W nałęczowskim zdroju


         Jako że korzystamy z każdej możliwości wyjazdu, także i tym razem za sprawą  długiego (aczkolwiek niespodziewanego) weekendu postanawiamy wyruszyć w Polskę. Nasze poszukiwania są nieco ograniczone, ponieważ wykorzystujemy prezent, który otrzymała R. Zatem nasz cel: jedno z najstarszych polskich uzdrowisk, zwanych z niemiecka kurortami, czyli Nałęczów. Kiedyś tam R. i W. jeszcze wraz z M., P. i K. przejazdem zabawili tam kilka godzin i pamiętają przepyszną czekoladę na gorąco i park zdrojowy z niebanalną architekturą. Tym razem wyjeżdżają we dwoje i na nieco dłużej. Wczesnym popołudniem kierujemy nasze auto na autostradę i już. Do Łodzi wszystko przebiega fantastycznie, szybko, sprawnie, bez komplikacji. Tuż przy rozjeździe, za sprawą wcześniejszej kwerendy, zatrzymujemy się na obiad. Jak wiemy najbardziej popularne w Polsce są... pizze, zatem i my trafiamy do takowej restauracyjki. Ale tym razem jest rewelacyjnie! Smacznie, a wręcz przepysznie. R. dzięki chyba szóstemu zmysłowi prosi, aby resztę zapakować. Planujemy pierwszy nocleg w Kazimierzu nad Wisłą i choć tym miasteczkiem zachwyca się wielu naszych rodaków, my pamiętamy, że wieczorem (wczesnym wieczorem) jest tam spokojnie i nie bardzo można coś zjeść. Mamy ponad połowę drogi za sobą, ale pogoda staje się bardzo jesienna. Mgła to mało powiedziane, mleko wręcz. Zatem prędkość adekwatna do warunków sprawia, iż dopiero po ósmej dojeżdżamy na miejsce. Mimo zmęczenia postanawiamy przejść na rynek, odpocząć, coś zjeść … I, niestety,  znów okazuje się, że R. miała nosa. Wracamy, by dokończyć włoski specjał, nota bene smaczny nadal. Rekompensatą jest przyjemny pokój w maleńkim pensjonacie i przemiła pani w recepcji. Śniadanko nastraja nas optymistycznie. Przyjęto nas  przepysznie, czysto i w bardzo urozmaicony sposób. Jako że do celu mamy zaledwie kilkanaście kilometrów, postanawiamy pospacerować po tym niezwykłym miasteczku. Rzeczywiście bardzo urokliwe, położone wśród wzgórz, można rzec: malownicze. Ale ponieważ znamy już najważniejsze zabytki tego miasta, zatem ruszamy dalej.

         Tym razem w przepięknym słońcu (gdzie się podziały wczorajsze mgły?) dojeżdżamy na miejsce. Zostawiamy bagaże i wyruszamy w kierunku zdrojowego parku. I choć dominuje jesienna aura, dostrzegamy jego uroki. Wiosną lub latem zapewne jest tu przepięknie. Sporo spacerowiczów przypomina o sanatoryjnym charakterze miasteczka. Wszak to tu właśnie leczy się choroby serca.  Ale jak to w każdym zdroju... „A panna Krysia, panna Krysia, królowała na turnusach nie od dzisiaj...” - nuci ulubioną piosenkę niezapomnianego W. Młynarskiego W., a R. obserwuje, obserwuje, obserwuje... 
   Warto wspomnieć, iż nazwa słynnego uzdrowiska wywodzi się od herbu Nałęcz Stanisława Małachowskiego. To właśnie on w XVIII w. wybudował tu rezydencję nazywaną obecnie Pałacem Małachowskich. Zapisano go na kartach historii jako marszałka wielkiego Sejmu Czteroletniego i jednocześnie jednego z twórców Konstytucji 3 maja. Nie tylko jako tego, który doprowadził do jej uchwalenia, ale przede wszystkim jako jednego z autorów jej brzmienia. R. przepełnia duma: należy pamiętać, iż to właśnie w Polsce proklamowano drugi, po amerykańskim, taki akt. R. podśpiewuje: Witaj, majowa jutrzenko, świeć naszej polskiej krainie, uczcimy ciebie piosenką, sława Polski nie zaginie. Witaj maj, trzeci maj, u Polaków błogi raj... Niewiele on trwał i zakończył się 123-letnim okresem zaborów.
    Mimo to, a może dzięki temu, jego potomkowie zadbali o spuściznę pozostawioną przez słynnego przodka. W trakcie poszukiwań rud żelaza odkryli, że wiele źródeł ma nieocenione walory lecznicze. Dziś możemy je kupić w każdym niemal sklepie jako Nałęczowiankę i Cisowiankę  ze słynną z reklamy  musującą Perlage (gazeze?).
     R. i W. leniwie snują się po ścieżkach i alejkach parku. R. wspomina pierwszy pobyt, jeszcze w komplecie „podstawowym”, jak go dziś nazywa, czyli z M., P. , K., odszukuje rzeźbę „nie całujcie się smarkacze”, jak ją nazwała z M.  i kieruje kroki ku pijalni czekolady. I tu spotyka ją lekkie rozczarowanie, niestety, nie tak pyszna jak przed laty, a szkoda. Wszak, jak mawia Nigella Lawson „W życiu pada wiele pytań, na które tylko czekolada przynosi odpowiedź.”
   Czasu mamy sporo, zatem podchodzimy do Muzeum Stefana Żeromskiego, a raczej do pracowni, w której tworzył. Stoi na szczycie wzniesienia zwanego Armatnią Górą. Pracownia, a raczej maleńki domek, został wybudowany za honorarium otrzymane za powieść „Popioły". To niezwykle urokliwe miejsce, które skłania do zadumy. Co prawda to tylko jedna izba, ale to właśnie tu powstało wiele dzieł wybitnego pisarza.  Na ścianach mnóstwo zdjęć i portretów twórcy, a wśród nich ten niezwykły, Eligiusza Niewiadomskiego, tego samego, który zabił prezydenta Narutowicza. R. zatrzymuje się na chwilę... a potem spogląda na kolejny obraz z wizerunkiem Adasia (syna) pędzla Leona Wyczółkowskiego. Nieśmiało zapytuje: oryginał? I wcale nie dziwi jej odpowiedź: kopia. Skomplikowane losy pisarza, małżeństwo z Oktawią, szaleńcza miłość do Anny, wreszcie powrót do Nałęczowa z umierającym na gruźlicę synem – R. żałuje, że niewielu zna dzieje życia autora wielu lektur szkolnych, które niestety często kojarzą się wyłącznie z obowiązkiem. A tymczasem Adaś spoczywa na terenie posesji w niewielkim mauzoleum, zaś na jego sarkofagu widnieje napis: „Boże, przytul do łona jego czystą duszę". I mimo iż był to definitywny koniec małżeństwa z Oktawią, to ona właśnie przekazała Chatę narodowi w darze.
     Schodzimy ku parkowi, jeszcze kilka ścieżek i stajemy przed pomnikiem Bolesława Prusa. On także tu przyjeżdżał. R. po raz kolejny ubolewa nad tym, że w polskiej szkole obowiązuje zasada: autor- dzieło- co miał na myśli. A tymczasem niewielu wie o agorafobii, na którą cierpiał. Dziś spokojnie spoczywa na ławeczce, zapewne wielokrotnie siadał w tym miejscu, ponoć przyjeżdżał do Nałęczowa co rok aż 28 razy.  Dostojnie, jak na miejsce przystało, wracamy do pensjonatu. Wieczorem planujemy kolejny dzień.

     
  11 – ty listopada to dla nas, mieszkańców Wielkopolski, dopiero początek drogi do wolności. Dla naszego kraju bardzo ważny dzień. Postanawiamy zobaczyć, co  Nałęczów proponuje w tym dniu. Plakatów niewiele, ale dowiadujemy się, że punkt pierwszy to msza, potem o 15. 00 koncert chóru w miejscowym Domu Kultury i wreszcie koncert piosenek i pieśni wojskowych w jednym z lokali. R. i W. planują jeszcze jedno, drobne, aczkolwiek bardzo ważne dla poznaniaków wydarzenie. W tym celu tuż przed wyjazdem zakupili rogale świętomarcińskie, specjał jadany wyłącznie w Wielkopolsce, szczególnie w Poznaniu w dniu 11 listopada. Bowiem żaden poznaniak nie wyobraża sobie tego dnia bez tego smakołyku. Kilka słów wyjaśnień dla mieszkańców innych regionów: otóż patronem jednej z głównych ulic Poznania jest św. Marcin, u  wylotu której posadowiono kościół pod wezwaniem tegoż świętego. Jak głosi historia, w XIX w. na odpust parafialny jeden z piekarzy upiekł rogale i rozdał je ubogim. Od tego czasu wypiekane są corocznie i stanowią chlubę i dumę regionu. Specjalny przepis określa nie tylko recepturę ciasta, ale i nadzienie, w którym obowiązkowo musi znaleźć się biały mak i bakalie. Zatem po leniwym poranku prosimy o kawę, rozpakowujemy rogale i rozkoszowujemy się chwilą. Pochodzą ze znamienitej, certyfikowanej ciastkarni, więc nie zawodzą ani zapachem, ani smakiem. R. postanawia podzielić się tradycją z Panią w recepcji, dlatego zanosi jeden z rogali i opowiada o tradycji. Pani jest wyraźnie zaskoczona, chyba nie jest przyzwyczajona do przecież zwykłych gestów...
    Popołudnie R. i W. spędzają w niedalekiej kafejce, gdzie zorganizowano wspomniany wyżej koncert. Na każdym stoliku znajdował się mini- śpiewnik z tekstami, cóż z tego, skoro niewielu z niego korzystało. W. upomina R.: ciszej, bo prawie nikt nie śpiewa. Szkoda. Przecież piosenki wojskowe są żywym świadectwem historii.
     I to już koniec krótkiego wypadu. Wracamy w domowe pielesze, ku naszej wielkopolskiej krainie, gdzie toczyła się najdłuższa wojna  nowoczesnej Europy. Powstanie wielkopolskie zapoczątkowane przez słynne wystąpienie Paderewskiego, zakończyło się zwycięstwem. R. jako wnuczka powstańca, zawsze to podkreśla i żałuje, że o tym właśnie, doskonale przygotowanym zrywie, tak mało się mówi. Na koniec patriotycznego weekendu przypomina fragmenty piosenki o Poznaniu: spośród szarych dni niewoli mej przyśnił mi się jakiś błogi sen, sen jak bajka cudny, jak tęczowe dni, sen to o Poznaniu, drogim mieście mym. Tam, gdzie Warta toczy wody swe, Góra Przemysława wznosi się, gdzie kolebkę swoją bierze polski ród, leży stary Poznań, nadwarciański gród.