Przez Kraków w Bieszczady



         Ruszyliśmy w Bieszczady. Po drodze: królewski Kraków z jego niepowtarzalną, magiczną atmosferą. Tak naprawdę "moim" miastem jest Poznań. Uwielbiam Stary Rynek i Pałac Działyńskich, niezmiernie wzrusza mnie wnętrze fary. A jednak Kraków zawsze, budził we mnie dziwne do określenia uczucia. Nieczęsto używam wzniosłych słów, nigdy nie  lubiłam patosu. Mimo to, mówiąc o Krakowie, trudno go uniknąć...
Jak zwykle poszukiwania noclegów rozpoczynamy od kwater prywatnych i znowu się udaje! Do dyspozycji mamy piękne mieszkanko, niezbyt duże, za to z kuchnią i łazienką. W starej kamienicy, tuż obok Pomnika Grunwaldzkiego. Dzieciaki już wiedzą, że najbliższe dni upłyną pod znakiem historii. Wieczorem, zgodnie z naszym zwyczajem, ustalamy plan w taki sposób, by każdy miał coś dla siebie. Przy pomniku w moich myślach kłębią się rozmaite myśli: fakty (banalnie proste: Jagiełło, dwa miecze, doskonała strategia i nieudany strzał armatni w Malborku), Bogurodzica ( niezwykła, gdy śpiewana wyłącznie przez mężczyzn), Rota (nie tylko Konopnicka, ale i Feliks Nowowiejski - poznaniak). Tymczasem "młódź" wspomina wyprawę na Mazury, kiedy to na polach Grunwaldu z upodobaniem przydeptywała wojska krzyżackie.
Przy Bramie Floriańskiej chwila dla W. - anegdotka z Boya, jak to mieszczki krakowskie wychodziły po sumie... Krakowskie Sukiennice nie zatrzymują nas. Są piękne, ale stragany ze wszystkim nie budzą naszej ciekawości.

         Docieramy do miejsca dla dużych i małych chłopców. W kościele św.św. Piotra i Pawła czekamy na prezentację wahadła Foucaulta. Słuchamy wykładu, panowie twierdzą, że to proste i logiczne, żeńska część rodziny nie bardzo tę prostotę rozumie (przyznaję, że do dziś nie bardzo mogę pojąć na czym to polega). 



                   Kolejne miejsce: na życzenie M. - żydowska dzielnica- inny świat, nieco zapomniany, owiany nutką nostalgii. Nie sposób nie wspomnieć o tragicznych losach mieszkańców Kazimierza, po których pozostały kamienice, puste uliczki i kirkut. W pamięci słowa z żydowskiej synagogi w Tykocinie: miasto zamarło z przerażenia.Pamięć i szacunek. To dlatego wchodząc na cmentarz panowie zakładają jarmułki, a my zakrywamy chustą ramiona. Wzruszenia... zamyślenia... fotografie...


 


Tym razem coś dla R. Wawel - uwielbiam nie tylko historię i literaturę, ale także legendy. Powoli wspinamy się na wzgórze Wokół tłum ludzi, aparaty pstrykają, mam wrażenie, że większość otaczających nas "zalicza" kolejny zabytek . Rozglądam się, szukam zaczarowanej dorożki, zaczarowanej dorożki, zaczarowanej dorożki, a gdzież jest zaczarowany koń? Parada pokoleń; królowie, kardynałowie, rycerze, poeci, mieszczanie. A teraz my, dumni z przeszłości, z nadzieją patrzymy w przyszłość. I jeszcze, jak to powiedziano w jednej z polskich komedii: jedyny obraz w Polsce. Oczywiście wielki Leonardo da Vinci i jego Dama z łasiczką. Niezmiernie od wieków budzi podziw! I wreszcie niesamowity ołtarz Wita Stwosza. Rozkoszując się jego widokiem wspominamy "Historię żółtej ciżemki", nieco zapomnianą książkę i film z Markiem Kondratem.  

 


    Na zakończenie wieczorny spacer po Starym Rynku, tajemnicze zaułki, urokliwe kafejki. Na stole mapa z napisem Bieszczady. Wschodnie pogranicze Polski już jutro odkryje przed nami swoje oblicze.   Kiedy myślę: Bieszczady - słyszę piosenkę Krystyny Prońko "Deszcz w Cisnej", Wojtka Bellona 
"A kiedy dom będę miał, to taki bukowy". Widzę ognisko, wędrowców (nie mylić z turystami), 
a więc wędrowców wokół niego skupionych, słyszę gitarę i piosenki. Nie te z list przebojów, ale takie, które znają nieliczni. Gdzieś tam przemyka majster Bieda, kolejka bieszczadzka "mknie" po torach, przy małej, wiejskiej kapliczce, leżącej obok drogi, siedzi rzępoląc na skrzypcach wędrowny grajek ubogi. Chyba tylko tam czas na chwilę zatrzymał się. Dojeżdżamy, jak zwykle, do gospodarstwa agroturystycznego. Tym razem góra budynku należy do nas. Czysto, schludnie, z jednego okna widzimy kościółek, drugie wychodzi na łąkę, na której pasą się krowy. Ze względu na pogodę rozpoczynamy pętlę bieszczadzką samochodem . Tak trafiamy do Komańczy, miejsca uwięzienia Prymasa Tysiąclecia. To tu między innymi powstały "Zapiski więzienne". I choć najczęściej wspomina się, z oczywistych względów, Śluby Jasnogórskie, ja mam w pamięci inne dwa fragmenty. Pierwszy z nich to przypowieść o jodle: 




Siadła wrona na czole wyniosłej jodły. Spojrzała władczo wokół i wydała okrzyk zwycięstwa. Tej wrzaskliwej zjawie wydaje się prawdziwie, że jodła zawdzięcza jej wszystko: swój byt, wysmukłą piękność, trwałą zieleń, siłę w walce z wichrami. Godny podziwu jest ten tupet wrony. Wielka dobrodziejka stojącej cicho jodły. A jodła ani drgnie; zda się nie dostrzegać wrony; pogrążona w zadumie, wyciąga gałązki ramion swoich ku niebu. Znosi spokojnie wrzaskliwego gościa. Nic nie zmąci jej powagi, spokoju. Wszak tyle chmur już przeszło nad jej czołem, tyle ptaków przelotnych tu się zatrzymało. Poszły jak ty pójdziesz. Nie twoje to miejsce, nie czujesz się pewna i dlatego krzykiem nadrabiasz brak męstwa. To ja wyrosłam z ziemi i trwam korzeniami w jej sercu. A ty, wędrowna chmuro, co rzucasz cień smutku na złociste me czoło, jesteś igraszką wichrów. Trzeba cię spokojnie wycierpieć. Wykraczesz swoją nudną, bezduszną, jakże ubogą pieśń – i odpłyniesz. Cóż zdołasz krzykiem zdziałać? Ja pozostanę, by trwać w skupieniu, by budować swoją cierpliwością, by przetrwać wichry i naloty, by spokojnie piąć się wzwyż. Słońca mi nie przesłonisz, sobą nie zachwycisz, celu mej wspinaczki nie zmienisz. Bajka? Nie bajka? ( cyt. za: S.Wyszyński: Zapiski więzienne. Paryż 1983)

Zaglądając do ubogiej celi, wędrując ścieżkami wokół klasztoru, nie sposób nie przyznać racji kardynałowi Wyszyńskiemu. Wrzaskliwe wrony przemijają. I jeszcze jedna myśl, tak znamienna w dzisiejszym, nieco zwariowanym świecie. 
Zapamiętam sobie: ilekroć wchodzi do twego pokoju kobieta, zawsze wstań, chociaż byłbyś najbardziej zajęty.
Ruszamy dalej: przed nami Ustrzyki Dolne, przepiękny pałac otoczony wodą i mała, pusta ławeczka. To tutaj powstają jedne z moich ulubionych zdjęć (oczywiście za sprawą M), odbicie w wodzie, samotna ławeczka... Ktoś na niej przed chwilą jakąś siedział, może był smutny, a może wyznawał miłość, albo rozpaczał po stracie ukochanej... Niemy świadek wydarzeń.


 


       I wreszcie połoniny. Na szlaku, jak niegdyś we wszystkich górach, słychać dzień dobry. Śniadanie z plecaka smakuje jak najświetniejsza i najbardziej wyszukana potrawa.  Potem szlak, prawa noga naprzód, lewa noga naprzód, krok za krokiem, czasem wśród rozległych hal, a czasem w lesie. Nawet komary nam nie straszne. I tylko jeden żal pozostał: nie dotarliśmy, bo pogoda nie dopisała, do grobu hrabiny w Siankach (choć zrobiła to kilka lat potem M.) , ale to oznacza tylko jedno: mamy po co wracać.


       I wreszcie połoniny. Na szlaku, jak niegdyś we wszystkich górach, słychać dzień dobry. Śniadanie z plecaka smakuje jak najświetniejsza i najbardziej wyszukana potrawa.  Potem szlak, prawa noga naprzód, lewa noga naprzód, krok za krokiem, czasem wśród rozległych hal, a czasem w lesie. Nawet komary nam nie straszne. I tylko jeden żal pozostał: nie dotarliśmy, bo pogoda nie dopisała, do grobu hrabiny w Siankach (choć zrobiła to kilka lat potem M.) , ale to oznacza tylko jedno: mamy po co wracać.



    Z Bieszczadami wiąże się jedna z rodzinnych anegdot, jak to krowa przywaliła w MPK. Oczywiście wszystko to za sprawą : 1. krowy, która rozpędzona nie wyhamowała i uderzyła w nasz domek 2.nieporozumienia, lapsusu językowego, 3. MPK to nie tylko inicjały naszych dzieci, ale i poznańskiego Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacji. Szczegóły dla wtajemniczonych; beczka śmiechu za każdym razem, gdy wspominamy. Pozostawiamy ten niezwykły region, nucąc: idę w góry cieszyć się życiem.