Zatem: poszukiwanie, przekonywanie i
nieodłączna kwerenda internetowa. I tak zrodził się pomysł na tegoroczne
wakacje. Tydzień w okolicy Ołomuńca i drugi w pobliżu Krumlova. Przecież w
głowie R. natrętnie rozbrzmiewała bardzo niegdyś popularna piosenka Heleny
Vondrackowej. „Malowany dzbanku, z krumlowskiego zamku, znasz ten czas, dobrze
znasz ten czas”. Takie sentymentalne wspomnienie któregoś z festiwali
sopockich. Tak więc ruszamy. Ponownie w powiększonym składzie, więc nie tylko
R. i W., ale także E. i M. Sporo wspólnych kilometrów za nami, nie tylko wokół
Poznania, ale i Zatoki Gdańskiej i Spreewaldu. Korzystamy z tego, że M. dysponuje niezłym pojazdem zwanym
pieszczotliwie „mułkiem”, który ma niewątpliwą zaletę, swobodnie mieści nie
tylko cztery rowery, ale i bagaże, ba! ogórki kiszone w butli też. Okazuje się,
że radzi sobie całkiem nieźle, zatem zyskuje nowy przydomek: biała strzała.
Horka nad Moravou, jakkolwiek to brzmi, to
początek naszej podróży.
I jest pięknie! Oprócz tego, że zaczyna nam
dokuczać upał, szczęśliwie docieramy do maleńkiego czeskiego miasteczka.
Rzeczka, młyn (od tego momentu znak rozpoznawczy) krótkie wprowadzenie do
pokoi, rozpakowanie (także do lodówki), a potem spacer.
„Piwo
jest dowodem na to, że Bóg nas kocha i chce, byśmy byli szczęśliwi”
powiedział nie kto inny jak sam Benjamin Franklin. Zatem wszystko jasne. Nasz cel:
piwowarek Melicharek. Mały, lokalny browar, który w swej ofercie serwuje kilka
gatunków piw ( w tym według W) bardzo dobre „pszenku”, czyli pszeniczne. Do
tego tak zwane małe co nieco. R. i W. zachęcają E. i M. do utopenca. Niegdyś
tam, kiedy po raz pierwszy przekroczyli granicę polsko-czeską (z paszportami),
czego już dziś nikt nie pamięta, w ardspansko-teplickich skałach spróbowali
tego, niewątpliwie typowego czeskiego smakołyku. Jest to mała kiełbaska
przecięta wzdłuż, w którą wkłada się marynowaną paprykę i cebulę. Całość
spoczywa w zalewie octowej podobnej do naszej (z korniszonów). Do tego możemy
zakosztować grillowaną rybę, oczywiście świeżo przygotowaną. Ukontentowani
wracamy, kierując nasze kroki ku pensjonatowi.
Poranek witamy w doskonałych
nastrojach. Zgodnie z rowerowymi planami postanawiamy zobaczyć okolicę.
Wyruszamy. Mostek, kościół, tak zwana droga główna i dalej „na kole”, czyli po
prostu na rowerze, penetrujemy najbliższe nam miejsca. Ścieżka rowerowa
doprowadza nas do parku przyrodniczego. A tam -
rozliczne atrakcje. Wszystko „zatopione” w zieleni, w dodatku ze
świetnie przygotowanymi ścieżkami dla rowerzystów. Zatrzymujemy się przy
ciekawie wyglądającym instrumencie, czymś w rodzaju cymbałów, oczywiście
próbujemy na nim zagrać. Udaje się! Dalej tajemnicze mostki, pagórek z dzwonem,
oczko wodne... Cudo. W centrum nieco zagadkowa drewniana budowla, wewnątrz
której odnajdujemy coś w rodzaju kręgu z podziałem na pory roku, miesiące i
znaki zodiaku. Próbujemy odnaleźć „te nasze”, choć czeskie nazwy sprawiają
nieco kłopotu. Najmniejszy ma R., bowiem vaha brzmi bardzo swojsko. I już
zauważamy kolejne oznakowania, zatem mile zaskoczeni skręcamy na kolejny szlak.
Dojeżdżamy do chaty łowieckiej, czyli karczmy, przy której dziesiątki, dosłownie:
dziesiątki cyklistów. Kiedy zauważamy, w jaki sposób należy postawić, a raczej
powiesić rowery, przypominamy sobie bajkę „Pomysłowy Dobromir”. Jak się później
okaże, jeszcze nieraz ją wspomnimy. Na pierwszy czeski obiad – obowiązkowo
knedliki. Przełamujemy wszelkie bariery językowe: „żena za pultem” bardzo
obrazowo, przy użyciu rąk i wydając odpowiednie dźwięki, wyjaśnia R. i E., że
gulasz będzie ze świni, ale... z lasu! W doskonałych humorach wracamy w pobliże
naszego młyna, by spędzić wieczór na tarasie nad rzeczką.
Olomouc na kole – taki tytuł ma
mapka, którą otrzymujemy w informacji turystycznej (jak zwykle niezawodnej).
Dowiadujemy się z niej, że możemy nie tylko dojechać do największego miasta w
rejonie, ale poruszać się po nim korzystając wyłącznie ze ścieżek. Brawo!
Na początek Klasterni Hradisko – niegdyś
klasztor benedyktynów, potem norbertanów, założony już w XI w.. Przebudowany w
okresie baroku do dziś zadziwia swoją architekturą, choć w tej chwili pełni
funkcję szpitala. Wjeżdżamy na dziedziniec, wokół lekarze w białych fartuchach,
trochę zdziwieni, co tutaj robimy. Niezwykle miła pani w recepcji pozwala nam
zajrzeć do środka oraz informuje, że w każdy czwartek można zwiedzać cały
obiekt. Ruszamy ku starówce. Zatrzymujemy się przy gotyckiej katedrze świętego
Wacława i wstępujemy w jej progi. Chwila ochłody, a potem przed nami rozległe
ołomunieckie Stare Miasto. Jest drugim, po centrum Pragi, największym zespołem
zabytkowym w Czechach. Na Górnym Rynku stoi kolumna Trójcy Przenajświętszej,
która jest wpisana na listę światowego dziedzictwa Unesco. Zabudowę wokół
tworzą urocze renesansowe i barokowe kamieniczki, które niezwykle malowniczo
wyglądają w pełnym słońcu. Niesamowity ratusz, kamienne żółwie, fontanny,
wreszcie unikatowy zegar astronomiczny i przestrzenna mapa miasta. Na trasie
mamy również Dolny Rynek i planty, tworzące zieloną otulinę centrum.
„Dzień ma 24 godziny, skrzynka piwa 24
butelki. Zbieg okoliczności?” - pytał niegdyś Steven Wright. I choć dziś w rzeczonej
skrzynce liczbę butelek ograniczono do dwudziestu, to i tak to coś oznacza...
Przed nami jeszcze jedna atrakcja: kąpiel w piwie! Tak, tak, kąpiel w piwie. W
browarze świętego Wacława (Svatovaclavski pivovar i pivny laźni) można nie
tylko skosztować tego szlachetnego trunku, ale i zanurzyć się w nim. I to
dosłownie. Co ciekawe w Czechach tego typu kąpiele stosuje się od
średniowiecza. Podobno znakomicie wpływają na ciało, głęboko oczyszczają
organizm i koją ducha. Do wanny wlewa się wodę o temperaturze 36 stopni, do
której dolewa się 5 litrów jasnego i 5 litrów ciemnego, niefiltrowanego,
niepasteryzowanego piwa oraz chmiel. Przemiła pani podaje nam krótką
instrukcję: najpierw szprycowka (czyli prysznic), potem wejście do balii, 45
minut odpoczynku, a potem znów szprycowka i 45 minut leżakowania... do tego
zimne piwo, nie jako uzupełnienie tego, w czym się zanurzamy, ale dla pełnego
relaksu... Wrażenia: rewelacyjne. Naprawdę!
Kiedy po raz drugi wyruszamy w
kierunku Ołomuńca naszym celem jest Svaty Kopecek, czyli cel wielu pielgrzymek.
Tymczasem, zupełnie niespodziewanie na naszej drodze wyrasta fort XXII,
świadectwo cesarstwa austro-węgierskiego. Z rozmachem zajeżdżamy na
dziedziniec, a tam wita nas, jakby to rzec, istny Szwejk! Oprowadza nas po
forcie, chętnie pozuje do zdjęć, szczególnie tych z cesarzem Franciszkiem i opowiada o CK armii oraz stacjonujących
żołnierzach. Podziwiamy portret Sissi, wraz ze sztabowcami ustalamy strategię
walk, a wreszcie porównujemy fort ze
znanymi nam w Poznaniu i twierdzą Boyen. Mamy już kilka dni pobytu za sobą, R.
więc coraz lepiej radzi sobie ze zrozumieniem tego, bądź co bądź słowiańskiego
języka. Przy okazji przypomina jej się jeden z bezcennych dialogów najbardziej
znanego czeskiego żołnierza.
-
Otom i ja – rzekł Szwejk wesoło.-
Proszę o szklankę piwa. A gdzież pan Palivec? Czy też już w domu?
Zamiast
odpowiedzi pani Palivcova zaczęła płakać, wzdychać; każdym słowem wyrażała
swoją rozpacz akcentując osobliwie:
-
Dostał... dziesięć...lat...
przed... tygodniem...
-
No to już już sobie tydzień
odsiedział- rzekł Szwejk
Mimo upału wyruszamy w kierunku głównego celu.
Dotarcie do niego kosztowało nas wiele trudu. Najpierw był „dziwny” asfalt,
który sam hamował nasze rowerowe kółka (dla wtajemniczonych), a potem wzgórze.
Ale jakie! Nie jesteśmy w stanie wjechać, zatem podprowadzamy rowery, sapiąc i
ocierając pot z czoła. E. z powątpiewaniem patrzy w górę. Ale M. z uporem
powtarza: damy radę! I rzeczywiście, stajemy na pięknej łące i zadzieramy z
zachwytem głowy. W odróżnieniu od większości innych kościołów, które budowano
na osi wschód-zachód, kościół Nawiedzenia Marii Panny zorientowany został w
kierunku macierzystego klasztoru Hradisko. Ksiądz odprawiający mszę mógł więc
udzielać błogosławieństwa nie tylko wszystkim zgromadzonym wiernym, ale także
klasztorowi. Dziś Święty Kopeczek znów cieszy się mianem jednego z
najważniejszych miejsc pielgrzymkowych w Czechach. W kościele odbywają się
liczne koncerty, a tereny wokół niego stały się atrakcyjnym miejscem wypoczynku.
Warto dodać, że w 1995 roku Jan Paweł II nadał mu godność bazyliki mniejszej.
Przepięknie odnowiona świątynia wręcz zadziwia. Wieńczy ją kopuła postawiona na
czterech filarach, w niszach których mieszczą się rzeźby ewangelistów. W
ołtarzu głównym łaskami słynący obraz Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny. Za
kościołem rozciąga się dalsza część wzgórza. A tuż obok niewielka kawiarenka,
do której wstępujemy na małe słodkie co nieco. Objeżdżamy ten uroczy zakątek i
w doskonałych humorach (kilka kilometrów z górki) wracamy przez Ołomuniec do
Horki.
Na mapach odnajdujemy kolejne miejsce
godne zobaczenia. Jest to skansen Hanacky (nazwa pochodzi od regionu Hana) w
niedalekich Prikazach. Tradycyjne zabudowania wiejskie, dom, stodoła, ogród, a
w nim zwierzęta. W. przypatruje się stadu owieczek, z uporem wpatrując się w
czarnego barana... M. przypomina sobie swoje młode lata i zabawy na koniku na
biegunach, a R. staje za biurkiem wiejskiego nauczyciela i surowym głosem
strofuje swoich niesfornych uczniów. Natomiast
E. zachowuje klasyczny dystans i po prostu pstryka zdjęcia.
Kolejny etap jazdy to Mladeckie
Jaskinie. „Gdyby ludzie robili tylko to, co wygląda na możliwe, do
dzisiaj siedzielibyśmy w jaskiniach” mawiał Stanisław Jerzy Lec. A Pierre
Minvielle pisał: „Według podań najrozmaitszych cywilizacji wnętrza jaskiń
zostały niegdyś stworzone na podobieństwo kształtów ich legendarnych
mieszkańców - węży, potworów i smoków”. Wkraczamy w chłodną, niemal
mityczną, podziemną przestrzeń. Dowiadujemy się, że należy ona do stanowisk
archeologicznych o znaczeniu światowym. Jest prawdopodobnie najstarszym i
najdalej na północ położonym miejscem życia człowieka kromaniońskiego w Europie
sprzed ponad 31 tysięcy lat. To złożony labirynt korytarzy, sal i wysokich kominów
z osobliwym ukształtowaniem ścian i stropów, ze zdobieniami naciekowymi i
licznymi obsunięciami głazów oraz kilkoma stromymi korytarzami.
Był jeszcze maleńki, lecz niezwykle
uroczy Litovel, do którego docieramy w 35 stopniowym upale. Na miejscu
podziwiamy Stare Miasto i odpoczywamy w cieniu fontanny. Mijamy Smetanowe Stawy.
„Cisza na wodzie nieruchomej gładkim zwierciadłem błękitnieje
Staw jest od blasku niewidomy Oślepł.
I nic się już nie dzieje”
To Leopold Staff, niezapomniany piewca
przyrody. A nasz zachwyt wzbudza monumentalny gmach gimnazjum. Przez megafony
zawieszone na ulicznych słupach słyszymy ostrzeżenie przed upałami... Ba!
Wracamy więc, tym razem przez rezerwat przyrody i korzystamy z każdego skrawka cienia. I nagle
trzeba pożegnać gościnną Horkę, rzekę i malownicze jeziorko, młyn i zaciszne
uliczki. No i … piwowarek Melicharek. Na zakończenie tej części wakacji humor z
piwem w tle:
„Rozbitek
na bezludnej wyspie wyciąga z wody dziewczynę, która dopłynęła do brzegu
trzymając się beczki.
-Od
dawna pan tu żyje?
-
Od piętnastu lat.
-
Sam?
-
Tak.
-
No, to teraz będzie miał pan to, czego najbardziej panu brakowało...- zagadnęła
filuternie
-
Niemożliwe! W tej beczce jest piwo?”
Przenosimy się w inne rejony Czech. Tym razem
mają to być okolice Krumlova. Z niejakim zaskoczeniem odkrywamy, że nasze lokum
znajduje się około 8 km od miasta (to nie problem), ale mocno pod górę i przez
las. Tego serca naszych zawałowców mogą nie wytrzymać. Dodatkowo okazuje się,
że nastąpiło nieporozumienie na linii rezerwacja – gospodyni, zatem podejmujemy
szybką decyzję: około 30 kilometrów dalej leżą Czeskie Budziejowice, już na
nizinie. Szybki telefon do M., jak zwykle niezawodna, oddzwania po kilkunastu
minutach i podaje nazwę zarezerwowanego w promocyjnej cenie hotelu. Jedziemy.
Okazuje się, że mieści się bardzo blisko centrum, odświeżeni, wychodzimy na
spacer. Blisko 100 – tysięczne miasto znane jest na całym świecie, a jakże, z
browaru Budweiser Budvar... jednak jego największą atrakcją jest Stare Miasto z
zabudową reprezentującą wszystkie style architektoniczne od XII do XIX w.
Centrum stanowi rynek Przemysła Otokara II z fontanną Samsona pośrodku i
ratuszem. Warto także zwrócić uwagę na katedrę św. Mikołaja z wolno stojącą
dzwonnicą, tzw. Czarną Wieżą oraz kościół Ofiarowania Panny Marii z dzwonnicą
klasztorną zwaną Białą Wieżą. Jest już późne popołudnie, a nawet wczesny
wieczór, a na płycie rynku wciąż przebywa tłum wielojęzycznych turystów.
Nieopodal fontanny stoi pianino, na którym przystojny młody pan gra jakąś
smętną balladę. Jak się okazuje, może to uczynić każdy przechodzień.
R. nuci po cichu „Balladę na urodziny”
Starego Dobrego Małżeństwa
„Jakby
nigdy nic żartujemy, pijemy, (…) jakby nigdy nic kolejna jesień mija,
jakby
nigdy nic życie ucieka, jakby nigdy nic robię dobrą minę do złej gry
i
z nadzieją na jutro czekam.”
Takie tam chwilowe, wieczorne zamyślenie.
Tymczasem W. i M. wypatrują na jednej z bocznych uliczek niewielką restaurację,
wstępujemy i siadamy w przyjemnym ogródku. Zamawiamy, planujemy kolejny dzień.
W., jak zwykle w nieodpowiednim momencie, rzuca słówko po niemiecku i już mamy
znajomego... Okazuje się, że sąsiedni stolik zajęli turyści niemieccy, a wśród
nich sympatyczny miłośnik nawiązywania międzynarodowych kontaktów. I jak to w
takiej sytuacji bywa, ciężar rozmowy spada na R. (choć po cichu zgrzyta
zębami). Wraz z przybyciem kelnera rozmowa ucicha i jak to mawiał klasyk:
słychać tylko szczęk oręża, czyli oczywiście noży i widelców.
Nie rezygnujemy z Krumlova, lecz wybieramy inny środek lokomocji: kolej.
Przedtem poszukujemy nowego lokum na dalszą część wakacji i już wiemy, że będą
to Podebrady malowniczo położone nad Łabą. Kiedyś tam, jeszcze w czasach wakacji z MPK,
dane nam było dotrzeć do premen Labe, czyli do źródeł jednej z największych
europejskich rzek. Ciekawość jak wygląda nieco dalej, będzie zapewne zaspokojona.
Tymczasem wsiadamy
i wyruszamy w poszukiwaniu najsłynniejszego czeskiego malowanego dzbanka.
Liczące zaledwie kilkanaście tysięcy mieszkańców miasteczko przyjmuje prawie
milion turystów rocznie! Położone nad brzegami wijącej się Wełtawy, zostało
zbudowane wokół XIII-wiecznego zamku. Rozwijało się bez zakłóceń przez pięć
wieków, zachowując w ten sposób swój średniowieczny charakter. W 1992 roku
zabytkowe centrum zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Zaledwie po kilkunastu minutach, kiedy docieramy do dawnych bram miejskich, już
wiemy, dlaczego tak się stało. Urokliwe, wąskie uliczki prowadzą nas, wśród
tłumu zwiedzających, ku sercu miasteczka.
Mijamy maleńkie i nieco większe sklepiki i knajpki. Ceramika (dzbanki!),
pocztówki i rozmaite rękodzieło królują na wystawach. Naszą uwagę przykuwa
lokal z tradycyjnymi smakołykami. Są i pierniki i miody, ale także rozmaite
nalewki. Kosztujemy więc co nieco... Dochodzimy do potężnego zamku. Jak
czytamy, jest on drugim co do zajmowanej powierzchni, po praskich Hradczanach.
Przestają nas dziwić wszechobecni Japończycy...Podziwiamy Hradek, zameczek z
okrągłą wieżą i potężny Horni Hrad.
Zatrzymuje nas wejście do diwadlo, czyli teatru zamkowego, który
pozostał niezmieniony od XVIII w. Co ciekawe zachowały się z tamtej epoki
kulisy, kurtyna, kostiumy i oświetlenie. Zachwytom nie ma końca! Widoki na
płynącą poniżej Wełtawę zapierają dech w piersiach. Docieramy do ogrodów, lecz
tylko przekraczamy ich bramę. I choć, jak mawiał Jonasz Kofta: „pamiętajcie
o ogrodach, przecież stamtąd przyszliśmy” , rezygnujemy z ich poznania. Zajmują
prawie 11 hektarów, a nas, niestety, ogranicza czas. Nucąc słynną piosenkę,
kierujemy się w stronę dworca.
„Malowany dzbanku, tęczą na zorzy, świtaniem witaj nas!
Hej, tylko mi, dudziarzu, graj, twoją pieśń niech niosą ptaki!
Hej, graj mi, dudziarzu, graj, a ja ją posyłam wam.” Wieczór ponownie spędzamy w Czeskich Budziejowicach. Tym razem zatrzymujemy się w pizzerii, uśmiechnięta kelnerka, pyta o nasze pochodzenie. Przez chwilę rozmawiamy o zabawnych różnicach językowych. Bardzo podoba nam się określenie: manżelka , czyli żona. Wieczór płynie, nareszcie jest trochę chłodniej, zatem postanawiamy pospacerować i zobaczyć miasto po zmroku. Docieramy na nabrzeże, podziwiamy przepięknie oświetlone zabytki. I już nie żałujemy, że dziwnym zbiegiem okoliczności znaleźliśmy się w tym miejscu.
Hej, tylko mi, dudziarzu, graj, twoją pieśń niech niosą ptaki!
Hej, graj mi, dudziarzu, graj, a ja ją posyłam wam.” Wieczór ponownie spędzamy w Czeskich Budziejowicach. Tym razem zatrzymujemy się w pizzerii, uśmiechnięta kelnerka, pyta o nasze pochodzenie. Przez chwilę rozmawiamy o zabawnych różnicach językowych. Bardzo podoba nam się określenie: manżelka , czyli żona. Wieczór płynie, nareszcie jest trochę chłodniej, zatem postanawiamy pospacerować i zobaczyć miasto po zmroku. Docieramy na nabrzeże, podziwiamy przepięknie oświetlone zabytki. I już nie żałujemy, że dziwnym zbiegiem okoliczności znaleźliśmy się w tym miejscu.
Przed nami następny
przystanek: Podebrady. Podobno nazwę zawdzięcza swemu położeniu: opodal brodu.
Tu krzyżowały się drogi z Pragi do wschodnich Czech, Polski i Śląska.
Tradycyjnie pierwsze kroki kierujemy do IT, gdzie otrzymujemy mapę miasta, z
wkreślonymi, a jakże, ścieżkami rowerowymi. Tak więc i tu nie zabraknie wrażeń.
Póki co wjeżdżamy na dziedziniec zamkowy. Okazuje się, że dziś mieści się tu
wydział praskiego uniwersytetu, na którym studiują obcokrajowcy, pragnący
nauczyć się języka czeskiego. Nasze uznanie budzą rozliczne krzewy różane. Są
one pamiątką corocznych spotkań literackich. Ich uczestnicy w ten sposób
zaznaczają swoją obecność. Piękne!
Podebrady to
uzdrowisko o ciekawej historii. W 1905 roku, kiedy panowała susza, miastu
groził brak wody pitnej. O pomoc poproszono wtedy znanego różdżkarza Carla von
Bulowa. Wskazał miejsce na środkowym dziedzińcu zamku i rzeczywiście - na
głębokości 96,7 metra trysnęła woda nie tylko pitna, ale i na dodatek
lecznicza. Powstały zakłady lecznicze, wille i hotele. Dlatego nieopodal rynku
rozciąga się park zdrojowy z charakterystyczną zabudową. Kosztujemy słynnego
źródła. Może i ma właściwości lecznicze, ale nie smakuje zbyt dobrze.
Siarczany. Nasz podziw budzi słoneczny zegar „skonstruowany” z kwiatów.
Kończymy obowiązkową sesję zdjęciową i wzdłuż Łaby wracamy do naszego lokum. To
pensjonat tuż przy ścieżce i z widokiem na rzekę. Na parterze mieści się
restauracja, co niestety szybko odczujemy, na piętrze pokoje. Niedzielny
wieczór spędzamy na restauracyjnym tarasie. Gospodarze informują nas, że o 21
będziemy mogli obejrzeć film, gdyż zorganizowali kino plenerowe. Gdy tylko
zapada zmrok, zjawia się coraz więcej gości, na olbrzymim ekranie rozpoczyna
się seans. Niewiele z niego rozumiemy. Cóż, wszak to czeski film, nikt nic nie
wie...
W poniedziałkowy
poranek jedziemy do Nymburka. Postanawiamy w jedną stronę jechać lewym, a z
powrotem prawym brzegiem rzeki. Oczywiście ścieżką! Fantastycznie przygotowaną,
a co najważniejsze bezkolizyjną. Nie musimy ani przez moment wkraczać na drogi
publiczne. Spokojnie, podziwiając piękno przyrody, docieramy do celu. To miasto
zasiedlono holenderskimi osadnikami, po których pozostały liczne zabytki, no i
niespotykana nazwa. Nie tylko ratusz i stary dom rybacki, ale przede wszystkim
system tam wodnych budzą nasze uznanie. Warto wspomnieć, że właśnie tu
wychowywał się Bohumil Hrabal i w nim umiejscowił akcję jednego ze swoich
najbardziej znanych opowiadań "Postrzyżyny". To historia właściciela
browaru i jego żony Maryśki. Ich niekonwencjonalne zachowanie budzi sporą
sensację, ba! wszak wchodzenie na komin to niezwyczajne zdarzenie. Zwieńczeniem
akcji są tytułowe postrzyżyny, czyli obcięcie przez Maryśkę długich włosów. Na
podstawie utworu został nakręcony film, oczywiście wykorzystano w nim miejscowe
plenery. Wielu krytyków literackich doszukuje się wątków autobiograficznych.
Wszak ojczym pisarza był administratorem browaru, a mama i stryj... A jeden z
najbardziej znanych czeskich twórców XX wieku stwierdza: „Zapamiętaj sobie
synku, że życie, jeżeli chociaż trochę się powiedzie, wtedy jest piękne…” Przysiadamy
na ławeczce obok najsłynniejszego mieszkańca i głaszcząc kota, słyszymy jak
szepcze: „Na ciele kobiecym zawsze coś się znajdzie dla męskiej ręki i
męskiego oka.” Szybciutko żegnamy się i prawym brzegiem wracamy.
Ze względu na
dokuczający upał ograniczamy nieco nasze rowerowe zapędy. Wybieramy nieco
krótszą trasę i przez Patek docieramy do miejscowości Libice nad Cidlinou. Jak
możemy przeczytać w przewodniku, jest to „vesnicka, kudy kracela ceska
historie.” W X w. znajdował się tu gród rodu Slavnikovci (Sławnikowiców) i
to tu właśnie narodził się święty Wojciech, jeden z patronów Polski, tak nam
bliski i tak dobrze nam znany. Jak głosi historia był szóstym synem Sławnika i
Strzeżysławy. Wielokrotnie podziwialiśmy
gnieźnieńską katedrę, a przede wszystkim słynne drzwi, jeden z największych zabytków naszej kultury. To na
nich ukazano sceny z życia świętego od przybycia z Czech poprzez męczeńską
śmierć aż po wykupienie ciała. Niedaleko wioski odnajdujemy miejsce, gdzie
znajdował się chram, a tuż obok pomnik upamiętniający moment, kiedy wyrusza do Polski. A R. ze
wzruszeniem nuci kołysankę, przy której zasypiali MPK: „na Wojtusia z
popielnika iskiereczka mruga, choć opowiem ci bajeczkę, bajka będzie długa.”
No to
pozostał Kolin. Tym razem R. i W. wyruszają we dwoje, a E. i M. mają zamiar
odpocząć. Jak się okazuje teoretycznie, bo i tak „nakręcą” kolejnych 18
kilometrów. Chcemy dotrzeć do Kolina. To ponownie miasto założone przez
Przemysła Otokara II. Średniowieczne, choć rynek ma renesansowy. Wybieramy
trasę. Szczęśliwie wiedzie wzdłuż drogi, upał nie dokucza zbyt mocno, gdyż jest
jeszcze w miarę wcześnie. Urzeka nas gotycka katedra i zachwyca renesansowy
rynek. Szczególnie dwie kamienice, jakby żywcem przeniesione z Zamościa. I
jeszcze ratusz, kamieniczki, żydowska synagoga. Na jednym z frontonów R.
dostrzega napis: „czas płynie, dopóki mamy czas, czyńmy dobro...” Ruszamy,
by zakończyć pętlę. Tym razem szlak wiedzie przez las. Jest dość trudno, ale
przynajmniej w cieniu. Jak miło odetchnąć.
„I to już koniec
i nie ma już nic” – chciałoby się zanucić. Wakacje dobiegają końca. Nasze
spotkanie z Czechami również. Odkryliśmy piękne miejsca, spotkaliśmy życzliwych
ludzi, zakosztowaliśmy knedlików, kolana (golonki) i czesnekowej (zupy
czosnkowej), piliśmy piwo, a nawet w nim się kąpaliśmy. Mimo upałów zrobiliśmy
prawie 300 km. Powoli rodzą się następne plany. Może polska ściana wschodnia?
Podobno powstaje tam sieć ścieżek rowerowych. Może z prawdziwego zdarzenia?
Na
pożegnanie wstępujemy do Jiczina, miasta Rumcajsa i Haneczki. R. i W. ze
wzruszeniem, bo przecież byli tu przed laty, gdy MP szaleli na samochodzikach,
a K rozbiła nos... Sentymenty. E. i M.
za sprawą znanej dobranocki , wracają do „kraju lat dziecinnych”. Jak
powiedział nieznany R. twórca: „Podróże
to jedyna rzecz na którą wydajemy pieniądze, a stajemy się bogatsi.” A
Charles Baudelaire
dodał: „Prawdziwi podróżnicy to ci tylko, którzy
wyruszają, aby wyruszyć”.