W krainie ogórka



       Po Zatoce Gdańskiej przyszła pora na drugą część wakacji. Nasz cel: Spreewald. Dlaczego? Prawie rok temu, podczas zgoła innego wyjazdu, R. i W. „dotknęli” tej krainy. Na tyle ich zachwyciła, że postanowili powrócić. Zatem: rozpoczynamy kwerendę internetową. W. w swoim stylu wysyła maila (po polsku oczywiście) do Cottbus. Informuje o zamiarach turystycznych i zapytuje o ścieżki rowerowe. Ku zaskoczeniu R. po kilkunastu dniach na domowy adres nadchodzi korespondencja: list (tym razem po niemiecku) z zachętą do przyjazdu i dwie mapy. Rozpoczynamy poszukiwania noclegu. I, ku zaskoczeniu, to R. znajduje ciekawe lokum. Lubenau, serce krainy, cena bardzo przyzwoita. Wyruszamy. Dwa samochody, bo jeden ma na dachu trzy rowery, a czwarty w bagażniku, a drugi bagaże i polskie małe co nieco... Na życzenie R. droga nieco „zakręcowywuje” do Bad Muskau. Park Mużakowski, inaczej Park Muskau, został założony w XIX w. Jego twórcą, pomysłodawcą i autorem koncepcji, był pruski arystokrata, właściciel lokalnych dóbr, książę Hermann von Pückler. Nie wiem, kto powiedział, że: "człowiek docenia ogród dopiero w pewnym wieku," ale już wiem, że miał rację. Od kilku lat wpisany na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO zachwyca ciekawym krajobrazem. Zatrzymaliśmy się w nim zaledwie na kilka chwil, ale na pewno pozostanie w naszej pamięci. Dróżki przeplatają się z rozmaitymi ciekami wodnymi, wokół zieleń, zieleń , zieleń i cisza... 


"Dzień rano deszczem się rozpłakał, urodą starych zamków kona
Ogrody to zaklęta bajka w rudych gałęziach uśpiona
W pięknej agonii zamków starych trwasz bez nadziei, półprzytomnie
Ogrody- bajka srebno- szara, w którą ptak cichą skargę wdzwonił"

Napełnieni ciszą, zauroczeni odbiciem drzew w taflach stawów, wyruszamy do Zerkwitz, na przedmieścia Lubenau. R., niepewna swojej znajomości języka niemieckiego, już w trakcie jazdy samochodem przygotowała kilka „wersji” językowych. Udało się! Gospodarze przywitali nas niezwykle sympatycznie i już po chwili rozlokowujemy się w schludnym domku. Na poduszkach naszych łóżek odkrywamy miłą, słodką niespodziankę. Jako że zrobiło się popołudnie, zamierzamy poszukać jakiejś restauracji. Okazuje się, że dwa domy dalej mieści się przytulny Gasthaus, zatem zasiadamy w ogródku, zamawiamy obiadek i, oczywiście, miejscowe piwo. Wieczorem przeglądamy przywiezione mapy i foldery, które pozostawił właściciel posesji i ustalamy pierwszą trasę. Zaczynamy od miejsca nam najbliższego, wybieramy ścieżkę do Luben. Po drodze zatrzymujemy się w centrum Lubenau i dokonujemy rekonesansu. Na urokliwym rynku zauważamy ciekawe rzeźby, jak się potem okaże, znak rozpoznawczy miasteczka. Stoją tuż obok kościoła świętego Mikołaja, w którego progi wkraczamy. Ale przecież: jesteśmy w krainie ogórka. Informują nas o tym napisy, plakaty, ale i charakterystyczne znaki turystyczne: ogórek jadący na rowerze. Wskazuje nam kolejne etapy drogi, a my po raz kolejny przekonujemy się, jak bardzo ta forma spędzania czasu rozpowszechniła się w Niemczech. W ten sposób docieramy do Luben. Mijamy pałac, niegdyś rezydencję rodową, dziś muzeum miejskie i regionalne. Zatrzymujemy się na wyspie pałacowej, obserwujemy meandry wijącej się Sprewy. I tak zaczyna się nasza rowerowa włóczęga wzdłuż rzeki i jej licznych kanałów.


 Kolejne dni upływają pod znakiem klasycznych „rundweg”. Wyruszamy na szlak, robimy pętlę, by późnym popołudniem „zakotwiczyć” na przytulnym tarasie. Zatem nasze poczciwe autka spokojnie sobie odpoczywają. W tym samym czasie nasz rowerowy licznik nabija kolejne 200 km. Dzięki doskonałej sieci ścieżek z rowerowym ogórkiem na czele docieramy m.in. do Raddusch. Przypomina nam nieco nasz Biskupin. Jest to bowiem średniowieczny gród obronny, otoczony drewnianym wałem, wewnątrz którego znajduje się wystawa archeologiczna. Stamtąd kierujemy się do parku krajobrazowego. Ścieżka wiedzie wzdłuż kanałów, czasem przecina pola, często prowadzi przez las. Jedzie się świetnie. Pogoda dopisuje, temperatura w sam raz, nie za ciepło, nie za zimno, lekki wietrzyk i nie ma górek! Co najwyżej drobne podjazdy, co najbardziej cieszy R. Czasem napotykamy na drewniane kładki, które pozwalają nam przeprawić się na drugą stronę kolejnego kanału. Jest naprawdę pięknie. Kolejne ciekawe miejsce: wyspa Lehde. Docieramy tam dwukrotnie. Pierwszy raz na rowerach, drugi: płynąc łodzią. Tym razem nie odważamy się na wypożyczenie kajaków. Kiedy przyglądamy się mapie wodnej okolicy, plątaninie kanałów, Sprewie i jej rozlicznym dopływom … rezygnujemy. Tak czy inaczej: znajdujemy się na wyspie. A tam domy kryte strzechą, łodzie i wszechobecne ogórki. W zalewie octowej, pieprzowe, z chili, papryczką, jako pikle, główne danie, dodatkowe danie, przekąska … Uff! Zaiste to kraina ogórka! Kiedyś Konstanty Ildefons Gałczyński poświęcił ogórkowi zacny wiersz:


"Pytanie to, w tytule postawione tak śmiało, choćby z największym bólem rozwiązać by należało. Jeśli ogórek nie śpiewa i to o żadnej porze, to widać z woli nieba prawdopodobnie nie może Lecz jeśli pragnie? Gorąco! Jak dotąd nikt. Jak skowronek. Jeśli w słoju nocą łzy przelewa zielone? Mijają lata, zimy, raz słoneczko, raz chmurka, a my obojętnie przechodzimy koło niejednego ogórka."
Nasz przemiły gospodarz informuje nas, że zupełnie niedaleko, ba! zaledwie około 40 km, w Golssen, odbywa się festyn, otwarty dla wszystkich, z ogórkiem w roli głównej. Co prawda mieliśmy wyruszyć w stronę Cottbus, ale decydujemy: lokalne atrakcje na pierwszym miejscu. Jest tylko pewien problem. Samochodów nie chce nam się ruszać, a 80 km w obie strony, jak na amatorów i dwóch zawałowców trochę dużo. Kiedy R. i M. debatują, jak temu zaradzić, W. w ustronnym miejscu doznaje oświecenia i krzyczy: baną! Pomysł przedni i sprawdzony na wyspie Uznam. Niemieckie „bany”, szczególnie lokalne, zazwyczaj mają wagony przystosowane do przewozu rowerów. Studiujemy rozkład jazdy przezornie zabrany z dworca w Lubenau i już wiemy. Postanawiamy dojechać do miejscowości oddalonej o kilka km od naszego celu, co bez problemu czynimy. I znów wzdychamy tęsknie: czysto, schludnie, miejsce dla rowerów, informacje o kolejnych stacjach, a nawet o dalszych połączeniach. Oczywiście, punktualnie. Co do minuty. Można? Można!


16 Spreewalder Gurkentag – takie napisy witają nas w niewielkim Golssen. Jednogłośnie stwierdzamy: to się nazywa festyn! Obszerny program informuje, co dzieje się na dwóch scenach (na rynku głównym i małym), wokół rozciągają się stoiska, nie tylko z przetworami ogórkowymi, choć one zdecydowanie dominują. Są też rozmaite konkursy z nagrodami, propozycje kulinarne, a przede wszystkim mnóstwo uśmiechniętych ludzi. Spacerują, słuchają muzyki, jedzą, kupują... Piją piwo, w tym także zielone, wyrabiane, a jakże, z ogórka. Przy biesiadnych stołach i młodsi i starsi. Co najważniejsze nie widzimy nikogo, kto nadużyłby szlachetnego, chmielowego trunku. Obowiązkową sesję zdjęć kończą te z Królem i Królową Ogórka, bo takowi są wybierani tego dnia. Jak się dowiadujemy czyni się to na podobieństwo naszych starostów dożynkowych. Ruszamy w drogę powrotną, w której na kilka chwil „wstępujemy” na wesele. Ale to historia dla wtajemniczonych...


Zjechaliśmy poczciwy Spreewald wzdłuż i wszerz. Pozostaje nam jeszcze jedna atrakcja, którą zostawialiśmy sobie na dzień niepogody. Basen! Ale jaki basen! Z pingwinami! Cokolwiek to oznacza, postanawiamy zobaczyć. Słońce nadal nam sprzyja, a my zarządzamy dzień błogiego nic nie robienia. Przecież zaledwie kilka niewielkich kilometrów dzieli nas od tajemniczej atrakcji. Docieramy i … rzeczywiście są pingwiny! Kompleks wodny obejmuje basen wewnętrzny z licznymi atrakcjami, w tym sztuczną rzeką i łaźnią rzymską. Najciekawsze jednak jest kąpielisko zewnętrzne, które przylega do basenu dla pingwinów! Są tuż obok, od kąpiących się dzieli je tylko szyba. Bardzo przyjaźnie podpływają do niej, mamy wrażenie, że są przyzwyczajone do widoku ciekawskich. Wrażenia przesympatyczne! R. zdecydowanie stwierdza: tu jest znacznie ciekawiej niż w rozreklamowanym Tropical Islands. W doskonałych humorach wracamy w domowe pielesze. Dziś na obiad specialite de la maisone, panowie rozpalają grilla i na ruszt wędrują rozmaite dobra. Pyszności! Nasz wakacyjny wyjazd dobiega końca. Zatem czas na kilka podsumowań: około 470 rowerowych km za nami i tylko jedna dziurawa dętka. Wiele słonecznych dni i tylko jedna ulewa. Mnóstwo sympatycznych wspomnień i tylko jeden niemiły zgrzyt: pociąg PKP. Na kolejne dni i trasy dedukujemy sobie motto wyczytane gdzieś w internecie: "Zamiast zostać tutaj i pchać ten złom do przodu, odpocznijmy, a potem wsiądźmy na rower i ruszmy przed siebie. Wolni od ciężaru, zaopatrzeni w nowe siły. Uśmiechnięci. Wiecznie młodzi."


Post scriptum do rowerowych szlaków sprewaldzkich...czyli przygoda z kopalnią odkrywkową. Jedna z tras miała nas doprowadzić do niewielkiej miejscowości łużyckiej, a konkretnie do pałacu na wodzie. Szlak prowadził nas najpierw wzdłuż trasy szybkiego ruchu, potem nad nią, by chwilę później zanurzyć się w przyjemny las. Jak wyczytaliśmy z tablic informacyjnych, jechaliśmy po terenach dawnej kopalni odkrywkowej. Krajobraz wcale na to nie wskazywał, nawet podziwialiśmy  doskonałe prace rekultywacyjne. Do czasu... w pewnej chwili droga urwała się i to dosłownie! A naszym oczom ukazało się kilkudziesięciometrowe zapadlisko. Do wyboru mieliśmy powrót do najbliższego rozjazdu (około 4 km) lub przeprawę przez iście księżycowy jar. W dodatku bez pewności, co będzie dalej. Zatem R. rozłożyła niezawodny kocyk, a W. wyruszył w nieznane... Rekonesans wypadł pomyślnie, tak więc postanowiliśmy przeprowadzić rowery i ruszyć do celu. Podczas naszych wypraw spotykaliśmy różne niespodzianki, ale żeby drogi nie było!