskiej stolicy. I znów La Rambla, ale tym razem idziemy w kierunku wspomnianej już kolumny Kolumba. Słynny odkrywca wskazuje ręką na Amerykę, oddaloną o około 7 tysięcy kilometrów. Kiedyś tam, na Cabo da Roca w Portugalii, najdalej na zachód wysuniętym krańcu Europy, R. zastanawiała się, co powoduje, że człowiek w maleńkiej łupince jakim jest statek, wyrusza na bezbrzeżny ocean. Ile trzeba mieć odwagi, by marzyć i wyruszyć w podróż w nieznane. Wielki odkrywca sam stwierdził: „Nigdy nie możesz przekroczyć oceanu, jeśli nie masz odwagi stracić z oczu brzegu”.  Gdzieś w tyle głowy kołaczą się słowa podróżnika i wybrzmiewa genialna muzyka Vangelisa do filmu „1492: wyprawa do raju.”

 Na nabrzeżu czeka na nas Oceanarium, „ L'aquarium”,  jak głosi napis. Przy wejściu R. dostrzega, o której odbędzie się karmienie rekinów, postanawiamy zatem przyjrzeć się temu zjawisku. Na początek jednak zanurzamy się w podwodny świat. Podziwiamy płaszczki rozmiarów płaszcza, niezwykle kolorowych mieszkańców raf koralowych (R. podoba się ta zbitka słowna: kolorowe koralowce!), a W. przełyka ślinkę na widok potężnej ośmiornicy.....Są też krwiożercze piranie, przy których zatrzymuje się M. niegdyś zafascynowana Amazonką i jej dorzeczem. Nieco zdziwiona konstatuje ich wielkość, ale wszak wiadomo, że mogą, delikatnie mówiąc, obgryźć krowę w kilka sekund.

    Docieramy też do małego audytorium, w którym już gromadzą się turyści, zatem zajmujemy dogodne miejsca, by przyjrzeć się niecodziennemu posiłkowi. W pewnym momencie pojawia się płetwonurek, który ręką (!) podaje rekinom ich przysmaki, czyli ryby. Tylko największemu z nich serwuje „posiłek” na długim szpikulcu. Swoją drogą ciekawe, jak nazywa się zawód owego pana: karmiciel rekinów? A może skoro jest świniopas, to będzie rekinopas? Takie oto lingwistyczne dywagacje dopadają R. podczas pokazu.

   Następnie wchodzimy, a raczej wjeżdżamy w kolejny korytarz,  tu bowiem zastosowano ruchomy chodnik, by móc obserwować to, co dzieje się wokół. Dosłownie, gdyż jest on przeszklony zarówno po bokach, jak i nad głową. Podsumowujemy: fascynujące! Mamy, a właściwie R. odbywa niecodzienne spotkanie  z pewną żabą, ale to już historia dla wtajemniczonych.

     Nasz następny cel:  Montjuic, wzgórze, na którym usytuowano cmentarz żydowski ( stąd jego nazwa).  Na jego szczycie króluje zamek, który najpierw był twierdzą, a następnie pełnił funkcję więzienia. Tę niechlubną kartę historii podejmuje wspomniany już Carlos Ruis Zafon, jeden z bohaterów jego powieści niestety doświadcza tego miejsca. Jakże poruszająco brzmią jego słowa: Nie mieściło mi się w głowie, że śmierć może być obok mnie, mieć ludzką twarz i serce zatrute nienawiścią, że może być ubrana w mundur lub płaszcz gabardynowy, stać w kolejce do kina, śmiać się w barach lub prowadzić rano dzieci na spacer do parku Ciudadela, a po południu doprowadzać do całkowitego zniknięcia ludzi w kazamatach zamku na Montjuic lub w zbiorowym grobie, bezimiennie, bez ceremoniału. Cóż, każde państwo nosi swoje bolesne brzemię.

   Dziś wzgórze to ma charakter rekreacyjny, jest pełne zieleni i służy odpoczynkowi mieszkańców. Na nim także posadowiono Stadion Olimpijski, który był świadkiem ceremonii otwarcia i zamknięcia letnich Igrzysk Olimpijskich. To tu odbywały się konkurencje lekkoatletyczne, z których R. wspomina jedną: 500 metrów przed metą Robert Korzeniowski, chodziarz, został zdyskwalifikowany! Jak sam wyznał:  Największym moim krokiem ku sukcesowi, było w pierwszej fazie, udźwignięcie porażki. Paradoksalnie ona stała się zaczątkiem sukcesu.  W kolejnych latach udowodnił swoją wartość: zdobył cztery złote medale na kolejnych olimpiadach, a „po drodze” niejako trzy tytuły mistrza świata  i dwa Europy.

    R. bardzo chciała po raz kolejny stanąć na szczycie i miała nadzieję  na przyjemną przejażdżkę, ale w wyniku przeróżnych perturbacji zrobiła się z niej mniej przyjemna wspinaczka... No cóż, podczas poprzedniego pobytu weszła na Tibidabo, tym razem „zaliczyła” kolejne wzgórze...

    Niezwykłe widoki rekompensują nam nieco mozolne podejście, a całości dopełnia kawa i lampka wina wypita w cudownym słońcu na dziedzińcu zamku. Rezygnujemy z zejścia, choć wokół otaczają nas ogrody. Podobno rośnie tu prawie 700 rodzajów drzew i krzewów. Ale doskonale wiemy, że ta pora roku nie odkrywa pełni ich uroku. Wysiadamy tuż przy nadmienionym wyżej stadionie, obserwujemy słynny znicz i powoli zmierzamy ku Muzeum Narodowego Katalonii.

    Zachwyca nas nie tylko potężna budowla, ale i jej posadowienie. Spoglądamy w dół, a tam: Plac Hiszpański, na który kaskadowo opadają liczne fontanny, niestety również nieczynne. Ale coś za coś: albo przyjemna temperatura i nieliczni turyści, albo upał i tłumy. Powoli nadchodzi wieczór, zatem postanawiamy wejść do centrum handlowego, które mieści się na dawnej arenie corridy.

    Zgodnie z przypuszczeniami są tu nie tylko liczne sklepy ( w tym sieciówki doskonale znane również w Polsce), ale i restauracje i bary. Wybieramy jeden z lokali, siadamy, zamawiamy i … pękamy ze śmiechu! A to za przyczyną S. i jego potrawy (dla wtajemniczonych). W doskonałych humorach przemierzamy barcelońskie ulice, kierując się ku  „ogórkowi”. 

   Środę rozpoczynamy małymi komplikacjami, a raczej niedyspozycją zdrowotną W. , która na szczęście mija. Niemniej postanawiamy dzisiejszy dzień potraktować nieco łagodniej. Najpierw wybieramy się do labiryntu Horta, do którego nadal w środy obowiązują bezpłatne wejściówki. Po małym „incydencie” w metrze (zdecydowanie dla wtajemniczonych) dobrze spaceruje się nam na świeżym powietrzu. Wkraczamy na teren parku, po drodze mijamy pałac, który podlega właśnie gruntownemu remontowi oraz przepiękny ogród w stylu romantycznym. Docieramy do największej atrakcji: labiryntu z cyprysów i choć jego przestrzeń to zaledwie 45 na 50m ,  to jednak robi wrażenie!

     Wkraczamy w jego alejki  i dość szybko znajdujemy jego centrum, czyli niewielki plac z rzeźbą Erosa. Wejście było proste, zatem wyjście nie powinno stanowić problemu. Jak się okazuje, wcale tak nie jest. M. skręca o jeden raz za dużo i oto dobiega nas: gdzie jesteście? Jak mam stąd wyjść? Odpowiedź wcale nie jest łatwa. Dwumetrowe iglaki skutecznie utrudniają nie tylko widoczność, ale i uniemożliwiają przejście na skróty. Hura! Udało się! Uff! Znów jesteśmy w komplecie.

     Wracamy do metra i podejmujemy wyprawę na Tibidabo. I choć zajęła nam więcej czasu, niż zamierzaliśmy, zakończyła się sukcesem. W drodze, w funicolare, czujemy się bardzo swojsko. Towarzyszy nam sympatyczna rodzinka z Gdańska, a do naszej, rzec oczywista prowadzonej w języku polskim rozmowy, włącza się młoda Hiszpanka, jak się okazuje mieszkanka wzgórza, prywatnie żona Polaka. Codziennie pokonuje tę trasę, o czym opowiada nam w całkiem poprawnym języku polskim. Takie oto niespodzianki sprawiają nam podróże! Tymczasem przemierzamy uliczki, przy których podziwiamy secesyjne budynki z przełomu XIX i XX wieku. To wtedy bowiem zagospodarowano tę dzielnicę, czyniąc ją miejscem zamieszkania ówczesnych elit. I wreszcie docieramy na szczyt. Naszym celem jest kościół Sagrat Cor, którego nazwa kojarzy nam się (i słusznie!) z paryskim Sacre Coeur. Świątynia jest doskonale widoczna niemal ze wszystkich zakątków Barcelony, tak jak i olbrzymia figura Jezusa Chrystusa, wieńcząca budowlę.  Jej architektura  rzeczywiście nawiązuje do tej z Montmartre. Zachwycają nas, a W. wręcz zapierają dech w piersiach, przepiękne mozaiki. Kunszt ich wykonania jest niesamowity.

 A przed nami panorama miasta. Obserwujemy otaczające je wzgórza i morze, odszukujemy znane nam już miejsca, a że widoczność doskonała, napawamy się widokiem. Tuż obok nas toczą się prace w jednym  z najstarszych stale funkcjonujących wesołych miasteczek w Europie (powstało w 1901 r.). Mieliśmy też nadzieję na małe co nieco (R. i W. jedli tu lat temu 9), ale tym razem nic z tego. Lokal w remoncie. Przemierzamy jeszcze raz naszą trasę w kolejności odwrotnej: bus, kolejka, metro... Kończymy dzień, odpoczywając w naszym sympatycznym hotelu.

        Tydzień dzieci miał siedmioro-napisał niegdyś Jan Brzechwa, mistrz, a R. twierdzi wręcz: arcymistrz wierszy dla dzieci.  Według niego: Czwartek w górze igłą grzebie i zaszywa dziury w niebie.  I rzeczywiście.  Cudowne słońce wdziera się w nasze pokoje tuż po odsunięciu zasłon. Taki poranek nastraja optymistycznie. Tym razem realizujemy jeden z punktów z listy S.  Santa Caterina. To kolejny bazar, R. i W. nieznany, z tym większą ciekawością do niego zmierzają. Interesująco prezentuje się jego architektura: falujący dach i wielokolorowa ceramika. Wewnątrz stoiska z rozmaitościami wszelakimi. Rzec można: czego oczekujesz (kulinarnie oczywiście), to znajdziesz. Jednogłośnie stwierdzamy: jest nowocześnie, bogato i … drożej niż na Saint Josep. A że mamy konkretne zamówienia na konkretne produkty, wracamy w miejsce dobrze nam już znane. Tam dokonujemy niezbędnych zakupów, aby i nasi bliscy uraczyli swe podniebienia katalońskimi smakołykami (choć raków nie będzie!)

     A potem zmierzamy ku Pedralbes, cudownemu klasztorowi, który tak bardzo zapadł R. w pamięci. Był siedzibą klarysek, zakonu założonego przez św. Klarę, tak bliską duchowo św. Franciszkowi. Niestety okazuje się, że dojechaliśmy zbyt późno.  R. wspomina nie tylko kościół, ale i krużganki, otaczające dziedziniec, kaplicę św. Michała, a przede wszystkim cele mniszek (bardzo skromne) i niezwykłe zbiory muzeum sztuki gotyckiej. Tymczasem przemierzamy tylko wzgórze i ku wielkiemu ubolewaniu R. ruszamy dalej.  Nie wszystko uda się przewidzieć.

     Tak więc wracamy na główną ulicę tej dzielnicy i pokonujemy kilka przystanków, by stanąć przed Camp Nou. Od pierwszego poranka w metrze towarzyszy nam wizerunek Roberta Lewandowskiego, tak jest i tym razem. Słynny  FC Barcelona to tu właśnie ma swą siedzibę. R., jak zwykle zresztą, podkreśla, że nie tylko piłka nożna, ale i inne dyscypliny sportu są domeną tego klubu. Ale cóż, media i pieniądze podkreślają tylko tę jedną.  Stadion rzeczywiście prezentuje się imponująco. Jest największy w Europie i należy do największych na świecie. Może bowiem pomieścić prawie 100 tysięcy widzów! Mimo wszystko nie jesteśmy aż tak zagorzałymi fanami piłki nożnej, aby zobaczyć murawę (cena 28 euro), ani też by zakupić koszulkę klubową za prawie 100 euro.  Dlatego też robimy przerwę na posiłek i wracamy ku naszej spokojnej hotelowej przystani. 

    I tak nadszedł piątkowy poranek. Zanim wyjechaliśmy, W. przygotował (jak zwykle zresztą)  plan miejsc godnych odwiedzenia. Na niego nałożyliśmy te, które znalazł S. i tak powstała lista kilkudziesięciu punktów rozrzuconych po całym mieście. W czwartek okazało się, że zrealizowaliśmy je w 100%, zatem R. zaczęła zastanawiać się: co będziemy robić w piątek. I wtedy W. wyjął asa z rękawa. Powiedział tylko jedno słowo: Montserrat. Nasze serca zaczęły bić nieco szybciej, ponieważ jest to sanktuarium Maryjne,  do którego niegdyś pielgrzymowała Mama R. i M. i zachowała je we wdzięcznej pamięci. No dobrze, ale jak tam dotrzeć?- pada pytanie. Pociągiem i kolejką. I choć dzieli nas około 60 km, podejmujemy wyzwanie.  I  tak oto około 10 wyruszamy z hotelu, niezawodnym metrem dojeżdżamy na stację, a następnie przesiadamy się do wagonu kolejowego. Potem „tylko” półtorej godziny i już przesiadka, aby górskimi drogami przemierzyć szlak do tego niezwykłego miejsca. Zastanawiamy się, jak w średniowieczu poradzono sobie z tak zwanymi kwestiami technicznymi, czyli po prostu: jak wybudowano ów klasztor? R. po raz kolejny podkreśla: ktoś, kto nazywa średniowiecze „ciemnym” albo „zacofanym”, tak naprawdę nie zna jego dokonań. I oto jesteśmy. Przed nami jawią się skały, a pośród nich nie tylko świątynia, ale i zabudowania towarzyszące. Widoki zapierają dech w piersiach! Na początek, oczywiście, nasz cel: klasztor benedyktynów, znany z kultu figury Matki Boskiej o ciemnej twarzy, tzw. „Czarnulki” . Jak głosi legenda przybył tu sam św. Piotr, który pozostawił drewnianą figurkę Matki Bożej, podobno wyrzeźbioną przez św. Łukasza. I , znów jak głosi legenda, wcześniej aniołowie przygotowały nie tylko górę, ale i grotę, by figura Madonny mogła w niej spocząć. Używali/ły  przy tym złotej piły ci anieli/te anioły ( znów wątpliwości językowe budzą się w R). Niewątpliwie nazwa znaczy „przepiłowana góra”.

    Wkraczamy na dziedziniec, a tam niewielki ogonek oczekujących. Okazuje się, że na wejście musimy poczekać około 15 minut. Czas płynie szybko i wkraczamy w progi kościoła. Już wiemy, że przydarzyła nam się wyjątkowa okazja. Oto przed nami  50-osobowy chłopięcy chór  gregoriański, jeden z najstarszych w Europie,  Escolania de Montserrat. Cudowne głosy, piękny koncert. Cóż dodać: „Gdzie słyszysz śpiew, tam wstąp, tam dobre serce mają. Źli ludzie, wierzaj mi, ci nigdy nie śpiewają”- powiedział J.Goethe.

      Swoją drogą R. zastanawia się, jak często przypadek (nie przypadek?) decydował o zobaczeniu (usłyszeniu) czegoś niezwykłego. Tak jest i teraz. Chwila wyciszenia, skupienia, a potem adoracja Matki Bożej. Dotykamy jabłka (?) i kontemplujemy Jej oblicze i to już tylko dla najbardziej wtajemniczonych...

    Podążając ku wyjściu, zatrzymujemy się na krótką chwilę przy witrażu Ignacego Loyoli. W 1522 roku, po swoim nawróceniu, odbył pielgrzymkę do tego sanktuarium. Dlaczego przystanek?Wtajemniczeni  doskonale wiedzą. 

    Po tak niecodziennych przeżyciach duchowych, posilamy nasze ciała i powtarzając (w odwrotnej kolejności) naszą trasę, wracamy do gwarnego miasta. Odczuwamy nadciągającą fiestę, czyli święto ku czci św. Eulalii, krótko mówiąc: odpust.  R. i W. doświadczyli go przed laty, a tego wieczoru ujrzeli w innej odsłonie. W poszukiwaniu lekkiego posiłku skierowaliśmy nasze kroki w kierunku centrum dzielnicy Grazia. I tak trafiamy na plac otoczony licznymi budynkami. Wśród nich sklepy, galerie i restauracje. A tuż obok mała platforma. I choć muzyka głośno gra, a wielu młodych porywa taniec, my zasiadamy w zacisznym kąciku znanej sieciówki Tapa Tapa i zajadamy co nieco. To nasz ostatni wieczór w Barcelonie, niestety tym razem przypadłość R. sprawia, że kończymy go nieco szybciej.....

      W sobotę po raz kolejny budzi nas słońce. Po wieczornych perypetiach nie ma śladu, tak więc udajemy się na nasze ostatnie śniadanie. Podkreślamy jego jakość, już dziś czujemy sentyment do tego miejsca. Pakujemy się, a jako że nasz lot odbywa się późnym popołudniem, a wręcz wieczorem, rozpatrujemy dwa warianty: wynajęcie skrytki na Placu Katalońskim, bądź pozostawienie bagaży w hotelu. Zjeżdżamy, R. zadaje pytanie o możliwość przechowania walizek i otrzymuje pozytywną odpowiedź. Bez obciążenia i zbędnych wydatków ponownie zmierzamy do metra. Na pożegnanie: Barcelonetta. Spacerujemy plażą, jest słonecznie, a wokół wielu nie tylko turystów, ale i mieszkańców.  I znów Tapa Tapa nas „karmi”, a nasz czas w stolicy Katalonii powoli dobiega końca. Jeszcze tylko powrót do hotelu, kilka sympatycznych zdań i pożegnanie z recepcjonistą (nota bene tym samym, który nas witał) i już przejazd na lotnisko. Jego nazwę doskonale znamy, ale  nie wiemy, że są dwa terminale: A i B. Wysiadamy na A, a po chwili okazuje się, że my lecimy z B. W. niefrasobliwie stwierdza: no dobrze, najwyżej przejdziemy. Nie bardzo jest to możliwe, bowiem dzieli je kilka kilometrów... Pokonujemy je korzystając z busa, który kursuje między nimi. Uspokojeni czekamy na lot, a ów okazuje się niezwykle spokojny. Późnym wieczorem, a tak naprawdę nocą, docieramy nie tylko na lotnisko w Modlinie, ale i na parking. I tu: niespodzianka! W Barcelonie 17 stopni, w Modlinie – 6... Cóż dodać, odśnieżanie i odmrażanie samochodu trwało prawie 40 minut, tak więc do hotelu dotarliśmy około 1 w nocy. Szybkie dobranoc i umawiamy się na śniadanie o 10.

    Niedzielny poranek rozpoczynamy refleksją: łóżka wygodne, pokój i wyposażenie mocno przeciętne, śniadanie i obsługa tudzież, a cena... wyższa niż w Barcelonie. No cóż, bez komentarza. Ale my wracamy przecież w rodzinne pielesze! Pełni wrażeń zmierzamy ku rodzinnym stronom, nucąc: Cudowne dni w Barcelonie minęły niby sen i trochę żal, że skończył się ostatni dzień wakacji, czas odjeżdżać... Hasta mañana, jutro też jest dzień...

 

 FOTOGRAFIE