Wisła i Kopernik

        Co wspólnego mają ze sobą Wisła, niewątpliwie najdłuższa polska rzeka i Kopernik, niewątpliwie najwybitniejszy polski astronom? Postaramy się to odkryć podczas naszych tegorocznych wakacji  i kolejnej wyprawy rowerowej.

 


        Zimowe kwerendy prowadzą do ustalenia trasy: Gdańsk, Wyspa Sobieszewska, Kąty Rybackie, Frombork, Kadyny, Elbląg. W tym zestawie tylko Kadyny brzmią nieco osobliwie. Nadspodziewanie łatwo następuje zakup biletów na pociąg z Poznania do Gdańska i powrotnych z Elbląga do Poznania. Tak więc letnim porankiem 29 lipca meldujemy się na poznańskim dworcu. Sprawdzona ekipa, czyli R. i W. oraz E. i M. lokują się w kolejowym wagonie i jak zwykle pierwsze kilometry upływają im na pogawędkach o tym i owym. Pojawia się także refleksja: to nasze dziewiąte wspólne rowerowe wakacje, zatem za rok obchodzić będziemy mały jubileusz. Około 12.30 meldujemy się na gdańskim dworcu, który jest nam już dobrze znany z poprzednich wyjazdów. Między innymi z pierwszej wspólnej wyprawy wokół Zatoki Gdańskiej. Tam kończyliśmy pierwsze wakacje, tam zaczynamy dziewiąte. Sentymentalnie wspominamy, co wydarzyło się w tym czasie, jak zmieniło się nie tylko nasze życie, ale i rowery. E. i  R. komentują także nasze stroje...

   Tymczasem trwa Jarmark Dominikański, który cieszy się wieloletnią tradycją, bowiem odbywa się w tym mieście od 1260 roku! Oczywiście została ona przerwana przez II wojnę światową, a następnie lata komunizmu, ale powróciła w roku 1972 i do dziś cieszy się wielkim uznaniem.  Jak podają źródła przybywali tu Niemcy, Francuzi, Flamandowie, Anglicy, Hiszpanie, Portugalczycy, a do portu zawijało nawet 400 okrętów (!) naładowanych winem francuskim i hiszpańskim, jedwabiem, oliwą, cytrynami, konfiturami i innymi płodami hiszpańskimi, korzeniami portugalskimi, cyną, czy suknem angielskim. Na Jarmark zewsząd przybywali też cyrkowcy, akrobaci i trupy aktorskie. Pokazywane były rozmaite dziwy, egzotyczne zwierzęta, a nawet podobno… syreny. Tyle historia. Nic więc dziwnego, że otaczają nas tłumy. Wykazujemy niewielkie zainteresowanie współczesnymi dobrami materialnymi, tudzież ofertą kulinarną, przeciskamy się, podążając ścieżką rowerową pomiędzy tłumami turystów i uciekamy na Wyspę Sobieszewską. I oto jest:  ścieżka rekomendowana na wielu forach dla rowerzystów. I potwierdzamy opinie: fantastyczna. Bardzo dobrze przygotowana, bezkolizyjna, a co najważniejsze: ze świetną nawierzchnią. Zatem spokojnie przemierzamy kilometry w kierunku Sobieszewa ku naszemu pierwszemu lokum. R.  ma w pamięci, że jej siostra wiele, naprawdę wiele lat temu była tu na koloniach. Domyśla się, jak bardzo zmieniła się wyspa, więc nieco nostalgicznie nuci trochę zapomnianą piosenkę Ireny Jarockiej i jej fragment „płynie czas jak szybka rzeka”. Spokojnie, a tak naprawdę bardzo spokojnie docieramy do miejscowości docelowej. Na początek wita nas zwodzony most, który stanowi główny wjazd na wyspę i robi na nas wrażenie. Wybudowany niedawno, jest największym mostem zwodzonym w Polsce i otrzymał miano „Mostu 100-lecia Odzyskania Niepodległości”. Zatrzymujemy się na obowiązkowej sesji zdjęciowej, zauważamy, a jakże: ścieżka rowerowa wzdłuż nabrzeża. Zapewne skorzystamy... Tymczasem przemierzamy ulice tego niewielkiego miasteczka i stwierdzamy: ścieżka rowerowa prowadzi nas przez cały czas, oczywiście ulicę centralną zdominowały sklepy, lokale usługowe i rozmaite stragany, ale nie ma takiej nachalności, jak w przypadku wybrzeża Bałtyku (wszak pamiętamy ubiegłoroczną wyprawę). Docieramy na miejsce naszego pierwszego wypoczynku i … lekko przenosimy się w czasie. Ośrodek, w którym nocujemy zapewne pamięta czasy tzw. FWP ( starsi pamiętają), oczywiście  poddany został remontowi i dlatego wchodzimy do schludnych pokoi z  łazienkami.

Kilka chwil na odświeżenie i wyruszamy, by nasze kółka zawiodły nas nie tylko na obiad, ale na rekonesans najbliższej okolicy. W. , jak to W. , na swojej liście zapisał smażalnię z najwyższymi ocenami. Okazuje się, że mieści się ona zaledwie kilkaset metrów od naszego lokum, co stanowi niewiele kółek, więc tam zakotwiczamy. Smacznie, schludnie, cenowo... no cóż nadmorsko! Wracamy, by wieczór spędzić w bardzo sympatycznym patio, na które, ku naszemu zdziwieniu, nie wychodzi nikt oprócz nas. Nam to wcale nie przeszkadza. Ponownie nadrabiamy zaległości: kto, co, z kim, jak, a kiedy już wszystko wiemy, po prostu gawędzimy o tym i owym...Bowiem "Przyjaźń jest niewidzialnym węzłem, który łączy serca." - Kahlil Gibran.


Rankiem spotykamy się na śniadanku i znów wracają wspomnienia. Z kilku pawilonów schodzimy się do stołówki. Ale, żeby nie było, jedzenie smaczne i obfite, a poza tym kawę wypijamy na tarasie. Powoli wyruszamy, by rozpocząć naszą przygodę. Jako że niedziela, pierwsze kroki (czytaj: kółka) kierujemy ku sanktuarium Matki Bożej z La Salette (tam jeszcze nas nie było, choć Montserrat już odwiedziliśmy). Tymczasem dowiadujemy się, że figura Matki Bożej Saletyńskiej „Płaczącej”, liczy 97 lat i jest najstarsza w Polsce. Na zakończenie sympatyczny proboszcz zaprasza na festyn, a my żałujemy, że już nas nie będzie, bowiem program zapowiada się interesująco. Jak mawiał Sapkowski: skoro są święta i festyny, to należy bywać na nich.

     Mimo zapowiedzi o nadchodzących opadach, nic nie zwiastuje, aby pogoda mogła nam pokrzyżować plany. Wyruszamy w kierunku rezerwatu Ptasi Raj, który powstał, aby chronić przybrzeżne jeziora (Karaś i Ptasi Raj) oraz bagna i wydmy, jako miejsca bytowania ptaków.

Prowadzi do niego niezła ścieżka i choć mijamy wielu piechurów, robimy to bezkonfliktowo.  I oto stajemy u celu. Po drodze doczytujemy na tablicach informacyjnych, że występuje tu ponad 320 gatunków roślin i 200 gatunków ptaków.  Znamy mewy, łabędzie, kaczki i rybitwy, ale wrażenie robią na nas kropiatki i zielonki. Przypada nam również do gustu wąsatka i podróżniczek... Podobno można też spotkać foki, ale niestety nie dane jest nam je zobaczyć. Jeszcze kilka spojrzeń z wieży widokowej i wracamy.  Zatrzymujemy się na lody i kawę, by uzupełnić kalorie.

Kolejny punkt programu stanowi rezerwat Mewia Łacha. A ponieważ niebo zasnuwają chmury,  R. oponuje.  Niestety, reszta chce jechać. R. wzdycha, no cóż... zaledwie kilka chwil minęło i zaczął padać deszcz. Zakładamy kurtki i choć R. zachowuje się jak Smerf Maruda, zdaje sobie sprawę, że będzie tak, jak mawia Christian Bobin: Niektórzy mówią, że deszcz jest bezcelowy, a inni twierdzą, że jest pełen wspomnień i pragnień. Tak to już bowiem jest, że to, co trudne i niecodzienne, najczęściej powraca w późniejszych opowieściach (patrz: Fikakowo i Kluki!) Żeby nie było tak prosto, to kiedy wreszcie ustał, zaczął się piach, tylko piach, tylko piach... i zgrzytanie zębami na taki rodzaj trasy. Ale jak mawiał S.J. Lec: wszystko mija, nawet najdłuższa żmija, tak więc i my dotarliśmy do platformy widokowej. Kilka chwil zaledwie minęło, nim zjawiła się młoda dziewczyna. Przedstawiła nam się jako wolontariuszka – edukatorka i zaproponowała nie tylko udzielenie informacji o tym miejscu, ale możliwość podpatrywania przyrody przez profesjonalny sprzęt! Oczywiście skorzystaliśmy, a W. i M. wręcz zarzucili Panią pytaniami. Zatem już wiemy, że  swoje miejsca lęgowe mają tu rzadkie gatunki ptaków (m. in. blaszkodzioby, he, he), a towarzyszy im charakterystyczna roślinność oraz, jak to pani określiła, krajobraz stożka ujściowego Wisły. Cokolwiek to oznacza – jest pięknie. Niestety po raz kolejny nie dane nam jest ujrzenie fok w ich naturalnym środowisku! Podziwiamy zapał Pani edukatorki, a ponieważ przybywają kolejni pasjonaci flory i fauny, kierujemy się ku domowi. Wracamy, najpierw przedzierając się przez chaszcze, ale potem już przyzwoitą ścieżką do Świdwina. Na  obiad wchodzimy na chybił trafił i jest smakowicie  jak powiedziałyby mała M.  Powrót jak Pan Bóg przykazał albo rowerowe mapy wskazują: wygodna, profesjonalna ścieżka do samego Sobieszewa, a po nim wieczorna lekcja, czyli kolejna porcja wiedzy przygotowana przez W.

      W poniedziałkowy poranek opuszczamy naszą wyspiarską przystań, by kierować się ku kolejnym atrakcjom. Spokojnie, choć meteorolodzy straszą nas opadami, dojeżdżamy do  śluzy w Przegalinie. Tym razem przed nami Martwa Wisła i jej Przekop. Poświęcamy owemu zabytkowi industrialnemu kilkanaście minut, by ponownie usiąść na siodełkach. I choć nie prowadzi nas klasyczna ścieżka, a podążamy szosą, jedzie się świetnie, szybko i wygodnie. Tym bardziej, że ruch niewielki, bardzo, bardzo lokalny, zatem bezproblemowo docieramy do przeprawy Świbno – Mikoszewo. To kolejny prom na naszych rowerowych szlakach. Wspominamy jak to całkiem niedawno, nad Bugiem, spotkaliśmy się ze spokojem Podlasian. Tym razem wszystko jest na czas: zgadza się i godzina odpływu i cena biletów. Kilka minut zaledwie mija, a my już jesteśmy na drugim brzegu. A tam, oczywiście, stragany, a przy nich chyba nieco zaskakująca propozycja W. i odpowiedź R. (dla wtajemniczonych), a  następnie mała knajpka, w której zatrzymujemy się na kawę. R. ma pełną świadomość, że napój ów pojawia się nader często, ale na usprawiedliwienie dodaje: wszak sam mistrz Jan Sebastian Bach poświęcił mu swoją uwagę i stworzył słynną „Kantatę o kawie”, w której padają słowa: Oj, jak smaczna kawa słodka. Niż całusów tysiąc milsza,
niż muszkatołowe wino. Kawę, kawę muszę ja pić, a kto chce mnie czym pokrzepić,
niech kawy naleje jeno!

    A potem spokojnie, ścieżką przez las, jedziemy do miejscowości Sztutowo, która w historii niechlubnie zapisała się jako Stutthof. To tu powstał pierwszy i najdłużej istniejący obóz tego typu na terenach wchodzących aktualnie w skład Polski. W tym czasie przeszło przez jego bramy około 110 tysięcy więźniów pochodzących z 28 państw. Komendant obozu na codziennych apelach wspominał, że „jedyna droga do wolności znajduje się w krematorium.” Obóz funkcjonował od 2 września 1939 do 9 maja 1945, czyli 2077 dni!  Wszystkim nam towarzyszy myśl: zginęło tu  blisko 65 tys. więźniów:  tylko?  czy aż? Przecież każdy więzień/ więźniarka mieli matkę, ojca, brata, siostrę. Zamyślenie... A jeszcze, zarówno R., jak i E. uderza tekst na jednej z tablic. Postawiono ją tuż przed domem komendanta. Informuje o codziennym życiu jego rodziny, a także o jego żonie, która nie widziała, a może nie chciała widzieć tego, co dzieje się za płotem jej ogródka. R. wspomina wstrząsający film „Chłopiec w pasiastej piżamie” i już nie potrzeba żadnych słów. Nieco zatarty kamienny napis na monumentalnym pomniku głosi: „Los nasz dla was przestrogą ma być, nie legendą”.

   Tymczasem zerkamy na niebo, a w pamięci mamy prognozy, zatem wsiadamy na rowery, by uniknąć deszczu. Chmury nas gonią, tak więc bez zbędnej zwłoki, jak powiedziałby prawnik, zmierzamy ku Kątom Rybackim. Odnajdujemy nasze lokum, meldujemy się i szybciutko wyruszamy w kierunku baru „Wejdź na rybkę” . To właśnie miejsce zaznaczył na swojej tajemnej mapie W. dzięki wcześniejszym poszukiwaniom. I choć lokal mieści się nieco na uboczu, wzbudza nasze zaufanie. Wprowadzamy (przezornie) rowery pod dach, zamawiamy rybkę (a jakże!), siadamy i … zaczyna padać. Spokojnie oczekujemy na pyszne dania, zjadamy ze smakiem i oto...przestaje padać. Zatem kierujemy się ku domowi. Po drodze stwierdzamy: dobrze, że sklep mamy naprzeciwko, tak więc kupujemy wszystko, co będzie nam potrzebne na  wieczór i poranek. M. , jak zwykle zresztą, stwierdza: to ja rano pójdę po bułki. Oczywiście jesteśmy za, wszak świeże pieczywko z rana smakuje najbardziej. A wieczór? Jak to wieczór, ponownie sięgamy do zasobów  internetowych i korzystamy z technicznego przygotowania W. Dzięki temu i „chmurze” przenosimy się do końcówki lat 90-tych, czyli czasów, kiedy się poznaliśmy. Oj działo się, działo (o czym wiedzą najbardziej wtajemniczeni).

     Wtorek przywitał nas deszczem, rzec można: ulewnym. Nie ma szans na ruszenie rowerów, zatem leniwie spożywamy śniadanie (M. poszedł po bułki!), spoglądamy w niebo i postanawiamy wykorzystać „gadżet” zabrany przez niezawodnego W. Stawiamy na  letnie, deszczowe kino,  komedię „Kogel- mogel 4” i z przyjemnością śledzimy kolejne perypetie bohaterów, a R. wciąż ma w pamięci niesamowitą rolę Błęckiej-Kolskiej w „Jasminum”.  Potem pada na „Najmro”.  Bohaterem filmu jest przestępca „król złodziei” i „mistrz ucieczek”. Podobno 29 razy wymykał się pościgom lub uciekał z konwojów i podobno (!) zginął w wypadku samochodowym... Obie produkcje przypadają nam do gustu.  Po południu nadal pada , trochę mocniej, trochę mniej, ale jednak pada.

Wykorzystujemy chwilę przerwy i wyskakujemy, by zobaczyć port. Jest wietrznie. Obowiązkowo przystajemy przy  pomniku rybaka, trzymającego rybę - to dla uhonorowania pracy tych, którzy codziennie wypływają na połowy na wody Zalewu Wiślanego. Obok niego postawiono  ławeczkę, na której można przysiąść i łopatę, symbol konieczności wykonania przekopu Mierzei Wiślanej.

  Oczywiście wstępujemy na rybkę, potem pora na ciąg dalszy wspomnień i tak mija wieczór.

Z lekkim niepokojem sprawdzamy, co pogoda szykuje nam na kolejny dzień. Z „głębi”, czyli od naszych bliskich, płyną doniesienia o deszczach, deszczach, deszczach... A przed nami przecież dzień „przenosinowy”, czyli przejechać musimy. A w dodatku czeka nas najdłuższy odcinek. Zaczynamy w Kątach, a potem Krynica Morska, Piaski, ponownie Krynica, przeprawa tramwajem wodnym do Tolkmicka i wreszcie kilkanaście kilometrów do miasta Mikołaja Kopernika, nasze miejsce docelowe: Frombork. 


   Od rana jedzie się przyjemnie, nie ma upału, nie pada (co najważniejsze!), w dodatku ścieżka rowerowa wiedzie nas przez las. Jest cicho, spokojnie, cyklistów niewielu, zatem przez kilka chwil kontemplujemy piękno przyrody. Kiedyś tam R. zaczytywała się w utworach Jostein Gaarder. W jednym z nich padają słowa, z którymi w pełni się utożsamia: Nie próbuj mi wmawiać, że natura nie jest cudem. Nie opowiadaj mi, że świat nie jest baśnią.

   Tak docieramy do słynnego przekopu. Rzeczywiście jest doskonale zaplanowany, dwie śluzy regulują poziom wody, a co najważniejsze nie kolidują z ruchem kołowym. Obowiązkowa dokumentacja fotograficzna. Mamy tylko wątpliwości, czy rzeczywiście spełnia swoją rolę i ile jednostek przepływa tędy każdego dnia.

     Ruszamy dalej. Przed nami Krynica Morska, ale my, póki co omijamy ją, by dotrzeć do wspomnianej granicy nie tylko państwa, ale i Unii Europejskiej. Tu już ruch większy i trudno się dziwić. Na pewno stanowi atrakcję. Na szlabanie granicznym ostrzeżenie „Nie opierać rowerów o barierkę”. Nie bardzo wiemy dlaczego, ale wolimy tego nie sprawdzać. Tym bardziej, że nagle wyłaniają się przedstawiciele Straży Granicznej. Wracamy i po raz kolejny zatrzymujemy się na rybkę, jak zwykle nie w centrum, a na przedmieściach miejscowości. Tak zazwyczaj jest nie tylko przyjemniej, ale przede wszystkim taniej. Pierwsze kółka w Krynicy kierujemy ku latarni morskiej. Ponoć nie miała za zadania wskazywania drogi do portu, ale wypełnienie luki w systemie oznakowania pomiędzy Helem a Pilawą. Wybudowano ją pod koniec wieku XIX, została zburzona w 1945 r., a odbudowana kilka lat później. Dziś nie tylko wpisuje się w system zabezpieczenia dróg morskich, ale i należy do atrakcji turystycznych. Dodatkowo stanowi doskonały punkt widokowy. Dlatego też W. robi oblot i choć nasz „bzyk” ma bliskie spotkanie z krzaczkiem, kończy się ono szczęśliwie. Następny przystanek na naszej trasie to centrum, do którego prowadzi dosyć ostry podjazd. Docieramy do nabrzeża, a tam spotyka nas klasyczne, rzec można, miasteczko nadmorskie. Restauracje, kawiarnie i stoiska ze wszystkim i niczym. Zauważamy również stado dzików...tym razem są to figurki. Jak się wydaje należą do najczęściej fotografowanych miejsc. Kolejny raz postanawiamy oddać cześć czarnemu, niegdyś uważanemu za diabelski, napojowi. R. przypomina przy okazji, że to niesforne kózki obserwowane przez mnichów tybetańskich, skłoniły ich do spróbowania nasion kawowca, a działanie naparu pozwoliło nie zasypiać podczas długich modłów. Jego zapach, a nade wszystko smolisty, czarny kolor sugerowały kontakty piekielne i dopiero papież Klemens VIII  zezwolił światu chrześcijańskiemu na jego spożywanie. Takie oto dywagacje historyczne towarzyszą nam przy zwykłej filiżance kawy, bez której wielu nie wyobraża sobie dnia. Tymczasem niebo zasnuwa się niewielkimi chmurami, a wody zatoki są lekko,a nawet więcej niż lekko wzburzone. Już wiemy, że po raz kolejny dopisało nam szczęście, bowiem tramwaj wodny, na który mamy zarezerwowane bilety, dzisiaj będzie płynął na drugą stronę, choć nie czynił tego wczoraj, a prawdopodobnie jutro też tego nie będzie robił. Jednym słowem „wstrzeliliśmy” się w okienko pogodowe. Oddychamy z ulgą, nawet nie wyobrażamy sobie, co by było, gdybyśmy nie mogli przepłynąć. Wszak następny nocleg mamy we Fromborku, czyli dokładnie po drugiej stronie zalewu. Choć naszą łupinką mocno kołysze, nieco rozdygotane nerwy R. koją „morskie opowieści” marynarza? tramwajarza? o węgorzu upojonym alkoholem i wdeptanym w ziemię (tylko dla wtajemniczonych) i o tajemniczym świętym głazie. Na nasze zapytanie, czy jest może na pokładzie jakiś bar, odpowiedź jest prosta: nie, bo ludzie głupieli i po nadmiernej ilości alkoholu wyrzucali koło ratunkowe albo chcieli skakać z dziobu. No cóż, wzdychamy, taki obraz społeczeństwa również znamy.

    Tymczasem przed nami Tolkmicko. I choć robi wrażenie spokojnego, wartego spojrzenia miasteczka, ruszamy dalej. Przed nami jeszcze kilkanaście kilometrów, a pora zrobiła się późno popołudniowa. Ledwie minęliśmy granice zabudowy, rozpoczął się podjazd, a raczej poooodjazd, długi i nużący, ponieważ ciągnął się, jak pokazały nasze rowerowe liczniki aż 4 km 800 metrów!Potem wszakże była „właściwa strona” góry i tak oto dotarliśmy do Fromborka. W nogach, a raczej kołach, mamy ponad 70 km, ale warto było. Czeka na nas fantastyczny pensjonat ze świetnie zagospodarowanym terenem wokół, a co najważniejsze szerokim uśmiechem witają nas przemili gospodarze. Jeszcze tylko wieczorne co nieco i z dużą ulgą wzdychamy: udało się, pogoda nie zepsuła naszych planów.

    I wreszcie mamy 100% Kopernika w Koperniku, przecież to właśnie miasteczko stało się świadkiem epokowego odkrycia i pozwoliło na ogłoszenie teorii heliocentrycznej. Niegdyś, jeszcze w szkole podstawowej, nauczono nas (pamiętamy go we czworo!) wierszyka: Wstrzymał Słońce, ruszył Ziemię, polskie go wydało plemię. Brzmi nieco banalnie, ale pozostał w pamięci. Zatem wyruszamy w kierunku katedry i wzgórza, na której ją posadowiono. Wspominając kultowego Bolka i Lolka W. wjeżdża na dziedziniec rowerem, lecz niestety rower nie zmienia się w konia... szkoda! Wkraczamy w progi świątyni i podziwiając jej architekturę, uważnie przyglądamy się krypcie słynnego astronoma. Przed pobytem tu zapoznaliśmy się z najnowszymi badaniami genetycznymi. A są one niezwykle ciekawe. Początkowo szukano potwierdzenia DNA wśród krewnych, jednak ostatecznie identyfikacja stała się możliwa dzięki księdze Stöfflera, w której zachowało się kilka włosów (!). Dodatkowo na podstawie czaszki wykonano rekonstrukcję twarzy. Nad całością badań czuwał zespół profesora Gąssowskiego. Dowodzą one, że rzeczywiście tu właśnie spoczywają doczesne szczątki niezwykłego naukowca, światłego przedstawiciela polskiego humanizmu renesansowego. Wszak interesował się nie tylko astronomią, ale także ekonomią. Po raz pierwszy w Polsce zajął się polityką pieniężną i wartością bitej monety.  Był także lekarzem, a nawet inicjatorem powstania wodociągu, który miał doprowadzać świeżą wodę.


        Wreszcie rzut oka na samą świątynię, która zachwyca nas swym wnętrzem. R. zatrzymuje się przy Madonnie z Dzieciątkiem, gotyckiej rzeźbie i gdzieś tam w tyle głowy ma cudowny pobyt w Pedralbes...Podziwiamy również polichromie, a także ołtarz główny wykonany z czarnego i różowego marmuru.  Przyglądamy się stropowi, bowiem zawieszono na nim kapelusze, umieszczone tam na pamiątkę każdego biskupa pochodzącego z Fromborka, który został kardynałem. Znajduje się tam również tiara papieska Piusa II.

    Opuszczamy mury świątyni, by bliżej przyjrzeć się wzgórzu katedralnemu. Posadowiono na nim kilka budynków, my wchodzimy na wieżę Radziejowskiego. R. najpierw sprawdza, któż to ów Radziejowski i oto dowiaduje się, że był on niezwykle barwną postacią. Czytając jego życiorys, R. pogubiła się w jego losach, zatem zdecydowanie odsyła do samodzielnej kwerendy.

    Wkraczamy w progi baszty. Wnętrze prezentuje rozmaite artefakty, a wśród nich tak zwane anioły chrzcielne. R. nie spotkała się dotąd z takim określeniem, zatem zgodnie ze swoją niepohamowaną ciekawością, uważnie odczytuje informację o ich przeznaczeniu i pochodzeniu. Okazuje się to banalnie proste. Otóż są to figury zamieszczane w zborach ewangelickich nad baptysterium. Zgromadzone w jednej przestrzeni, przyciągają wzrok. Jest jeszcze fizyczna zmora R., czyli wahadło Foucaulta (tylko dla wtajemniczonych), a potem piękna panorama nie tylko miasta, ale i okolicy. A ponieważ widoczność jest świetna, podziwiamy nie tylko Wysoczyznę Elbląską, ale i mierzeję. Staramy się odszukać Krynicę Morską i dzięki charakterystycznemu budynkowi latarni, szybko ją lokalizujemy. Przed nami jeszcze wizyta w planetarium i seans, przybliżający to, co obserwować możemy na wieczornym niebie. Co prawda R. wspomina, jak to W. wiele lat temu zdrzemnął się na podobnym pokazie, ale tym razem tak się nie stało. Pozostało nam zwiedzanie Muzeum Mikołaja Kopernika. Spośród wielu eksponatów naszą uwagę przykuło perskie astrolabium oraz instrumenty astrologiczne. Z podziwem zastanawiamy się, jak przy pomocy tak prostych urządzeń można dokonać epokowego odkrycia. Odpowiedź wydaje się prosta: trzeba być geniuszem. W jednej z powieści Zbigniewa Nienackiego „Pan Samochodzik i zagadki Fromborka” tytułowy bohater wypowiada znamienne słowa: Można sobie wyobrazić świat bez Napoleona. Ale czym byłby świat bez Kopernika?  

Jako że kilka godzin od śniadanka już minęło, zatem pora na uzupełnienie kalorii. Wybieramy miejsce oczywiste. Oto zasiadamy przy stoliku kawiarni  w wieży Wodnej. To tu już w 1571 roku zainstalowano urządzenie wodociągowe, które dostarczało, za pośrednictwem kanału Kopernikowskiego, wodę na Wzgórze Katedralne. Obserwujemy nieskomplikowaną konstrukcję owego systemu.  Wydaje się proste, a jednak!

Frombork to małe, ale za to niezwykle urokliwe miasteczko. Rowery pozwalają nam przemierzyć jego uliczki w kilkanaście minut. Jeszcze chwil kilka spędzamy na niewielkim ryneczku, oczywiście przy pomniku słynnego Polaka. Tym razem pochylamy nasze głowy, bowiem w płycie umieszczono herby miast ważnych w życiu uczonego.

Dzisiaj postanawiamy nie szukać żadnego lokalu, a dzięki doskonałym warunkom pobytu, rozpalamy ognisko. Małe co nieco szybko pojawia się na ruszcie, kiełbaski tradycyjnie pieczemy na przygotowanych szpikulcach, do tego sałatka i chmiel w płynie, czegóż więcej nam potrzeba? Kończymy biesiadowanie, a kiedy sprzątamy, zauważamy nadciągające ciemne chmury i słychać groźne pomruki. Po raz kolejny dopisuje nam szczęście. Dopiero po wejściu do budynku zaczyna padać, niebo rozświetlają błyskawice, którym towarzyszą silne grzmoty,  a R. przypomina się dziecięcy wierszyk Jana Paciorka: Siódme poty z chmur wyciska, Burza błyska, grzmi i wieje, Aż się wreszcie tak zmęczyła, Straszy wszystkich:- Świat zaleję!


     Poranek wita nas rześkim powietrzem i nieśmiałym słoneczkiem. Przed nami ponownie trasa do Tolkmicka. Tym razem wybieramy wersję wzdłuż wybrzeża. Nasz pierwszy cel stanowi nieco tajemniczy głaz, o którym usłyszeliśmy podczas przeprawy przez Zalew Wiślany. Nawigacja i znaki kierują nas na Święty Kamień, a kiedy tam docieramy, okazuje się, że jest wieś, a raczej sioło (są tu bowiem tylko dwa budynki), a wspomnianego głazu ani widu ani słychu. Zatrzymujemy się, W. wyrusza w las sprawdzić, co nas czeka dalej, a M. słyszy rozmowę dwóch panów: powiedzieć im? A po co, nie pytali... Okazuje się, że przed nami bagna. Nauczeni ubiegłorocznymi doświadczeniami ze ścieżki w Klukach, postanawiamy powrócić na szlak. Wolimy ponownie pokonać 3 km, niż brnąć przez nieznany teren. W dodatku z pełnym obciążeniem. Kierujemy się dalej, by wkrótce odkryć, że jednak osiągniemy cel. I choć ścieżka pozostawia wiele do życzenia, stajemy w nieco tajemniczym miejscu. Z dostępnego opisu dowiadujemy się, że jest to głaz narzutowy, relikt epoki lodowcowej. Prusowie otaczali go wielką czcią i uczynili z niego miejsce kultu. W tak zwanej misie ofiarnej składano bogom ofiary: ryby, zboże, miód i mleko.  Niełatwo tam dotrzeć, a kolejne wyzwanie stanowi droga powrotna: wzdłuż, a właściwie po torach dawnej kolejki wąskotorowej. Na szczęście nie trwa to długo i skręcamy w dukt leśny, szeroki, przestronny, który prowadzi nas wprost do Tolkmicka. Przy głównej ulicy do wejścia zachęca nas mała kawiarenka i po raz kolejny udaje nam się uniknąć deszczu. Aż się wierzyć nie chce, ale taka jest prawda. Spokojnie zajadamy się lodami, a kiedy kończymy desery, na niebo wychodzi słońce! Postanawiamy nie kusić losu i wyruszamy do Kadyn. To miejscowość o bardzo interesującej historii. Nas najbardziej zaciekawił przełom wieku XIX i XX, kiedy to właścicielem stał się cesarz niemiecki Wilhelm II. Tak spodobało mu się to miejsce, że postanowił uczynić z niego swą letnią siedzibę. Zatem nakazał odbudowanie zniszczonego folwarku, rozbudowę istniejącej rezydencji i  zburzenie istniejących chat. Na ich miejscu powstało osiedle robotnicze, ceglane kilkurodzinne domy wraz pocztą, szkołą, a nawet karczmą. My śpimy w dawnym domu starców hi, hi, hi... Zajmujemy doskonale wyposażony apartament, lecz musimy opuścić go, by dokonać zakupów. Po drodze mijamy bar. Zauważamy kartkę „Dzisiaj nieczynne przepraszamy”. Jak się okaże, będzie ona wisiała w tym samym miejscu jeszcze przez kolejne dwa dni. No cóż... Tymczasem dojeżdżamy do jedynego, jak się okazuje sklepu, tu również oczekuje na nas kartka: od jutra przez tydzień nieczynne. Mimo wszystko udaje nam się dokonać zakupów, brakuje tylko chleba. Pani sprzedawczyni informuje nas, że przecież następny sklep jest bardzo blisko, ot prosto i przez las, tylko cztery kilometry! Nie bardzo mamy ochotę na kolejny dystans. Niezawodny  w takiej sytuacji W. organizuje bochenek na jutrzejsze śniadanie (dla wtajemniczonych).  

    Poranne zwiedzanie rozpoczynamy od folwarku, czyli od posiadłości cesarskiej. Dziś  mieści się tu hotel i restauracja, ale zachowano, a raczej odtworzono pierwotną architekturę. Na uwagę zasługuje ogród, zadbany i pieczołowicie utrzymywany. Ponoć jego założenia miała domagać się, a potem pilnować prac sama cesarzowa Augusta Wiktoria. I to jej portret dostrzegamy przechodząc przez część restauracyjną.

   Wstępujemy również do pracowni majoliki. Ją także założył cesarz Wilhelm II, a oprowadza nas po niej aktualny właściciel. Opowiada nam, czym tak naprawdę się zajmuje i wyjaśnia różnice między porcelaną a wspomnianą majoliką. Bogatsi o nową wiedzę, podziwiamy wyroby rzemieślnicze z nazwy, a tak naprawdę artystyczne w swej formie.

 Powracamy ku wiosce, zatrzymując się przy kolejnej atrakcji. Stanowi ją dąb Bażyńskiego. Jego wiek szacuje się na 700 lat, a za czasów cesarza wybudowano tu stróżówkę, w której umundurowany strażnik dbał o bezpieczeństwo drzewa.  Należy nie tylko do najstarszych w Polsce,  ale i największych. Ma 1015 centymetrów w obwodzie i 25 metrów wysokości. Jeszcze dyskutujemy, czy jest to możliwe (jak podają źródła), aby kilkunastu żołnierzy pruskich w pełnym rynsztunku zmieściło się w jego wnętrzu. Przyglądamy się badawczo i potakująco kiwamy głową. Na uwagę zasługuje także sześć rosnących obok potężnych dębów w wieku 300-350 lat. Podobno symbolizują sześciu synów księżniczki Kadyny, legendarnej, pięknej założycielki miejscowości.

Podjeżdżamy nad zalew. Na nieco chybotliwym molo wykonujemy kilka fotek i rozsiadamy się w barze, nad wejściem którego rozpościera się szyld „Srebrna Riwiera”. Nota bene po raz kolejny jesteśmy pod wrażeniem inwencji właścicieli lokali w zakresie ich nazywania.

   Wieczorna prognoza pogody po raz kolejny wzbudza drżenie naszych serc, jednakże mamy nadzieję, że nadal towarzyszyć nam będzie dotychczasowe szczęście.


   Tak więc dość wcześnie jak na nas ruszamy w trasę. Jedzie się fantastycznie, mimo podjazdów. Zatem już o 10.30 meldujemy się w Elblągu, a raczej na jego peryferiach. Kilkadziesiąt minut upływa nam na cotygodniowej mszy, a potem już wyruszamy w miasto. Założone zostało na prawie hanzeatyckim, dlatego nie ma rynku, a jedną długą ulicę, przy której mieszczą się najważniejsze budynki. Miejscowość została podczas II wojny światowej zniszczona w 90 %, dziś cieszy ciekawą zabudową (stylizowane kamieniczki) i dużą ilością zieleni. Widać, że dba się tutaj o sensowną odbudowę miasta, która nie udaje starej, ale ciekawie ją zastępuje.

       Tuż przy Bramie Targowej rozdzwaniają się nasze telefony i płynące z nich, nieco zaniepokojone głosy, wypytują: W Poznaniu pada, a raczej leje, jak jedziecie? Na dowód powyższych słów oglądamy widok z okna na taras zalany strugami wody. Odwdzięczamy się obrazami budowli obronnej, która stanowi jedyny zachowany element średniowiecznych obwarowań. Towarzyszy nam pełne słońce!  Trudno uwierzyć, ale rzeczywistość nie kłamie. Zaprzyjaźniamy się z miejscowym piekarczykiem, który jak głosi legenda ocalił niegdyś Elbląg. A było to, jak dowiadujemy się z tablicy informacyjnej, w 1521 roku, kiedy to Krzyżacy nocą zaatakowali miasto.  Zaskoczeni mieszkańcy bronili otwartej bramy, wśród nich młody piekarczyk, który swą łopatą piekarską przeciął linę podtrzymującą mechanizm kraty. Opadająca brama przygniotła dowódcę Krzyżaków i tak oto ocalono gród. Słynna łopata została powieszona na honorowym miejscu, a bohaterstwo chłopca nagrodził sam król Zygmunt Stary.

   Mijamy ratusz, przed nami rozciąga się starówka, nie starówka i nabrzeże. Tutejszej katedry, jak i wielu innych budowli, wojna nie oszczędziła. W lutym 1945 roku została całkowicie spalona, a jej odbudowę zakończono dopiero w latach 60-tych XX wieku. Jej wieża należy do najwyższych w Polsce (97 metrów). Wśród wyposażenia zwracają uwagę późnogotyckie ołtarze przeniesione z innych kościołów Elbląga ( Trzech Króli, słodowników, NMP, flisaków) oraz również gotycka chrzcielnica wykonana z brązu.

   Przejeżdżamy także słynną Kościelną Ścieżką, która niegdyś  łączyła 3 gotyckie kościoły: kościół i szpital Św. Ducha, kościół Św. Mikołaja i kościół mariacki NMP. Początkowy odcinek uliczki zachował się do dziś i umożliwia przyjemną, choć krótką jazdę ciasnym, nieco tajemniczym zaułkiem pomiędzy kamienicami.

Ponieważ nasze lokum znajduje się na obrzeżach miasta, a zobaczyliśmy już najważniejsze atrakcje turystyczne, postanawiamy dojechać na miejsce i tam poszukać restauracji/baru i zjeść obiad. Okazuje się, że na osiedlu, do którego docieramy, znajduje się jeden lokal i w dodatku nie jest to pizzeria. Za to oferuje kebab... no cóż, najprościej mówiąc: nie chce nam się ponownie wracać do centrum, zatem siadamy i jesteśmy zaskoczeni. Jest czysto, wręcz czyściutko, sympatycznie i bardzo smacznie. Nie trzeba dodawać, że także tanio!

    Wieczorne rozmowy skupiamy na tym, co będziemy robić jutro. Okazuje się, że wszystko, co proponują nam przewodniki już mamy „zaliczone”, szukamy więc w pobliżu. Ale i tam odnajdujemy znane nam już Kadyny, Święty Kamień, Tolkmicko. Jeszcze spoglądamy, jakby tu dojechać na pochylnię słynnego Kanału Elbląskiego, jednak okazuje się, że czekałaby nas trasa 40 kilometrów w jedną stronę, a pociągiem podjechać się nie da. Cóż więc robić? Zawsze pozostaje miejska rozrywka, czyli kino.

 Zapada decyzja wymuszona repertuarem.  „Barbie”, tylko ten film, z wyjątkiem jakiegoś horroru, możemy zobaczyć około południa.  Do centrum handlowego dojeżdżamy tym razem tramwajem i z dużą dozą rezerwy zasiadamy w sali kinowej. Wszak różowy świat Barbie nie należy do naszych ulubionych.  Pierwsze 15 minut potwierdza nasze obawy: dominuje róż, blond, puste uśmiechy, czyli to czego R. nie „trawi”, ale... no właśnie!  Akcja zaczyna się zmieniać i oto objawia nam się film, który próbuje walczyć ze stereotypami i pokazać, że nic nie jest oczywiste. Nie zdradzając szczegółów: jest to konfrontacja świata „idealnego”, stworzonego przez reklamę i współczesne media z rzeczywistością, która często nie jest wcale taka nomen omen różowa. Że zacytuję Kena: Też jestem tym zdezorientowana. I jeszcze jeden cytat, tym razem z doskonałej i wnikliwej recenzji tego filmu: Czasem nawet Barbie musi sobie zapłakać. Zaciskanie zębów w uśmiechu-za-wszelką-cenę bywa niezdrowe.

   Zaskoczenie, a na pewno zaciekawienie i oto już rozumiemy, dlaczego produkcja ta cieszy się uznaniem widzów. Co prawda R. ma wątpliwości, czy szeroka publiczność dostrzeże ukryty sens i  zachęca wespół z  jednym z bohaterów „Króla lwa”: Patrz poza to, co widzisz.

  A potem kierujemy się ponownie ku starówce, zatrzymujemy w restauracji mieszczącej się na moście, gdzie doznaniom kulinarnym towarzyszą wrażenia widokowe.

  Późnym popołudniem wracamy, nostalgicznie wzdychając, to już ostatni wieczór, zatem zakończenie tegorocznych wojaży tuż, tuż.

  Około kilometr dzieli nas od dworca, tak więc rankiem nieśpiesznie kierujemy się na peron i wsiadamy do pociągu. Docieramy do Tczewa, a ponieważ mamy około godziny do odjazdu, postanawiamy wykonać małą rundkę. Tak docieramy na rynek, objeżdżamy okoliczne uliczki i zaopatrzeni w ogórki małosolne ponownie meldujemy się na peronie. Nieco nerwowy konduktor ponagla nas, ale nie robi to na nas wrażenia. Przecież wprowadzenie czterech rowerów i to w pełni obciążonych nie należy do prostych.

  I oto przedostatni etap, który mija spokojnie i bez przeszkód. Tuż przed Poznaniem wykonujemy krótki telefon - jedziemy koło was - i wyobrażamy sobie radosne podskoki. Babcia i dziadek jadą (dla wtajemniczonych).

  Kilkukrotnie w czasie wakacji  uniknęliśmy deszczu, mówiąc: byle do domu. Zatem zgodnie z życzeniem do Poznania nie padało, za to na dworcu... lunęło. Kurtki, peleryny, zabezpieczenia sakw założone, podejmujemy decyzję: ruszamy! Już za Kaponierą (poznaniacy wiedzą) deszcz ustaje i spokojnie zmierzamy do naszych domowych pieleszy. Krótkie pożegnanie: do zobaczenia wkrótce! Najpierw podczas prezentacji filmu, a potem przy planowaniu następnej, jubileuszowej, dziesiątej wyprawy.