Zanim R. poznała nieco lepiej geografię, już wiedziała, co to jest Malta. Oczywiście początkowo kojarzyła ją wyłącznie z dzielnicą Poznania, by ze zdziwieniem odkryć, że jest takie państwo i wyspa na Morzu Śródziemnym. To sprowokowało ją do historycznych eksploracji i tak dotarła do informacji, dzięki którym poznała nie tylko dzieje kawalerów maltańskich, ale i to, jak dotarli do stolicy Wielkopolski. R. ubolewa, że niestety nie wszyscy jej mieszkańcy mają świadomość, dlaczego na Komandorii posadowiono kościół św. Jana Jerozolimskiego, a cały teren nosi nazwę śródziemnomorskiej wyspy... Te oto dywagacje rozpoczęła, gdy trochę za przyczyną przypadku, bo pandemia pokrzyżowała wcześniejsze plany, okazało się, że jeden ze styczniowych tygodni spędzi w tym egzotycznym bądź co bądź miejscu. Na początek trzeba było nadrobić luki w wiedzy, zatem szybka kwerenda internetowa i już wiadomo, że Malta obejmuje archipelag wysp, jednakże większość mieszka na tej głównej ze stolicą w Valetcie. Jej historia, Malty oczywiście, sięga 7000 lat, a megalityczne, wielkie świątynie budowano tu około 3 600 lat p.n.e. To najstarsze budowle w Europie i jedne z najstarszych na świecie. Na pewno wcześniejsze niż piramidy egipskie! Potem byli tu Fenicjanie i Kartagińczycy, Rzymianie i Arabowie, Sycylijczycy i Anglicy. I każdy odcisnął na niej swoje piętno. Ania Shirley, nieco egzaltowana bohaterka cyklu powieści Lucy Maud Montgomery, mawiała: Czy to nie wspaniale, że jest tak dużo rzeczy, które jeszcze poznamy? (…) świat jest taki ciekawy... Nie byłby taki ani w połowie, gdybyśmy wszystko o nim wiedzieli”
Zatem we wtorkowy poranek, dodajmy bardzo wczesny poranek, R. i W. wraz z M. i S. stawiają się na odprawę na poznańskiej Ławicy. Niewiele minut później oczekują na samolot do wspomnianej już Valetty. I choć M. jak zwykle przed lotem towarzyszy lekki niepokój, obawy okazują się płonne, spokojnie docieramy do celu. Odnajdujemy autobus i wyruszamy ku Qawrze, tam bowiem będziemy mieszkać przez najbliższy tydzień. Na razie obserwujemy klasyczną zabudowę, typową dla tego regionu i trochę nerwowo reagujemy na lewostronny ruch. Kilka chwil przy recepcji, obowiązkowe sprawdzenie paszportów covidowych (znak czasu) i temperatury, i już znajdujemy się w naszych hotelowych pokojach. Otwieramy balkony i … widok na morze, bezcenny! To drugi raz, kiedy R. i W. skorzystali z biura podróży, ale tym razem od początku coś jest nie tak. Nie dość, że nie ma przedstawiciela na lotnisku, to jeszcze Pani rezydentka, która spotkała się z nami w hotelu nie bardzo zadowalała nasze oczekiwania. Meldowaliśmy się sami, to po pierwsze, pani oznajmiła na początku, że jest tu na zastępstwie, to po drugie, powiedziała: to wszystko jasne, prawda? to po trzecie. Dla R. sporo nie było „jasne”, niestety nie otrzymała należytych wyjaśnień, ale cóż?
Odświeżeni wyruszamy, aby poznać najbliższą okolicę. Jesteśmy w typowym nadmorskim miasteczku, wzdłuż plaży rozciąga się promenada, na szczęście na razie nie ma jeszcze zbyt wielu turystów. Postanawiamy zatrzymać się w restauracji, która proponuje ryby i owoce morza i okazał się to bardzo dobry wybór. Kolejne kroki kierujemy ku Oceanarium, szumnie zwanego Narodowym. Budynek przypomina kształtem rozgwiazdę, a wewnątrz mieści około 40 zbiorników zawierających ryby, gady, płazy i inne stworzonka... Niewątpliwą ciekawostką jest pomnik Jezusa, którego pierwowzór został zatopiony na pamiątkę wizyty papieża Jana Pawła II w 1990 roku w pobliżu wyspy św. Pawła. I tak po raz pierwszy natrafiamy na ślady Apostoła Narodów. Choć obiekt nie należy do obszernych, wzbudza nasze zainteresowanie. Leniwie podążamy w kierunku hotelu, by zasiąść do nieco niespodziewanej kolacji z telefonem do pani rezydentki włącznie, który oczywiście nie przyniósł żadnego sensownego rozwiązania. Jako że my tak łatwo nie ulegamy przeciwnościom, dajemy radę. A wieczór, jak to wieczór, popłynęły długie nocne Polaków rozmowy...
I nadszedł poranek: dzień pierwszy, żeby sparafrazować słynną Księgę. W. już wierzy, że dotarł na miejsce, bowiem do tej pory zachowywał się nieco irracjonalnie. Nie dość, że swoim zwyczajem nie przygotował się do podróży, to powtarzał: uwierzę, jak wysiądę z samolotu i wypuszczą mnie z lotniska (czyżby brał przykład z bohatera filmu z Tomem Hanksem „Terminal” ? Czy też pandemiczne doświadczenia tak na niego wpłynęły?). Niewątpliwie zarówno R., jak S. odbyli stosowną kwerendę, zatem już wiemy, dokąd zmierzamy. Nasz cel: Rabat, a przedtem Buggiba. Tym razem polegamy wyłącznie na sobie. Bez problemu trafiamy na przystanek, skąd wyruszamy do Rabatu. To jasne, że R. nie miała pojęcia, że istnieje jakiś inny Rabat poza Marokiem, ale już wie. To urokliwe miasteczko zostało zbudowane na początku naszej ery, a swą nazwę zawdzięcza arabskiemu słowu oznaczającemu przedmieścia. Tuż obok rozciąga się Mdina i do niej trafia większość turystów, my natomiast wyruszamy (jak zwykle zresztą) na mniej uczęszczane szlaki. Na początek Domus Romana, willa z czasów rzymskich, dom arystokratów z mozaikami z I w. n.e.
A potem spacerujemy wąskimi, niezwykle malowniczymi uliczkami. Mimo zimy wokół nas sporo zieleni, a przede wszystkim kolorowych drzwi i niezwykłych, różnorodnych kołatek. Podobno niegdyś nie tylko pełniły funkcję służebną (zastukać!), ale i świadczyły o zamożności mieszkańców, a nawet o ich higienie, liczyła się skala wyczyszczenia! Niewątpliwie jest co podziwiać!
Następny punkt programu, proszę wycieczki, ogłasza W. to kościół, katakumby i grota św. Pawła. Bazylika pod wezwaniem tegoż samego Apostoła powstała na placu, który dziś otaczają niewielkie kamieniczki mieszczące restauracje i kawiarnie.
My zaczynamy od świątyni, stanowi bowiem centrum chrześcijaństwa na wyspie. Ma troje drzwi, a każde z nich prowadzi do innej jej części. Prawe do kaplicy Publiusza, środkowe do kościoła, po lewej na dziedziniec. Bilety, kilka stopni w dół i już wkraczamy w tajemniczy świat katakumb. Niestety M. musi zrezygnować (tylko dla wtajemniczonych), a my zmierzamy dalej. Docieramy również do groty św. Pawła i tam po raz kolejny spotykamy jego ślady na wyspie. Jak napisał św. Jan w Dziejach Apostolskich przebywał tu przez trzy miesiące, tu głosił wiarę w Chrystusa, nawracał Maltańczyków, a także dokonał cudów uzdrowienia. Wspomniany wyżej Publiusz, pierwszy biskup Malty, przyjął chrześcijaństwo, gdyż był świadkiem uzdrowienia swego ojca. Tyle historia. A my tymczasem kroczymy korytarzami i podziwiamy zaułki katakumb. Spokojnie docieramy do wyjścia.
Pozostała nam jeszcze część muzealna i oczywiście eksponaty związane z działalnością kawalerów maltańskich. Tu ponownie towarzyszy nam M., tak więc już w komplecie idziemy dalej. Postanawiamy dokonać zakupu pamiątek, bowiem M. w tak zwanym międzyczasie, znalazła niewielki sklepik, a w nim wszystko z 50 % (nomen omen) rabatem... A jako że minęło południe, pora na kawę i coś słodkiego. Trafiamy do niewielkiej kafejki, wypytujemy o najbardziej lokalne ciasto i po kilku chwilach siedzimy na zewnątrz i kosztujemy miejscowych wypieków. Wzdychamy: u nas zimno, szaro, buro i ponuro, a tu nie dość, że pysznie, to jeszcze przyświeca nam słoneczko.....
Mamy jeszcze w zanadrzu Dingli. Docieramy ponownie dzięki miejscowej komunikacji, wysiadamy na malowniczym klifie tuż obok kapliczki św. Marii Magdaleny. Cóż rzec: morze, błękit, cisza, czegóż chcieć więcej? Ponieważ jest późne popołudnie, postanawiamy wracać, choć tak bardzo chcielibyśmy tu pozostać. W jednej ze swoich powieści Paulo Coelho napisał: Gdybyśmy byli tak mądrzy, by wsłuchać się w ciszę!
Czwartek zarezerwowaliśmy na stolicę Malty – La Valettę. Korzystamy z tak zwanej wycieczki fakultatywnej. Przekonała nas nie tylko cena, ale także ciekawy program, a przede wszystkim gwarancja, że zobaczymy obraz Caravaggia. Troszkę obawiamy się pozostałych towarzyszy podróży, ale jesteśmy mile zaskoczeni. Grupa niewielka, bardzo sympatyczna, a i Pan Przewodnik w tweedowej jesionce okazał się nie tylko kompetentny, ale także bardzo kulturalny. Zatem oprócz skomplikowanej historii dotyczącej rynku nieruchomości (dla wtajemniczonych!) poznajemy miasto i jego niebanalną historię. Jak można się było domyśleć, to joannici, czyli kawalerowie maltańscy, a konkretnie ich wielki mistrz Jean Parisot de la Valette posadowił je, stawiając pierwszy budynek: kościół Matki Bożej Zwycięskiej. Już wiemy zatem skąd nazwa stolicy! Po chwili padają kolejne informacje: 300 zabytków (!) i wpis w całości na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO (!). Jesteśmy pod wrażeniem, choć mamy świadomość, że tylko niewielki ułamek będzie nam dany zobaczyć. Podobno słońce świeci tu przez 300 dni w roku i tak też dzieje się dzisiaj. Zatem spacerujemy nieco leniwie, co pozwala nam na rozkoszowanie się atmosferą. I tak trafiamy na plac, na którym niegdyś stała Opera Królewska, którą najpierw dotknął pożar (XIX w.), a następnie bombardowanie w 1942 r.. Dzisiejszy Pjazza Teatru Rjal wkomponowano w ruiny wspomnianego budynku. Tuż obok powstał gmach parlamentu i tu spotyka nas niespodzianka. Kiedy niefrasobliwie wykonujemy zdjęcia, podjeżdża samochód (nie limuzyna!), a z niego wysiada (jak informuje nas Pan Przewodnik) pan premier Robert Abela. Nie ma wokół niego chmary ochroniarzy, życzliwie odpowiada na pytania dziennikarzy... Można? Można!
Tymczasem zmierzamy ku Upper Barraka Gardens, czyli parkowi, z którego rozciąga się przepiękny widok. Towarzyszą nam nieoczywiste rzeźby i znak czasów... strażnicy w maseczkach!
R. odnajduje polski akcent: tablicę, która upamiętnia polski niszczyciel ORP Kujawiak. Zatonął po zakończeniu konwoju na tę wyspę, a wraz z nim 13 członków załogi. Niegdyś, w dalekiej młodości R. za przyczyną A. przeczytała doskonałe książki o Kriegs – i Reichsmarine i dzięki temu poznała historię walk na morzu podczas wojen światowych. Dla niej to moment bardzo sentymentalny, bowiem wróciła do zainteresowań sprzed wielu lat.
Znów spokojnie, bez pośpiechu, spacerujemy uliczkami i ulicami, poznając nie tylko architekturę, ale i szczegóły ze współczesnego życia Malty. Przy okazji dowiadujemy się, że niewielki, sympatyczny bar prowadzą Polki i to u nich właśnie można zatrzymać się na chwilę wytchnienia. Tymczasem zmierzamy ku konkatedrze św. Jana Chrzciciela. Z zewnątrz nie zachwyca, wnętrze natomiast uderza pełnym barokowym przepychem. Zatem bogate zdobienia rzucają się w oczy od samego wejścia i dominują we wszystkich kaplicach bocznych. Są one odpowiednikami ośmiu języków, które obowiązywały w Zakonie Joannitów (Prowansji, Aragonii, Kastylii, Leon i Portugalii, Anglii i Bawarii, Francji, Włoch i Niemiec). Ostatnią, dziewiątą, poświęcono Matce Boskiej. Zachwyceni, z zainteresowaniem przyglądamy się posadzce, która jest jednocześnie grobowcem 375 rycerzy. A przed nami najważniejszy zabytek: obraz Caravaggia „Ścięcie św. Jana Chrzciciela”. To właśnie na Malcie znalazł się ów słynny malarz po tym, gdy dokonał zabójstwa. Skazany na karę śmierci, opuścił Rzym, by osiąść w tym miejscu i wstąpić do wspominanego wielokrotnie zakonu. Na zlecenie jednego z mistrzów namalował obraz, który zachwyca do dziś. Spokojna twarz Jana, kat, brodaty mężczyzna wskazujący na misę trzymaną przez służącą, przerażona stara kobieta, głowy więźniów- a nade wszystko operowanie światłem i cieniem, niezwykłe! Maya Angelou powiedziała, że „Życia nie mierzy się ilością oddechów, ale ilością chwil, które zapierają dech w piersiach.” I to jest właśnie taka chwila.
Pełni niezwykłych wrażeń ponownie kierujemy swoje kroki ku wybrzeżu. Pan Przewodnik dyskretnie informuje o chwili wytchnienia oraz wskazuje miejsce i wyznacza czas, kiedy mamy się spotkać ponownie. My decydujemy się na pozostanie na jednym z placów oraz na tradycyjną popołudniową kawę i nieco słodyczy. Stawiamy się na miejscu zbiórki i kolejny raz oddychamy z ulgą. Jest punktualnie i przesympatycznie. Ruszamy ku promowi, który ma nam pokazać stolicę państwa z innej perspektywy. Dowiadujemy się przy okazji, niejako mimochodem, o oblężeniu wyspy, potężnych bombardowaniach niemieckich i włoskich, odwadze obrońców, a wreszcie operacji „Pedestal”, która spowodowała dostarczenie żywności i ocaliła ludność od głodu. Jak napisano: duch Malty został wystawiony na wielką próbę, ale nigdy nie został pokonany.” Ponownie przybijamy do brzegu, część grupy decyduje się na dodatkowy rejs, aby obejrzeć La Valettę od strony morza, my postanawiamy pozostać na lądzie. Snujemy się brzegiem morza i tak trafiamy do bardzo sympatycznej i przytulnej knajpki. Tam na kilka chwil zarzucamy kotwicę...
Ponownie kierujemy się ku miejscu zbiórki i niezwykle ukontentowani wracamy do hotelu.
Wieczorem podsumowujemy nasze wrażenia i snujemy plany na kolejny dzień.
Mimo niezbyt zachęcających informacji Pani Rezydentki, postanawiamy wyruszyć na Gozo. Stwierdzamy, że jeśli się nie uda, to trudno, wrócimy do hotelu. Okazuje się, że Pani lekko mijała się z prawdą, mówiąc eufemistycznie i bez przeszkód docieramy do promu w Cirkewwie. Kursuje bardzo regularnie i po kilkudziesięciu minutach wysiadamy. Z licznych atrakcji decydujemy się na zobaczenie kolejnego Rabatu (sic!) i klifów. I choć wokół nas krzątają się rozmaici „naganiacze” oferujący wycieczkę, my tradycyjnie postanawiamy wyruszyć sami i „po swojemu” zapoznać się z wyspą.
Mitologia grecka to tu właśnie lokalizuje nimfę Kalipso, zatem R. sentymentalnie wraca do homerowej „Odysei”. Muzo! Męża wyśpiewaj, co święty gród Troi zburzywszy, długo błądził i w tułaczce swojej siła różnych miast widział, poznał tylu ludów zwyczaje, a co przygód doświadczył i trudów! Według greckiego aojda przybija do brzegów, a zakochana nimfa zmusza go, aby został z nią przez siedem długich lat. Dopiero na rozkaz bogów ma go uwolnić, lecz ona nie poddaje się i obiecuje Odyseuszowi nieśmiertelność, jeśli zostanie. Jak wiadomo heros odmawia, gdyż pragnie wrócić nie tylko do Itaki, ale przede wszystkim do ukochanej Penelopy i syna Telemacha...
Wyruszamy, by poznać to niebagatelne miejsce. Najzwyczajniej na świecie autobusem liniowym za 1,5 euro docieramy do Wiktorii, stolicy wyspy. Już teraz decydujemy, że skupimy się na dwóch, trzech atrakcjach, zamiast rozmieniać nasze odczucia na drobne. Zatem rozpoczynamy od cytadeli, która góruje nad miastem. Podobno była schronieniem przed piratami, którzy przybywali na wyspę w poszukiwaniu niewolników, a następnie została przebudowana i wzmocniona przez wielokrotnie wspominany zakon maltański. Powoli wspinamy się na wzgórze, spacerujemy to tu, to tam, podziwiamy widoki. Schodzimy, by uzupełnić kalorie w niezwykle sympatycznej, małej knajpce. Zamawiamy kawę i oczywiście nieco słodyczy, a Pan wypowiada kilka słów po polsku. To miłe, czy po prostu to się opłaca, zastanawiamy się przez krótką chwilę, by rozkoszować się pięknem placu i smakiem ciasta.
Z rozmaitych atrakcji tej niewielkiej przestrzeni wybieramy Xlendi i fiord wcinający się w wyspę. Ponieważ autobusy kursują co godzinę, decydujemy się na ponad dwukilometrowy spacer. Pomysł okazał się wyśmienity: nie dość, że cały czas idziemy łagodnie w dół, to dane nam jest obserwować ową wcinającą się w ląd zatokę. Oczywiście nie można jej nawet porównać do słynnych skandynawskich, ale i tak jest fascynująco. Docieramy nad brzeg morza. Zapobiegliwa R., widząc autobus, podbiega na przystanek i upewnia się, że zatrzymuje się na nim i pojedzie też następny. Uff! Powrotna droga w górę nam nie grozi! Tymczasem rozsiadamy się wygodnie w miejscowej restauracyjce i kontemplujemy widoki. R. i W. postanawiają podejść w górę, a M. i S. wybierają przechadzkę wzdłuż wybrzeża. Żałujemy, że nie dane nam będzie podziwianie zachodu słońca, ale cóż, pora wracać.
Pełni wrażeń docieramy do hotelu, po raz kolejny stwierdzając, że czasem warto zaryzykować i wyruszyć wbrew temu, co mówią inni.
Kolejny dzień przeznaczamy na relaks. W planach mamy spacer do Buggiby i dotarcie do kościoła św. Pawła Rozbitka. Na otaczających świątynię filarach dostrzegamy znany nam fragment Dziejów Apostolskich w kilku językach, co ciekawe, także w języku polskim. Pora więc bliżej przyjrzeć się historii tego świętego. Jak głosi Pismo, statek, którym płynął jako więzień, dryfował na skutek złej pogody po nieznanych wodach. I kiedy wydawało się, że nie ma nadziei na ocalenie, Apostoł Narodów zapewnił, że nikomu nie stanie się krzywda. I tak się stało, najpierw wysiedli na niewielkiej wysepce nazwanej dziś jego imieniem,w zatoce, która również to imię nosi. Dziś stoi na niej (wyspie oczywiście) pomnik, który widoczny jest z daleka i który obserwujemy z wybrzeża. Jest jeszcze jedna opowieść: otóż, kiedy Paweł siedział przy ognisku, ukąsiła go żmija. Ale ku zdumieniu innych nie uczyniła mu żadnej krzywdy. Dlatego, podobno, na Malcie nie ma jadowitych żmij. Takie oto dywagacje nam towarzyszą, kiedy leniwie wracamy. Reszta popołudnia i wieczoru tylko dla wtajemniczonych. Poznać – to natknąć się na jakąś tajemnicę - mawiał Karel Capek, a R. lubi pozostawiać pewne rzeczy niedopowiedziane lubo też dopowiedziane tylko w wąskim gronie.
I tak oto nadeszła niedziela, a wraz z nią kolejna wycieczka, tym razem tak zwana „objazdówka”. Niestety duży autobus, przewodnik znacznie młodszy, który nie podchodzi z takim pietyzmem ani do tradycji i historii, ani do podróżnych. Po prostu: taka praca i tyle. Zatem, przypominając nieco amerykańskie wycieczki, wysiadamy, na lewo, na prawo, wsiadamy. Wysiadamy... i tak dalej. Mimo wszystko udaje nam się wyłuskać sporo ciekawych miejsc, choć żałujemy, że do niektórych nie dotarliśmy sami.
Na początek Marsaxlock – maleńka wioska rybacka, która słynie z niedzielnego targu rybnego. Niewątpliwie urokliwa i żałujemy bardzo, że mamy tak niewiele czasu, żeby przejść wzdłuż wybrzeża, popatrzeć na atrakcyjne kramy, czy też ciekawe łodzie przycumowane tuż obok. Niestety ruszamy dalej. R. zaczyna zgrzytać zębami: chętnie wypiłaby kawę i rozkoszowała się chwilą. Zarówno M., jak i S. i W. potwierdzają. Ale cóż: harmonogram! Jesteśmy niewolnikami wskazówek zegara (Jean Anouilh), zatem wsiadamy do autokaru, w którym mimo wczesnej pory pan z żoną i dzieckiem otwiera kolejną puszkę piwa przezornie zabraną do plecaka. Tak się niektórzy Polacy prezentują za granicą. Na szczęście nie taki jest cel naszych wojaży.
Kolejną atrakcję stanowi Blue Groto, przepiękna jaskinia, mierząca 40 m przy głębokości 26 m. Wsiadamy do motorówki, wszak nie możemy pominąć takiego miejsca. Jest przepięknie! Kolor morza, słońce, a nad nimi błękit nieba. Jednym słowem: zachwyt! A nam znów kłania się mitologia: podobno była ona domem syren, które swym śpiewem wabiły żeglarzy. Nieśmiertelny Homer tak o nich pisał: Ty w kraj Syren zajedziesz, czarownic, co zdradzą, tych wszystkich, jacy tylko o nich tam zawadzą. Szaleniec, kto się zbliży i Syren tych śpiewy usłyszy: ten nie ujrzy nigdy, póki żywy. A jednak Odys przeżył...
Miasto ciszy, na którego terenie obowiązuje całkowity zakaz ruchu kołowego, to Mdina. Poruszać się po nim mogą wyłącznie mieszkańcy ( około trzystu!), służby ratownicze i … nowożeńcy. Podobno po zmroku naprawdę zapada tu głucha cisza. Tymczasem my wkraczamy przez Bramę Główną ( zagrała w serialu „Gra o tron” bramę wjazdową do Królewskiej Przystani) w owo miasteczko na wzgórzu, aby podziwiać świat wąskich i krętych uliczek, małych kapliczek i tabliczek z nazwami domów. Towarzyszą nam znane już, interesujące kołatki o rozmaitych kształtach i barwach. Podziwiamy również katedrę św. Pawła ( a jakże!) oraz zabytkowe pałace.
Wreszcie, na zakończenie, zatrzymujemy się w Moście, w sanktuarium Wniebowzięcia Matki Bożej. Kopuła, która je przykrywa, jest trzecią co do wielkości w Europie. Ale nie tylko to ją wyróżnia. Otóż w czasie II wojny światowej ową kopułę przebiła bomba i spadła pomiędzy grupę wiernych, ale nie uczyniła żadnej krzywdy. Powszechnie wydarzenie nazywane bywa cudem, a my mamy okazję naocznie przekonać się, gdzie przebiła strop i jak wyglądała. I tu znów pan przewodnik nie popisał się, ale my dzięki wrodzonym ciągotom W. do techniki, informatyki i naciskania wszystkiego co można, odtwarzamy film i historię tego zdarzenia, wcale nie przejmując się wyliczonym kwadransem.
Nieco rozczarowani organizacją (obiad? nie obiad?) ale zachwyceni tym, co zobaczyliśmy, spędzamy wieczór na wspomnieniach oraz dzieleniu się swoimi pasjami muzycznymi, literackimi i historycznymi. Powoli szukamy inspiracji na kolejny wspólny wyjazd, obiecując, że polegać będziemy na sobie, a nie na biurach podróży, choćby i renomowanych.
A przed nami tylko poniedziałek. Chcieliśmy zobaczyć Bird Park, niestety był zamknięty, ale za to trafiliśmy do miejskiego parku, a potem po prostu spacerowaliśmy wzdłuż brzegów morza. Ze względu na porę roku jest jeszcze cicho i spokojnie, ale domyślamy się, że latem bywają tu tłumy.
Wtorkowym porankiem żegnamy nieco „przypadkową” Maltę. Biblia, mitologia, niebanalna historia, nieco tajemniczy zakon, śródziemnomorska przyroda – pozostaną w naszej pamięci. Cóż, pozostał lot do Poznania i … kto wie, gdzie za rok?