Na pytanie: dokąd się wybieracie w najbliższym czasie? R. we wszystkie grudniowe dni niezmiennie odpowiadała: do diabła! I jakkolwiek to brzmi, rzeczywiście to poniekąd była prawda. A zaczęło się, jak zawsze zresztą, od „szperania” W. i poszukiwania ciekawych, niekoniecznie bardzo popularnych miejsc. Gdy na ekranie telewizora pojawiła się kolegiata w Tumie i informacja o najstarszym romańskim kościele w Polsce, wybór stał się oczywisty. Zarówno W., jak i R. preferują w architekturze wspomniany styl, który konkuruje jedynie z gotykiem, no i ewentualnie z secesją. Oczywiście podziwiają dokonania innych epok, ale zdecydowanie te są im najbliższe. Ponieważ Tum leży w pobliżu Łęczycy, tym samym pojawił się słynny Boruta i jego rozmaite oblicza. Nadto miasto to stanowiło obszar walk największej bitwy kampanii wrześniowej w 1939 r., w której to, w ramach 56 Pułku Piechoty Wielkopolskiej z Krotoszyna, walczyli obaj dziadkowie R. a przecież: „Jednymi z najlepszych pedagogów na świecie są dziadkowie”, jak mawiał Karol W. Shedd. Tak więc region ten ofiarowywał nam to, co tak bardzo lubimy: ciekawą historię i osobiste wzruszenia.
Święta Bożego Narodzenia R. i W. spędzają zawsze w gronie rodzinnym, dlatego wyjazd został zaplanowany na czwartek. Piękna pogoda, spokojna droga, czegóż chcieć więcej? Zaledwie po nieco ponad dwóch godzinach objawia nam się kolegiata w Tumie, a dokładnie archikatedra pw. Najświętszej Maryi Panny i św. Aleksego. Stoi sobie w maleńkiej dziś wiosce, która niegdyś była świadkiem licznych wieców i synodów, bowiem odbyło się ich tu aż 21. Konsekrowana w 1161 r. (!) stanowiła nie tylko centrum życia kościelnego, ale i politycznego ówczesnej Polski. Służyła również za schronienie dla okolicznych mieszkańców, a opierała się Tatarom, Litwinom, Krzyżakom, a wreszcie Szwedom. Ma także swój epizod z 1939 r. Podczas wspomnianej już bitwy nad Bzurą w wieży ukrył się niemiecki obserwator, który kierował ogniem artylerii. Polacy ostrzelali go, uszkadzając przy tym wieżę i powodując pożar. Kolegiata została zniszczona, a jej odbudowa trwała wiele lat. Nas zdumiewa nie tylko swoim pięknem. Budzi także refleksję nad ulotnością ludzkiego życia i jego znaczenia. Niegdyś najpotężniejsza w całej Polsce, dziś zapomniana i senna. Jest wszakże znakiem pamięci o dokonaniach naszych przodków oraz niemym świadkiem skomplikowanej historii naszego narodu. Tu także po raz pierwszy spotykamy Borutę, jednego z najsłynniejszych diabłów w naszej tradycji. Podobno nie chciał dopuścić do jej budowy i miał zamiar ją zniszczyć, dlatego na jednej ze ścian możemy zobaczyć ślady jego pazurów.
Tuż obok posadowiono kościół św. Mikołaja. Ta drewniana świątynia ponoć warta jest obejrzenia. Niestety, nie dane jest nam ją zobaczyć. Bardzo żałujemy, po raz kolejny konstatując, jak bardzo nie szanuje się w naszym kraju turystów i miłośników historii. A wystarczyłoby wyznaczyć dwa dni w tygodniu i kilka godzin otwarcia. Przecież każdy „ciekawski” by się do nich dostosował. A przy tym zostawił jakąś gotówkę w formie darowizny lub biletu wstępu. Zaiste nie potrafimy, jako naród, wykorzystywać takich miejsc. A przecież: Historia jest siłą. Historię nie tylko stanowią wiarogodne zbiorowiska nagich faktów, ale i pojęcia, jakie naród o swej własnej wyrabia historii.- mawiał Cyprian Kamil Norwid.
Zaledwie kilkaset metrów dalej mieści się średniowieczne grodzisko. Do zajrzenia tam zachęca pobliski drogowskaz, choć błotnista, nieutwardzona droga nie napawa optymizmem, by się w nią zapuszczać. My jednakże nie rezygnujemy i tak oto dojeżdżamy do drewnianej bramy, przypominającej nam nieco nasz wielkopolski Biskupin (oczywiście w mniejszej skali). Wysiadamy, a z zaparkowanego tuż obok samochodu wychodzi Pan, który informuje nas, że grodzisko jest otwarte od kwietnia do października i dopiero się nad nim pracuje, a on jest ochroniarzem i pilnuje... Kogo? Czego? Na pytanie R. jakie ma godziny pracy, odpowiada, że od 8 do 16, ale jeszcze ma za zadanie doglądać skansenu (dwa domy, stodoła i studnia – także zamknięty), odległy o około 500 m i doskonale widoczny ze szczerego pola, na którym się znajdujemy. A to Polska właśnie, chciałoby się rzec za poetą. Dopisuje nam doskonały humor, podoba nam się ta kraina nieco zapomniana, a na pewno cicha i spokojna.
Jest jeszcze piątek w czwartek, a dokładniej rzecz biorąc: Piątek (miasto) w czwartek (dzień). Zatrzymujemy się przy rynku, tuż obok pomnika symbolizującego środek Polski. Przy okazji kilku zdjęć i ujęć „bzyka”, R. konstatuje: szkoda, że wokół panuje architektoniczny chaos. Dominują niewysokie kamieniczki, wśród których panoszą się peerelowskie koszmarki i wątpliwej urody pawilony, w dodatku zaniedbane i z odpadającym tynkiem. I znów refleksja: a może być zupełnie inaczej, wszak zadbane i atrakcyjne miejsca przyciągają turystów i pieniądze, a wraz z nimi szanse na dalsze inwestycje i rozwój. I to tyle na dziś. Meldujemy się w hotelu i resztę popołudnia, a właściwie wieczoru spędzamy na zasłużonym odpoczynku.
Piątek rozpoczynamy od zwiedzania zamku łęczyckiego. Mamy zamiar nie tylko poznać historię tego miasta, ale i zaznajomić się nieco bliżej z Borutą, niewątpliwie najbardziej znanym diabłem z polskich legend. Głosi ona, iż był on szlachcicem, który pomógł Kazimierzowi Wielkiemu, gdy ten utknął na bagnach. W zamian otrzymał zamek, w którym ukryto skarb. To spowodowało chęć gromadzenia dóbr, a co za tym idzie wielką chciwość. I to ona uczyniła go diabłem. Niewątpliwie sława tego miejsca budzi naszą ciekawość. Zatem wkraczamy w progi zabytku i już na dzień dobry Pani informuje nas, że nie wolno robić zdjęć, ani filmować. Trochę to dziwne, rozumiemy, że nie należy używać flesza, ale zakaz? Jesteśmy jedynymi zwiedzającymi, przed nami wspomniana Pani otwiera drzwi i włącza światła. Dość szybko znika nam z oczu, co wcale nam nie przeszkadza. W spokojnym, dowolnym tempie, zapoznajemy się z interesującą historią miasta, a sięga ona X wieku!
Pośród eksponatów znajduje się odpis Bulli papieża Innocentego II. Stanowi jeden z najcenniejszych zabytków polskiej historiografii i zawiera około 410 polskich nazw miejscowych i osobowych, spisanych w formie oryginalnej. Obecnie przechowywana jest w gnieźnieńskim Muzeum Archidiecezjalnym, a dawno temu czytała i uczyła się o niej R. Odczuwa lekki dreszczyk emocji. Tu bowiem spotyka się teoretyczna, czysto książkowa wiedza, z rzeczywistością.
Wreszcie docieramy do drzwi z tabliczką, która ostrzega przed wąskim przejściem i wskazuje inną drogę (dla wrażliwych). My, oczywiście, wchodzimy i oto przed nami ciasny korytarzyk. Po jednej stronie kilka okien, drugą zamyka lita ściana. Fantastycznie! Tymczasem staramy się czytać (a na pewno R.) wszystkie opisy zgromadzonych tu eksponatów. Zaiste, musiała Łęczyca być dużym i prężnym ośrodkiem, skoro własnym sumptem wyposażyła 14 konnych do walk z Krzyżakami!
Dopiero potop szwedzki zakończył czas prosperity. Ponad roczna okupacja, a także splądrowanie, a wręcz ograbienie miasta, spowodował upadek jej znaczenia. Reszty dokonały zabory. Za udział w powstaniu styczniowym car Rosji odebrał prawa miejskie i tak oto z jednego z najpotężniejszych, stało się nieco senne i zapomniane. Ponownie ożyło, kiedy odkryto tu rudy żelaza i zaczęto je wydobywać. Powstanie kopalni, nowych miejsc pracy, a co za tym idzie infrastruktury mieszkaniowej, spowodowało „przebudzenie” miasta. My tymczasem wdrapaliśmy się na basztę, skąd rozpościerał się doskonały widok na całą okolicę. Rozpoznajemy Tum, dostrzegamy pozostałości po kopalni i spory, zielony teren rekreacyjny. Bzyk zmaga się z wiatrem, ale dzielnie dokumentuje nasz pobyt.
Ruszamy dalej. Tym razem zmierzamy do geometrycznego środka Polski. Jak przeczytaliśmy: centroid, czyli środek ciężkości całego terytorium Rzeczypospolitej polskiej wypada w Nowej Wsi i oznaczony został 13 października 2018 roku z okazji 100-lecia Niepodległości Polski oraz Roku Polskiej Geografii z inicjatywy Stowarzyszenia Geodetów Polskich.
Wyznaczamy cel i oto nawigacja prowadzi nas do...prywatnego ogródka, w którym zauważamy (a raczej W. zauważa) niewielki obelisk. Dzwonimy zatem do furtki, po chwili drzwi domu otwiera Pani, jak się domyślamy, właścicielka posesji. Niezbyt uprzejmie odpowiada, ale za „dobrowolną opłatą” zgadza się, żebyśmy wykonali zdjęcie. Robimy to, by przesłać je A. (geodecie) i oczywiście, by umieścić je w albumie ciekawostek podróżnych. Przy okazji R. dywaguje, co zrobiłby P., gdyby to jemu się przytrafiło i na jego działce odkryto lub wyznaczono „coś”. Zgodnie stwierdzamy, że nie tylko by doprowadził chodniczek i oświetlił ów kamień, ale i proponował, rzec jasna za „dobrowolną opłatą” kawę lub herbatę. Przecież takie miejsce może stanowić zarówno niechciany balast, ale i źródło dodatkowych dochodów. No cóż, wszystko zależy od tego, jak podchodzimy do życia i czego od niego oczekujemy. Wszak „Nie chodzi o to, żeby marzyć o tym, co chciałbyś mieć, chodzi o to, co robisz z tym, co już masz”, pisał Muggsy Bogues.
Kilkanaście kilometrów i oto dojeżdżamy do Kutna. W drodze R. usiłuje przypomnieć sobie piosenkę, chyba Grzegorza Turnaua z motywem „O Kutno, o Kutno...”, ale nijak nie może odnaleźć ją w przepastnych zakamarkach swojego mózgu. Dopiero teraz, podczas pisania relacji, dotarła do niej. Jakie to smutne- jakie to smutne, wysiadła miłość ze mnie za Kutnem (…) Za Kutnem pociąg stanął i … cześć, wysiadła miłość i poszła gdzieś! (…) O Kutno! Wyprałeś mnie z uczuć jak płótno...
Nota bene zdaje się, że to piosenka z Kabaretu Starszych Panów.
Parkujemy przy rynku i szybciutko kierujemy się ku Muzeum, którego siedzibą jest dawny ratusz miejski. Przepięknie odrestaurowany, budzi naszą zrozumiałą ciekawość. Tym bardziej, iż tu właśnie R. ma zamiar dowiedzieć się nieco więcej o największej bitwie kampanii wrześniowej. Tymczasem ponad dwie godziny spędzamy na poznawaniu ekspozycji, nota bene niezmiernie ciekawej, dotyczącej historii miasta. Przewodnikiem naszym jest prawdziwy pasjonat i niewątpliwie znawca lokalnej historii, który okazuje się także być miejskim radnym. Powoli sugerujemy, że nasz cel stanowiła bitwa. Niestety jej przebieg został potraktowany marginalnie, choć wspomniany Przewodnik zrzuca winę na przeniesienie artefaktów z remontowanego budynku. Sugerujemy osobne miejsce, wszak wśród turystów jest wielu miłośników militariów.
Przecież była to największa bitwa kampanii wrześniowej i, co ważne, strona polska atakowała, a nie broniła się przed agresorem (armie „Poznań” i „Pomorze” pod dowództwem gen T. Kutrzeby i gen. W. Bortnowskiego). Natarcie (na Stryków, a następnie na Łowicz) rozpoczęło się 9 września i okazało się zaskoczeniem dla Niemców. Nie spodziewali się wojsk polskich, o których także nie informowało lotnictwo. Walki były zacięte. Poszczególne wsie i miasteczka przechodziły z rąk do rąk. Niestety w obliczu przeważających i lepiej uzbrojonych sił wroga, dowództwo podjęło decyzję o próbie przedarcia się do Warszawy. Część żołnierzy przebiła się do Puszczy Kampinoskiej, jednakże aż 100 tysięcy (!) dostało się do niewoli, a wśród nich obaj dziadkowie R. Nad rzeką, na 72 cmentarzach, pozostało kilkanaście tysięcy polskich mogił.
Ofensywa Polaków przyniosła uznanie nawet ze strony wrogów. 20 września generał Johannes Blaskowitz napisał w rozkazie dziennym o „jednej z największych, najbardziej wyniszczających bitew wszech czasów”. Po wojnie porównywano ją z niemiecką kontrofensywą w Ardenach z grudnia 1944 roku.
Dlatego R. jest nieco zawiedziona. Tak potężna bitwa zasługuje na należyte upamiętnienie. Sądziła, że nie tylko zapozna się z działaniami wojennymi, ale i odnajdzie informacje o dokonaniach wspomnianego 56 Pułku Piechoty Wielkopolskiej, który za wojnę z bolszewikami został w dniu 8 grudnia 1920 roku odznaczony Krzyżem Virtuti Militari, a jego żołnierze uznani za najdzielniejszych z dzielnych.
Sobotni poranek, nieco chłodny, uświadamia nam, że tak naprawdę zobaczyliśmy już najciekawsze miejsca tej części Polski. A przed nami przecież cały dzień! Decydujemy się na spacer w okolice rynku i być może jakąś kawę. Niezastąpiona kwerenda internetowa wskazuje na „Niebieskie migdały”. Z pozoru zwykły lokal okazuje się klimatyczną, pełną ciepła kawiarenką z niebanalnym wystrojem, przesympatyczną obsługą młodych dziewcząt, a co najważniejsze z pysznym, wręcz smakowitym ciastem. Dean Koontz twierdzi, że: Dopóki jest ciasto, jest nadzieja. A Richard Osmand dodaje: jak powszechnie wiadomo, domowe ciasta nie zawierają kalorii. Zatem bez zbędnej zwłoki rozkoszujemy się podanym nam specjałem, a potem z wolna zmierzamy ku rynkowi. Centralny plac miasta otaczają malownicze XIX – wieczne kamieniczki, a w jego środku posadowiono piętrowy, klasycystyczny ratusz. Pięknie odrestaurowany dodaje uroku tej części Łęczycy. Następnie podchodzimy do pomnika, upamiętniającego kilkukrotnie już wspomnianą bitwę. No i nareszcie jest! Uhonorowano krotoszyński pułk, a tym samym jego żołnierzy, w tym dziadków R. Obowiązkowo dokumentujemy fotograficznie ten fakt i ponownie kierujemy się w stronę zamku. Uświadomiliśmy bowiem sobie, że nie mamy wspólnego zdjęcia. Jak zwykle prosimy przechodzącego młodego człowieka, a ów nie tylko wykonuje fotkę, ale i zachęca do odwiedzenia najciekawszych miejsc. Kieruje nas ku kościołowi bernardynów, zatem tam zwracamy nasze kroki. Klasztor prezentuje ciekawy, rokokowy wystrój, a my doceniamy zadbane otoczenie.
Za namową wspomnianego sympatycznego mieszkańca postanawiamy również podjechać nad zalew, który powstał w wyniku rewitalizacji terenów pokopalnianych. Z punktu widokowego podziwiamy miejsce, które zapewne w innych porach roku tętni życiem. Są tu nie tylko ścieżki rowerowe, łączące z centrum miasta, ale i plaża, a nawet wypożyczalnia sprzętu wodnego. Brawo!
Kolejny punkt stanowi cmentarz przy ul. Kaliskiej. Wielokrotnie odwiedzaliśmy miejsca wiecznego spoczynku, stanowią bowiem swoistą pamiątkę po minionych pokoleniach. Także i tu wkraczamy między ciche, choć naznaczone mrozem grobowce. I jesteśmy nieco zaskoczeni. Otóż mieszają się ze sobą nagrobki XIX-wieczne, niektóre pięknie odnowione, inne zapomniane, z ledwo widocznymi napisami, ze współczesnymi, zaledwie kilkuletnimi. Być może spowodowane jest to chęcią wykorzystania każdego wolnego miejsca? Niewątpliwie zatrzymujemy się przed tymi najstarszymi, na których miesza się mowa polska i rosyjska. Cóż, świadectwo zaborów. Zauważamy kwatery powstańców styczniowych, poległych żołnierzy z I i II wojny światowej. Na tablicach nazwiska, daty urodzin i śmierci, ale także tylko numery z nieśmiertelnika lub dwie literki NN. R. refleksyjnie stwierdza: przecież to byli czyichś synowie, bracia, być może mężowie i ojcowie. Być może ich rodziny do dziś nie znają miejsca ich pochówku. Jest także wspomnienie wszystkich walczących pułków i herb Krotoszyna, rodzinnego miasta R.
Tymczasem nadeszło popołudnie. Wzorem innych podróży, kiedy brakuje nam ciekawostek turystycznych, a zostaje trochę czasu, postanawiamy pójść do kina. Nasz wybór pada na „Wonkę”. Jak napisał jeden z recenzentów: jest jak pudełko wykwintnych pralin. Film gangsterski spotyka musical, rodzinny melodramat przecina się z komedią, a wszystko to zostaje obficie polane baśniowym fantasy. Ta szalona mieszanka sprawia, że podczas seansu będziecie trzymać się za brzuchy ze śmiechu, ale otrzecie też łzę wzruszenia. A R. dodaje, że w życiu wszystko zaczyna się od marzeń.
Na koniec dnia wstępujemy do nowej restauracji, która mieści się w dawnym holu. Jest gwarno i smacznie, nawet bardzo smacznie.
Niedziela to już tylko spokojne śniadanie i oddanie Bogu co boskie, a potem powrót do domu, by sylwestrowy wieczór spędzić ponownie w bardzo kameralnym rodzinnym gronie. R. i W. wielokrotnie przeżywali ten dzień, a właściwie noc na rozmaitych balach. Teraz bardziej cenią sobie ciepło domowego ogniska i towarzystwo rodziny i przyjaciół. Za niezwykłym Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim, tym od zaczarowanej dorożki i egzystencjalnych pytań o naturę ogórka, powtarzają: Stary rok odmaszerował. Dobrze, bo to był konował i w ogóle straszna małpa. Nowy rok to jest xiądz Knajpa, co nam wszystkie, wszystkie rzeczy, naprostuje i wyleczy.