Perły Dolnego Śląska

          Maria Teresa Oliwia Hochberg von Pless, Daisy Hochberg von Pless lub krótko Daisy von Pless – księżna pszczyńska, hrabina von Hochberg, baronowa na Książu nazywana Daisy albo Dany, to tyleż piękna, co i niezbyt szczęśliwa mieszkanka posiadłości w Książu i Pszczynie. Tak opisywał ją pewien angielski szlachcic: Zawsze wyobrażałem sobie tę damę jako drobną brunetkę, podczas gdy Daisy była wysoką i nieziemską blondynką. Do tego podczas diamentowego jubileuszu królowej Wiktorii wystąpiła w tak oszałamiającej sukni, że napisał o tym „The Daily Telegraph”: suknia z purpurowej i przetykanej złotem gazy. Stanik, spódnica niemal do talii oraz tren były masą klejnotów, gęsto inkrustowanych wypukłych złotych medalionów. Turkusy z hieroglifami stanowiły dominujący element pośród żółtych, czerwonych, purpurowych, zielonych, niebieskich i białych kamieni. Była też szarfa ze złotej tkaniny, także znakomicie zdobiona klejnotami i asyryjska plakieta na przodzie stanika na wysokości talii. Skończenie doskonały strój dopełniało asyryjskie nakrycie głowy z klejnotami nad każdym uchem, wysokie sztywne pióro zdobione klejnotami oraz łańcuchy diamentów i turkusów zwieszające się z ramion do nadgarstków”. Ten fascynujący opis, ale i tajemnica złotego pociągu sprawiają, że do siedziby rodu Hochbergów, ulubionego miejsca księżnej, Książa, kierujemy się w pewien wrześniowy weekend


            Jednakże zamierzamy także zatrzymać się w Świdnicy, by zapoznać się z tym urokliwym miasteczkiem. Wcześniejsza kwerenda pozwoliła nam odkryć ciekawą historię tego miejsca. Ponoć jego nazwa wywodzi się od słowa świdwa, które oznacza dereń. Możemy zatem wnioskować, iż posadowiono je nad rzeką (oczywiście) w miejscu, w którym rosło wiele tego typu krzewów. W średniowieczu  pełniło funkcję stolicy niezależnego księstwa świdnicko-jaworskiego, którym rządzili książęta piastowscy. Było jednym z najpotężniejszych, trzecim po Wrocławiu i Legnicy największym na Śląsku. Wyrabiano tu noże, sukno, płótna, słynęło również z produkcji piwa i wina, a nawet miało prawo bicia własnej monety. Takie oto fakty spowodowały, że z dużą ciekawością zmierzaliśmy do tego, dziś nieco sennego, miasteczka. Jak śpiewa Dawid Podsiadło: Małomiasteczkowy styl, małomiasteczkowo kocham, z małego miasta wielkie sny.

    Najpierw kierujemy się ku Świątyni Pokoju, by zobaczyć ten niezwykły zabytek- absolutny ewenement na skalę europejską. Jest to największa drewniana barokowa świątynia w Europie, a jej

budowę  celowo obwarowano dodatkowymi warunkami. Można było ją wznieść wyłącznie poza murami miasta, bez wież i dzwonnicy i tylko z nietrwałych materiałów: drewna, piasku, słomy i gliny. Dodatkowo czas jej wznoszenia powinien wynosić zaledwie jeden rok! Z założenia miała być  nietrwała i szybko ulec ruinie, tymczasem budynek stoi do dzisiaj, zadziwiając nie tylko swym pięknem, ale i wytrzymałością szachulcowej konstrukcji. Już zewnętrzna bryła nas zachwyca, zaś wewnątrz podziwiamy monumentalny ołtarz z centralnie umiejscowionym obrazem, który przedstawia chrzest Jezusa oraz barokową amboną, zdobioną scenami biblijnymi, a także alegorią Wiary, Nadziei i Miłości. Zadzieramy głowy, by przyjrzeć się malowidłom pokrywającym strop, spoglądamy również na lożę Hochbergów i organy.

      Przechodzimy przez otaczający świątynię park, a następnie postanawiamy przejść przez miasteczko i przy okazji przyjrzeć się jego zabudowie. Urokliwe uliczki prowadzą nas ku katedrze św. Stanisława i św. Wacława, a tam odbywa się znamienny i sympatyczny dyskurs W. z księdzem biskupem Markiem Mendykiem (dla wtajemniczonych).

    I tak oto wkraczamy w progi świątyni. To przepiękna bazylika w stylu gotyckim, zatem R. już ją lubi. Szczególnie podziwiamy rzeźbę Matki Bożej z Dzieciątkiem, a także św. Annę Samotrzeć. To niezwykle rzadko przedstawiana grupa: św. Anna, Maria i Jezus, mówiąc prostszym językiem: Babcia, Córka i Syn. Tu znów myśli R. ulatują w kierunku barcelońskiego Pedralbes, tam bowiem podziwiała tego typu dzieła. Trójnawowa budowla budzi podziw także swymi rozmiarami. Jak podają źródła, świątynia należy do największych w Polsce! Do ciekawostek architektonicznych zaliczyć należy dwunastoboczną (!) kaplicę przypominającą kryptę, która mieści się pod prezbiterium oraz ołtarz, przedstawiający Matkę Bożą  z Dzieciątkiem w otoczeniu świętych.

R. zupełnie nie wie, dlaczego w tym właśnie miejscu wspomina praskie Jezulatko? I jeszcze rzut oka na wizerunek Matki Bożej Świdnickiej i przeżycia zastrzeżone dla wtajemniczonych, zgodne ze słowami św. Grzegorza z Nyssy: Dzięki modlitwie możemy przebywać z Bogiem.

     Stajemy ponownie na placu przykościelnym i zadzieramy głowy w górę. Podziwiamy najwyższą wieżę  na Dolnym Śląsku, liczącą aż 101.5 m , a potem wędrujemy dalej.

     Każde miasto założone na prawie magdeburskim ma swój rynek, a R. wyjątkowo lubi po nich spacerować. Tam bowiem można nie tylko poznać historię miejscowości, ale także dowiedzieć się wiele o mieszkańcach, ich zamiłowaniach, przedsiębiorczości i majątku. Wszak architektura jest tego niezbitym dowodem. Na początek: kamienice. Rzeczywiście przyciągają wzrok. R przygląda się tej „Pod złotym chłopkiem”. Nad drzwiami umieszczono łacińską inskrypcję: Drzwi te mają być otwarte dla przyjaciela, a zamknięte dla wroga. Tuż obok widnieje podobizna chłopka, jej patrona. Kilka budynków dalej Pałac Hochbergów. Jak przystało na tak znamienity ród: bogaty, z barokowymi drzwiami frontowymi. Cóż dalej? Kamienice „Pod Złotym Okrętem”, „Pod Kogutem” i wreszcie „Pod Hermesem”. Wszystkie zawdzięczają swe nazwy umieszczonym na nich rzeźbom. Takie bogactwo architektoniczne aż zapiera dech w piersiach...Zanim wejdziemy w progi ratusza, R. przysiada obok Marii Cunitz. Słynnej uczonej, o której Johann Casperti napisał: Uczona niewiasta, błyszcząca zarazem jak królowa pośród śląskich niewiast, mówiła siedmioma językami: niemieckim, włoskim, francuskim, polskim, łaciną, greką i hebrajskim, była doświadczona w muzyce i potrafiła sporządzić piękny obraz. Jednak do historii przeszła jej praca Urania propitia, czyli astronomia przybliżona czytelnikowi, uczyniona zrozumiałą, zawierająca m.in. tablice astronomiczne. Jej dokonania muszą być znaczące dla astronomii, gdyż nazwano jej imieniem nie tylko jeden z kraterów na Wenus, ale i planetoidę. Nie mogła znać innej wybitnej uczonej, Marii Skłodowskiej- Curie, ale zapewne zgodziłaby się z jej słowami: Trzeba mieć wytrwałość i wiarę w siebie. Trzeba wierzyć, że człowiek jest do czegoś zdolny i osiągnąć to za wszelką cenę.


   I na zakończenie Muzeum Dawnego Kupiectwa, które prezentuje historię handlu, a wśród nich kasy sklepowe, etykiety, wagi oraz aranżacje dawnej karczmy, apteki i sklepu. Niektóre z eksponatów, niestety albo i stety... zarówno R. jak i W. pamiętają ze swojego dzieciństwa. Cóż rzec, czas nieubłaganie płynie.

      A potem czeka na nas wieża i jest to chyba jedyna wieża ratuszowa, na którą nie trzeba wchodzić, a wystarczy skorzystać z windy! Zarówno W. jak R. z uznaniem kiwają głową. To rozwiązanie pozwala na skorzystanie z tej atrakcji znacznie większej grupie turystów. Widok -wspaniały. Towarzyszy nam piękna pogoda, zatem podziwiać możemy nie tylko panoramę miasta, ale i otaczające wzgórza, a także bliższą, a nawet dzięki fantastycznej przejrzystości powietrza, dalszą okolicę.

             Świdnica bardzo nam się spodobała i polecamy, by zawitać do tego miasteczka przy okazji podróży na południe Polski. R., która sama wyrosła w małym miasteczku, w pełni rozumie słowa: Nigdy nie dowiesz się, jak cudowne jest twoje rodzinne miasto, dopóki nie wyjedziesz tam na chwilę.

      Wieczorem docieramy do Książa. Meldujemy się w hotelu, chwilę odpoczywamy, a właściwie czekamy na zapadnięcie zmroku. Dopiero wtedy, gdy wokół panuje cisza i spokój, udajemy się na wewnętrzny dziedziniec, siadamy na ławeczce i podziwiamy architekturę pałacu. Jesteśmy pod wrażeniem nie tylko budynku, ale i otaczającej przyrody. R. wspomina  słynny niegdyś film „Trędowata” z doskonałą rolą Leszka Teleszyńskiego w roli ordynata Michorowskiego i Elżbiety Starosteckiej jako Stefci Rudeckiej. Do dziś pamięta scenę, gdy tańczą walca, a jego dźwięki pobrzmiewają w jej uszach. Skądinąd to ciekawe, jak muzyka filmowa wnika w codzienne życie. Przecież wspomniany walc niezwykłego Wojciecha Kilara, czy równie słynny z „Nocy i dni” Waldemara Kazaneckiego stały się klasyką gatunku.

        Porankowemu wyjściu na śniadanie towarzyszy lekki niepokój. Przed bramą widzimy sporą kolejkę oczekujących na bilety, a my przecież także zamierzamy je zakupić.  Wybieramy opcję: zamek, palmiarnia, ogrody i trasa podziemna. Rezygnujemy z kopalni i stadniny koni, wolimy zobaczyć nieco mniej, za to spokojniej i dokładnie.

      Na początek, jako się rzekło, śniadanie w restauracji, która mieści się w dawniejszej oficynie. Tu od początku są przy nas portrety dawnych mieszkańców. Naszą uwagę przyciągają zdjęcia kucharza i jego rodziny. To Louis Hardouin, nadworny szef kuchni, a jednocześnie fotograf amator. To jemu zawdzięczamy filmową, a raczej kliszową dokumentację życia codziennego. Nota bene przy tej okazji R. wspomina nieżyjącą już dziś ciocię H. , która podczas wszystkich uroczystości rodzinnych wręcz „zamęczała”, jak jej się wtedy wydawało, ilością wykonywanych „pstryków”. Dziś już wie, że będą one doskonałym świadectwem epoki, o ile jej spadkobiercy będą mieli tego świadomość. 

     A wracając do Francuza. Otóż nie tylko świetnie gotował, ale z racji swojej pasji przez ponad 20 lat dokumentował życie Zamku Książ i rodu Hochbergów. A co do szczegółów jego miejsca pracy: kuchnia mieściła się na piątym piętrze, aby uniemożliwić  rozprzestrzenianie się zapachów na niższe piętra zamku  zamieszkałe przez książęcą rodzinę i jej znakomitych gości. Znajdowały się w niej  trzy piece,  a do jadalni  prowadziły cztery windy, którymi zwożono dania. Wyłożono ją śnieżnobiałymi kafelkami, a w suficie umieszczono świetlik, którego uchylne okna były jednymi z pierwszych okien tego typu w tej części Europy. Wyposażono ją  również w obieralnię, a także duże pokoje chłodnicze, w których oddzielnie przechowywano nabiał, owoce, ryby, dziczyznę i mięsa innego rodzaju. Chłodnie działały od późnej jesieni do późnej wiosny. Materiałem chłodzącym był lód, wycinany zimą ze stawów, przechowywany w tak zwanej Baszcie Lodowej, zmieszany z trocinami.  Zatem warto pokusić się  o konkluzję: była to kuchnia nie tylko smaczna, ale i nowoczesna, co dotyczyło nie tylko podawanych posiłków, ale i sposobu ich przygotowania. W tej sytuacji wydaje się oczywiste, że ktoś kto przyrządzał dania z ryb, tylko tym się zajmował, mięsami, ma się rozumieć inny, rzec jasna, że od konfitury z róży, też był osobny kucharz. Jedzenie łączy ludzi na wielu różnych poziomach. To pokarm dla duszy i ciała; to prawdziwa miłość. (James Beard)

      Po smakowitym śniadaniu  nadszedł moment wejścia do wnętrz, których  jesteśmy niezmiernie ciekawi. Na początek zamek, który został wybudowany już w XIII wieku i jest, jak podaje wikipedia jednym z największym w Europie i trzecim co do wielkości w Polsce. Przez stulecia przewijało się wielu właścicieli,  nas  najbardziej ciekawią losy ostatnich. No i oczywiście tajemnice II wojny światowej i złotego pociągu. Zatem wkładamy słuchawki, włączamy i nieśpiesznie przemierzamy komnaty. Ta forma zwiedzania, coraz bardziej popularna, znacznie bardziej nam odpowiada niż wspólne kroczenie za przewodnikiem, a nawet czytanie napisów. Każdy może dostosować tempo poznawania miejsca do własnych zainteresowań. I oto wkraczamy w progi posiadłości, w której dla 5 członków rodziny pracowało 500 osób służby. Podobno książę miał 21 kamerdynerów, zaś księżna tylko (!) 20 pokojówek, ale za to także sekretarkę oficjalną i prywatną... Cóż, można? Można! Gwoli sprawiedliwości należy dodać, iż wszyscy pracujący poczytywali sobie to za zaszczyt. Podobno potomkowie dawnych pracowników zamkowych mówili, że ich przodkowie mieli nawet takie powiedzenie, że lepiej zarobić o feniga mniej, ale w służbie u księcia, niż gdzie indziej, a z większymi zarobkami. Mieli swoje apartamenty, jadali w zamkowej kuchni, a ich  dzieci  bawiły się na salonach z synami właścicieli. Otrzymywali nawet nagrody jubileuszowe. Takie oto ciekawostki spływają do naszych uszu.

          Tymczasem przemierzamy kolejne komnaty i z zachwytem stajemy w sali Maksymiliana, dwukondygnacyjnej, w której  Hochbergowie przyjmowali swoich największych gości. A ponoć był wśród nich sam Winston Churchill. To naturalne, że R. dłużej staje przed portretem Daisy  w białej sukni z niebieskim pasem i wsłuchuje się w opowieść o słynnym, siedmiometrowym, sznurze pereł. Księżna należała do kobiet wysokich (178 cm) i szczupłych, ponoć w talii po urodzeniu drugiego dziecka mierzyła 47 centymetrów w gorsecie, a bez gorsetu – 52! Pozazdrościć!

W. , jak to W. podchodzi do poznawania budynku bardziej pragmatycznie. Zatem na początek pytanie: jak go ogrzewano? I szybka odpowiedź płynąca ze słuchawek: 327 kominków i sto pieców kaflowych, co pochłaniało dwa wagony węgla tygodniowo.

    Poznajemy bliżej losy księżnej, której życie dotąd znaliśmy nieco pobieżnie. Po raz kolejny okazało się, że fortuna i znakomite koligacje nie czynią szczęśliwym. Rozwiedziona, wręcz zawiedziona swoim życiem prywatnym, skupia się na działalności charytatywnej. Jest założycielką szkoły dla dzieci niepełnosprawnych, patronuje programowi mlecznemu, który znacząco zmniejszył śmiertelność niemowląt, otwiera spółdzielnię koronkarską dla kobiet, a przede wszystkim w czasie I wojny światowej pracuje w szpitalach polowych i pociągach sanitarnych na froncie serbskim, francuskim i austriackim. Zapewnia taki sam poziom opieki wszystkim żołnierzom, bez względu na to, pod jaką flagą walczyli, co oczywiście nie wszystkim się podoba.

    Swoje życie opisuje w trzech tomach pamiętników, które początkowo wywołały skandal (były zbyt szczere), za to swoją popularnością przyćmiły wiele dzieł współczesnych twórców. Dziś są znakomitym źródłem wiedzy nie tylko o Daisy i rodzinie, ale i o epoce, w jakiej przyszło jej żyć.

     Opuszczamy mury pałacu i postanawiamy spacerkiem dotrzeć do palmiarni. I choć mamy do przejścia około dwa kilometry, wcale nam to nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie: przechadzka w pięknych okolicznościach przyrody i przy grzejącym nas słoneczku, doskonale wpływa na nasze samopoczucie.  Docieramy do wspomnianej już palmiarni i jesteśmy niezmiernie ciekawi, co zobaczymy.  Najbardziej interesuje nas fakt, iż do jej budowy zużyto specjalnie przywiezioną zastygłą lawę z wulkanu Etna. Jak możemy przeczytać rośnie tam ponad 250 gatunków roślin z różnych stref klimatycznych. W dodatku wewnątrz mieści się przytulna kawiarenka, która proponuje rozliczne łakocie. R. decyduje się na mrożoną kawę, W. wybiera inne smakowitości.

     Na tę część dnia zaplanowaliśmy jeszcze spacer po słynnych tarasach. Schodzimy na nie, pokonując kilkadziesiąt stopni. Od razu uderza nas niezwykłe założenie ogrodu.  Sięgnijmy do pamiętników księżnej: Kocham całą naturę, więc każdy listek, który musnął moją twarz, gdy się pochylałam, żeby ominąć kolejną gałąź, był moim przyjacielem. Wszystko, co tam rosło, było świeże i mokre od rosy, więc dotykając mnie, przebudzona natura jednocześnie mnie całowała.

I na koniec dnia, po przerwie na obiad, została nam trasa podziemna. Wkraczamy w korytarze, które kryją wiele tajemnic. Dziś to zaledwie półtorakilometrowy bunkier z wybetonowaną halą i pobocznymi odnogami. Podobno był tu dworzec kolejowy, podobno wjechał na niego słynny złoty pociąg, podobno... Nikt nie potrafi określić, co jeszcze mieszczą tunele zaprojektowane przez samego Alberta Speera, naczelnego i ulubionego architekta Hitlera. Szkoda tylko, że jak się

dowiadujemy z ust przewodnika, obecny zarządca, czyli Polska Akademia Nauk, nie zezwala na żadne badania. Szkoda, przecież, tak się wydaje R., wszystkim zależy na odkryciu jednej z największych tajemnic II wojny światowej. A może naiwnie wierzy, że tak jest?  Wychodzimy przekonani, że podziemia kryją w sobie niejedną zagadkę, której rozwiązanie przyniesie czas (być może).

     Powoli żegnamy uroczą Daisy. Piękna, bogata, często nierozumiana, a na pewno nie do końca szczęśliwa. Jak napisano o niej na stronie Fundacji księżnej Daisy von Pless: choć Daisy umarła w samotności i biedzie, pamięć o niej przetrwała. Od jej śmierci zmieniły się granice, zmieniły się nazwiska i zmienili się ludzie, ale mimo to jej dziedzictwo wciąż żyje.

      Niedzielę rezerwujemy na zwiedzanie Krzeszowa. Ten pocysterski kompleks zabudowań klasztornych nazywany jest perłą baroku. I rzeczywiście w pełni zasługuje na swoją nazwę. Już na pierwszy rzut oka dostrzegamy potęgę dawnego opactwa. Na początek doznania duchowe za przyczyną ikony Matki Bożej Łaskawej, która dała świątyni łacińską nazwę Gratiae Sanctae Mariae. Jak podają klasztorne kroniki obraz został przywieziony z Rimini, ukryty pod kościelną posadzką i odnaleziony za przyczyną promieni światła w 1622 roku. Ikona szybko stała się celem pielgrzymek, a wizerunek Matki Bożej uznano za cudowny, co przyczyniło się do jego ukoronowania. Uznaje się ją za najstarszą w Polsce. R. w tym momencie przywołuje nieco zapomnianą modlitwę, „Godzinki”, które nie tylko są uwielbieniem Maryi, ale i niezwykłym tekstem literackim. Rozpoczyna je antyfona „Przybądź nam miłościwa Pani ku pomocy, a wyrwij nas z potężnych nieprzyjaciół mocy”, a potem następują rozliczne wezwania, w których Matka Jezusa nazywana jest Panną mądrą, świątynią Boga, miastem ucieczki, matką szlachetną... To tylko niewielka próbka nagromadzenia wysublimowanych epitetów. Szkoda, że dziś zanika zamiłowanie do pięknego wyrażania myśli (reszta dla wtajemniczonych).

     Rozpoczynamy turystyczną część dnia. Dzięki urządzeniom multimedialnym poznajemy legendę o początkach pobytu cystersów w tym miejscu. Podobno, kiedy Bolesław I Surowy wybrał się na zimowe polowanie, odłączył się od świty i zgubił w leśnych ostępach.  A ponieważ nadchodziła mroźna noc, zaczął się obawiać o swoje życie. Podczas modlitwy obiecał Maryi, że jeśli przeżyje, ufunduje kościół. Szczęśliwie odnaleziony, zapomniał o danym słowie i dopiero po wielu latach, podczas ponownego polowania ( tym razem latem, podczas upałów), znów zagubił się. Kiedy wycieńczony, zasnął, nawiedził go anioł. Nie tylko wskazał drogę do źródła, ale i przypomniał o wydarzeniu sprzed lat. Tym razem książę wykonał zobowiązanie i polecił wybudować świątynię. Różne były jej losy. Przechodziła z rąk do rąk, by stać się siedzibą benedyktynów.  W czasie II wojny światowej siłą wcielono ich do wojska, a klasztor został zamieniony na miejsce obozu przesiedleńczego i więzienia dla Żydów kierowanych później do obozów zagłady. Stał się także miejscem ukrycia zbiorów Królewskiej Biblioteki Berlina. Po wojnie owe bezcenne księgi trafiły do Krakowa i pozostają tam do dziś.

      Przed nami bazylika Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Już od fasady podkreśla rolę swojej Patronki.  W jej centrum posadowiono rzeźbę Matki Bożej, u której stóp znajduje się Ziemia i figury świętych, zaś powyżej niebiosa. Jest więc (Maryja oczywiście), swoistym pośrednikiem, a jednocześnie łącznikiem między sacrum a profanum,  niebem a ziemią.

    W samej świątyni zwracamy uwagę na strop i malowidła, ilustrujące  cechy przypisywane Mesjaszowi. Podziwiamy boczne kaplice (jest ich aż 16!) oraz przepiękne stalle. Za sprawą „medialnego” przewodnika kierujemy wzrok ku ołtarzowi głównemu i obrazowi Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Skomplikowana, pełna patosu i dynamiki kompozycja, w pełni wyraża idee sztuki baroku. Tymczasem usłyszana w słuchawkach anegdota wywołuje uśmiech na naszych twarzach. Podobno twórca dzieła Peter Brandl nie stronił od alkoholu i zadłużał się w pobliskich karczmach, a klasztor regulował należności. Oczywiście mnisi odliczyli dług od honorarium, zaś artysta zamiast poczuć wdzięczność domalował na obrazie aniołka pokazującego gołą pupę, w stronę miejsca, które podczas mszy zajmował opat... Takie oto facecje sprawiają, że R. po raz kolejny stwierdza, jak ciekawa jest historia.

  Kolejne kroki kierujemy ku drugiemu kościołowi, którego patronem jest św. Józef.  Tam niebagatelne wrażenie robią dzieła Michaela Wilmanna, nazywanego Rembrandtem Dolnego Śląska. R. niezwykle przypadają do gustu przytoczone wydarzenia z jego życia. Oto jedno z nich: tak jak wspomniany wyżej twórca, znane było zamiłowanie artysty do rozmaitych trunków i przebywania w karczmie. Opat postanowił więc ukrócić powyższe praktyki, a po prostu zapobiec wysychaniu tynku i zamknął malarza w kościele. Ów ponoć odrzekł na to, iż tak będzie siedział w karczmie. Namalował scenę poszukiwania przez Józefa noclegu w Betlejem i karczmarza, który nie chce przyjąć Świętej Rodziny. Oczywiście sportretował siebie i tak zadrwił nieco z kapłana. Ciekawe poczucie humoru! Kolejny raz wykazał się niebagatelną finezją, kiedy to namalował moment obrzezania Jezusa. Wokół Niego gromadzą się starcy, a jeden z nich palcem wskazuje, jak należy to zrobić. Tym samym na wieczność utrwalił jednego z ojców, który bezustannie wytykał artyście niedociągnięcia i co należałoby poprawić. Do tego należy dodać dziwaczne wielbłądy, przedstawione jako konie z wydłużonymi szyjami (cóż, Wilmann nigdy nie widział tych zwierząt) oraz tradycyjne dary trzech Króli, którzy oprócz złota, kadzidła i mirry przywieźli również kosze z tkaninami, symbol bogactwa dla ówczesnych mieszkańców Krzeszowa. Tak oto po raz kolejny mogliśmy się przekonać, że twórcy to nie pomnikowe postaci z kart historii, a żywi ludzie z krwi i kości.

   Wstępujemy również do Kaplicy Loretańskiej.  To mauzoleum Piastów Śląskich stanowi symboliczny nagrobek poświęcony całemu rodowi Piastów świdnicko-jaworskich.

         Na koniec ponownie wracamy na  dziedziniec i tam następuje ostatni rzut oka na krzeszowskie opactwo. Kończymy weekendowy wypad przeświadczeni, jak wiele pięknych miejsc i historii dane nam było poznać. Wystarczy tylko chcieć i być ciekawym świata. R. (niejako zawodowo) przytacza słowa Rafała Kosika: Ciekawe życie mają tylko ci, którzy potrafią tę ciekawość dostrzec.