Rzym

 

        Tutte le strade portano a Roma, czyli  wszystkie drogi prowadzą do Rzymu...

   - tak głosi stara maksyma. I w przypadku R. i W. coś w tym jest. R. już po raz czwarty, a W. trzeci postanawiają odwiedzić Wieczne Miasto. Po raz pierwszy towarzyszyć im będą M. i S. i jak się szybko okaże, każdy chce zobaczyć trochę inne oblicze stolicy Italii. Wybieramy dogodny czas, przełom stycznia i lutego, W. rozpoczyna poszukiwania lotu i lokum oraz opracowuje plan zwiedzania.

   Zaczynamy z wrocławskiego lotniska, spokojny lot, równie spokojne lądowanie, chwila na zorientowanie w terenie i już wsiadamy do busa, by wysiąść w samym środku Rzymu, tuż przy największym dworcu. W. tradycyjnie wybrał nocleg niekoniecznie w centrum, ale za to blisko stacji metra. Nauczeni doświadczeniem wiemy, że tak jest i wygodniej, i taniej. I oto jesteśmy. Zostawiamy bagaże i postanawiamy zobaczyć, czy w najbliższej okolicy uda nam się coś zjeść. Trafiamy do przyjemnej restauracji, zamawiamy, a jakże: pizzę. Niezrównany Zbigniew Herbert poświęcił jej fragment jednego z fenomenalnych esejów z cyklu „Barbarzyńca w ogrodzie”. R. to właśnie dzięki nim odkrywała czar Italii. Zatem, jak dalej pisze Mistrz:  Jest to potrawa znakomicie podkładająca się pod wino. A ponieważ, kiedy te słowa powstawały, niewielu mogło podróżować, a i danie nie było tak popularne jak dziś, wyjaśniał: Z grubsza biorąc, pizza jest plackiem, na który nałożono pokrajane pomidory, cebulę, fileciki anchois, czarne oliwki. Rodzajów jest mnóstwo, od wymyślnej capriziosy do popularnej, wypiekanej na ogromnych blachach i sprzedawanej na porcje. Temu „klasykowi”, rzec by się chciało, uwagę poświęcali zarówno twórcy filmowi (R. poleca „Jedz, módl się, kochaj” z Julią Roberts), ale i ciekawa, tajemnicza włoska pisarka  Elena Ferrante. Jednak R. najbardziej podobają się słowa Rachel Hauck: Życie nie zawsze układa się tak, jak chcemy. Ale zawsze jest pizza... Ukontentowani pierwszymi wrażeniami kulinarnymi wolniutko wracamy, snując plany na najbliższe dni.


     Kolejny dzień rozpoczynamy śniadankiem w stylu południowym, by wreszcie wyruszyć. W. zawsze twierdzi, że zwiedzanie Rzymu należy zacząć od Piazza del Poppolo. Zaopatrzeni w siedmiodniowe bilety rozpoznajemy linie metra i po kilku chwilach jesteśmy na miejscu. Robimy małe odstępstwo od reguły i na początek kierujemy się ku willi Borghese. Jej właścicielami był potężny ród, a wśród nich Camilo, papież Paweł V. Architektura budynku budzi nasze uznanie, zatem poświęcamy kilka chwil na sesję zdjęciową. Podziwiamy również park, który mimo zimy przykuwa naszą uwagę. To nie tylko wspaniałe założenie zieleni, ale i malownicze ruiny świątyń oraz niepospolite  rzeźby.

     I oto jest: Piazza del Poppolo. To tędy wkraczali zwycięscy wodzowie, to tu Kleopatra objawiła swą niespotykaną urodę, witana z przepychem godnym władczyni Egiptu. R. ma w oczach monumentalną scenę z filmu „Kleopatra”, kiedy to Elizabeth Taylor zagrała zmysłową królową, która oczarowuje i Juliusza Cezara, i Marka Antoniusza.

  My tymczasem spacerkiem wędrujemy dalej, by zatrzymać się na Placu Hiszpańskim i stanąć przed słynnymi schodami.  Najwięksi kreatorzy prezentują swoje kolekcje w tym właśnie miejscu, a wśród nich jedyna Polka, Ewa Minge. Niekonwencjonalna, o charakterystycznej urodzie (w końcu korzenie tatarskie zobowiązują) ma na swoim koncie pokazy mody zarówno w Berlinie, jak i Mediolanie, Moskwie, Wiedniu, Barcelonie, Madrycie i oczywiście  Paryżu.  Jej prezentacja w tym właśnie miejscu okazała się wielkim sukcesem, sam Berlusconi wręczał jej medal „za zasługi w rozwój kultury Rzymu”. Nota bene to taka mało znana ciekawostka z życia projektantki. Tymczasem stwierdzamy, że niewątpliwą zaletą przyjazdu do Rzymu w styczniu jest stosunkowo niewielka liczba turystów. Krótka przerwa na kawę i małe co nieco. A potem nasze kroki kierujemy ku kościołowi św. Ignacego Loyolli i choć nie leży on na tradycyjnych turystycznych szlakach, my mamy swoje powody (tylko dla wtajemniczonych). R. wzruszona przypomina sobie sylwetkę wielkiego Świętego i jego słowa.: Módl się tak, jakby wszystko zależało od Boga, a działaj, jakby wszystko zależało tylko od ciebie.

     A potem już klasyk: Fontanna di Trevi. Nadal zasila ją akwedukt Agrypy zbudowany w 19 r. p.n.e. (czyli ponad dwa tysiące lat temu, W. jest pod wrażeniem). Oczywiście została przebudowana w baroku, stąd jej bogata forma i Okeanos, cztery pory roku i alegorie zdrowia i obfitości. I tu znów wkracza kino i kolejna słynna scena z filmu Federico Felliniego „La dolce vita”, tym razem z Marcello Mastroiannim i Anitą Ekberg ( i jej reminiscencja w „Pod  słońcem Toskanii”). Oczywiście obowiązkowa sesja fotograficzna, a zaraz potem drobna moneta wrzucona przez lewe ramię, bo może jeszcze kiedyś tu wrócimy?


     Stamtąd przechodzimy do Panteonu. W. po raz kolejny wpada w zachwyt. Niemal jak mantrę powtarza: dwa tysiące lat, dwa tysiące lat. R. (wyjątkowo) przyznaje mu rację. Ta niezwykła świątynia poświęcona wielu bogom  jest jedną z najlepiej zachowanych budowli z czasów starożytnego Rzymu. Co najważniejsze dla W. (budowlańca) najbardziej znamienny jest fakt, iż jej kopuła została odlana z  niezbrojonego, monolitycznego betonu z centralnym oculusem o średnicy ok. 8 m. To jedyny otwór oświetlający wnętrze, a  ponieważ nie ma przykrycia, posadzka na środku jest lekko wklęsła z odpływem na zewnątrz do odprowadzania wód opadowych. Nie sposób nie oddać hołdu tym, którzy zaprojektowali, a następnie zrealizowali zamierzenia architekta. R. głośno zastanawia się, czy współcześni developerzy, jak się ich modnie określa, potrafiliby postawić gmach, który będzie stał przez dwa tysiąclecia, ba! mało to, czy wzbudzi podziw potomnych?!

   Na ruinach starożytnego stadionu Domicjana powstał jeden z najsłynniejszych placów Rzymu: Piazza Navona. To tam R. jako studentka po raz pierwszy zakosztowała włoskich gelato, zdumiona, przybywszy z kraju zza żelaznej kurtyny, że może ich być ponad trzydzieści smaków! W Polsce co najwyżej kosztowała kilku ( i to tylko w najbardziej znanych cukierniach). A przecież wszyscy wiedzą, że lody dla ochłody są najlepsze, choć W., znany lodożerca, w czym partneruje mu M. (dla wtajemniczonych) prostuje: lody włoskie można jeść o każdej porze roku i w każdej temperaturze. Nic to, że trwa zima, tradycji musi stać się zadość.

    Zatrzymujemy się przy fontannie Czterech Rzek, która symbolizuje, jak sama nazwa wskazuje, cztery rzeki z czterech kontynentów: Dunaj to Europa, Rio de la Plata  - Ameryka, Nil, czyli Afryka i Ganges – Indie. Taką znajomością świata wykazał się w XVII w. Bernini (ten od kolumnady). Na placu znajdują się także fontanna Maura (nota bene również Berniniego) i Neptuna. R. na pożegnanie wykonuje jaskółkę (dla wtajemniczonych)...

 A potem nadchodzi chwila dla R. Kiedyś tam, jeszcze jako licealistka, poznała wiersz Cz. Miłosza „Campo di Fiori”. „W Rzymie na Campo di Fiori kosze oliwek i cytryn... Noblista porównuje obojętność Rzymian wobec Giordana Bruna, który płonął na stosie, do reakcji warszawiaków na likwidację getta w 1943 r.  Wspomina O zapomnieniu, co rośnie,
Nim jeszcze płomień przygasnął. I tak trochę się stało. Dziś niewielu wspomina włoskiego filozofa, który przez swoje kontrowersyjne poglądy tułał się po całej Europie (przy tym będąc wykładowcą na Sorbonie, Oksordzie i  praskim uniwersytecie Karola), a kiedy wrócił do Rzymu oskarżonego o herezję, m. in. za głoszenie teorii kopernikańskiej. To na tym właśnie placu ustawiono stos i wykonano wyrok... Co prawda dziś stoi tu pomnik, ale handlarze nadal ustawiają kosze oliwek i cytryn, a liczni turyści są bardziej zainteresowani limoncellą, oliwą, grappą i makaronami. R., chyba jako jedyna, najpierw kieruje swoje kroki ku postaci uczonego, smutnie spoglądając na puste pudła i śmieci wokół miejsca jego męczeńskiej śmierci. Miłosz równie boleśnie wyraża się o tragedii polskich Żydów, wyrażając na koniec nadzieję, że to poeta i jego twórczość ocalają od zapomnienia.

     W doświadczenia tego dnia wpisuje się  również synagoga. W ten sposób poniekąd wędrujemy po ścieżkach  skomplikowanej historii Europy.  Nasze myśli wędrują ku tym wszystkim, dla których wiara nie jest wyłącznie tradycją, ale mądrością. Bo przecież największe religie świata jednoczy myśl: jeden Bóg (nieważne jak nazywany) i Dekalog,  drogowskaz życia. Tymczasem stajemy nad Tybrem. R. konstatuje: niegdyś wszystkie wielkie miasta sytuowano w ten sposób. Powód był oczywisty: woda!  Przekraczamy most  i  po raz pierwszy objawia nam się Zatybrze. Kiedyś tam  było  dzielnicą ubogich  rybaków oraz Żydów, a dzisiaj można tu znaleźć wąskie uliczki, kolorowe kamienice i  mnóstwo kawiarenek oraz barów.  Przyjemnie jest się powłóczyć bez celu to tu, to tam. Postanawiamy tu powrócić.


  Kolejny poranek wita nas słońcem i całkiem przyzwoitą temperaturą, do której nie przywykliśmy w Polsce o tej porze roku. Ale cóż! To Roma!  Rozpoczynamy od Bazyliki św. Pawła za Murami, do której w czasie pierwszej, jeszcze studenckiej wizyty, dotarła R., ale W. nie było to dane. Ponieważ tym razem sami dysponujemy czasem, właśnie tam się wybieramy. Jest cicho, spokojnie, niewielu turystów. Wkraczamy w progi świątyni i już po chwili  podziwiamy  jej wnętrze.  Jest to miejsce wiecznego spoczynku św. Pawła, który  tu właśnie został pochowany.  Najpierw grób Apostoła Narodów obudowano niewielką kapliczką, z czasem stanęła tu potężna bazylika.  Po prawej stronie umieszczono  Świętą Bramę, którą papież otwiera wyłącznie w roku jubileuszowym.  Kościół ma aż pięć naw rozdzielonych kolumnami, czego rzadko można doświadczyć, podziwiamy także bizantyjskie mozaiki.  Na ścianach znajdują się medaliony z wizerunkami kolejnych papieży od świętego Piotra aż po Franciszka. Wszyscy znamy przepowiednię, która głosi, że kiedy ich zabraknie (medalionów oczywiście), nastąpi koniec świata. Ale jeszcze kilka  pozostało! Uff, odetchnęliśmy z ulgą...

   Quo vadis, Domine? - zapytał św. Piotr Chrystusa, gdy uciekał z Rzymu. Idę do tego miasta, z którego ty uciekasz, by ukrzyżowano mnie po raz drugi – odpowiedział Mesjasz. Podobno, jak głosi tradycja, taki dialog odbył się za panowania Nerona, gdy prześladowano chrześcijan. Henryk Sienkiewicz usłyszał tę historię od swojego przyjaciela, Henryka Siemiradzkiego, u którego gościł przez kilka miesięcy. Pod wpływem tych słów, obrazu „Pochodnie Nerona”, a przede wszystkim wizyty w maleńkim kościółku „Quo vadis”, postanowił napisać słynną powieść. To ona przyczyniła się do przyznania polskiemu powieściopisarzowi Nagrody Nobla.  Tak więc i my przybywamy, by zobaczyć stopy Jezusa, które wtedy ponoć odcisnęły się w kamiennej Via Appii. Niewielu nas, rzec by można garstka, tylko Polacy i jedna Azjatka. Szkoda. R. zawsze fascynują miejsca uwiecznione w literaturze. Widocznie należy „do gatunków  zagrożonych wyginięciem”. Kiedyś tam, w Barcelonie, wędrowała śladami bohaterów powieści Zafona, w Poznaniu doskonale wie, jakie ulice przemierzali  członkowie rodziny Borejków z powieści Małgorzaty Musierowicz, siedziała tuż obok Hrabala w czeskim Nymburku.  Tymczasem obserwuje M., która z wielkim pietyzmem odkrywa miejsca jej sercu bliskie. Wolter niegdyś powiedział: Im bardziej mnie coś wzrusza, tym trudniej mi to wyrazić, więc resztę zostawmy dla wtajemniczonych.

      Tego dnia chcieliśmy jeszcze wejść do katakumb, niestety okazało się to niemożliwe. R. jako jedyna miała okazję zobaczyć te niezwykłe cmentarze i bardzo chciała, by pozostali  mogli je  ujrzeć.  Nie udało się, a szkoda, bo przecież właśnie Rzymianie tak nazwali  miejsce  przy Via Appia  niedaleko jamy, w której pochowany był św. Sebastian. Niestety prawo „martwego sezonu”, czyli bieżące remonty. Pozostało nam wejście  do bazyliki pod wezwaniem wspomnianego świętego,  choć jak głosi inskrypcja przy katakumbach: Tutaj niegdyś przebywali święci – powinieneś o tym wiedzieć – ty, który poszukujesz imion Piotra i Pawła, uczniów, których wysłał Wschód, co dobrowolnie poświadczamy. Obecnie patronuje jej św. Sebastian (bazylice oczywiście),  którego relikwie, po licznych perypetiach, spoczywają właśnie tu.  O jego życiu wiemy, że pochodził   z zamożnej rodziny, a następnie  został przywódcą gwardii cesarza Marka Aurelego Probusa, a potem dowódcą straży przybocznej Dioklecjana. Kiedy  stał się wyznawcą Chrystusa, nakazano mu wyrzeczenie się wiary, czego, oczywiście, nie uczynił. Został skazany na śmierć poprzez przeszycie strzałami.  Tak właśnie przedstawia go ikonografia, w tym sam mistrz El Greco.

    M. i R. natychmiast wspominają losy jednego z sienkiewiczowskich bohaterów  i słynny dialog, w którym Zagłoba tak oto przedstawia Longinusa: Mości namiestniku, oto jest pan Powsinoga.– Podbipięta – poprawił szlachcic.– Wszystko jedno! herbu Zerwipludry...
– Zerwikaptur – poprawił szlachcic.– Wszystko jedno. Z Psichkiszek.
– Z Myszykiszek – poprawił szlachcic.

Ów szlachcic okazał się jednym z bohaterów obrony Zbaraża, podjął się przedarcia do polskiego króla, a otoczony przez Tatarów, zginął identycznie jak wspomniany wyżej święty. Kolejne reminiscencje z pobytu polskiego noblisty w Rzymie?


  Następny przystanek stanowi  bazylika św. Jana na Lateranie. Co ciekawe to ten  właśnie kościół  nosi tytuł Sacrosancta lateranensis ecclesia omnium urbis et orbis ecclesiarum mater et caput czyli Najświętszy kościół laterański, Matka i Głowa kościołów całego Miasta i Świata.  A to dlatego, że z nim związane jest uznanie przez Konstantyna chrześcijaństwa jako religii. Tutaj także była pierwsza siedziba papieży (przez około tysiąc lat!),  150 tu  właśnie mieszkało,  a 23 zostało pochowanych. To również miejsce aż pięciu powszechnych soborów.  A my dostrzegamy polski akcent: obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Jak widać Czarna Madonna znana jest w wielu miejscach.

     No i wreszcie jest! Koloseum! Teatr Flawiuszów... marzenie M. Trzeba marzyć, by coś się mogło zdarzyć - mawiał Jonasz Kofta. Ten sam od „pamiętajcie o ogrodach”. R. żałuje, że jego piosenki powoli odchodzą w zapomnienie. M. zawsze mówiła, jak bardzo pragnie stanąć właśnie w tym miejscu. S. jak zwykle dyskretny, R. szczęśliwa z radości siostry, a W. , jak to W., skomentował cytatem: cieszy się, że może być użytecznym. Wszelkie doznania są zbyt osobiste, zatem pozostają tylko dla wtajemniczonych.    

    Czasu mamy jeszcze sporo, wędrujemy więc ku Forum Romanum, by podziwiać najstarszy rynek tego miasta. Stanowił polityczny, religijny i towarzyski ośrodek starożytnej metropolii,  był także miejscem najważniejszych uroczystości publicznych.  Pozostając w klimacie imperium, wkraczamy na Kapitol. Jesteśmy w sercu Wiecznego Miasta. Zatrzymujemy się przy wilczycy, stanowiącej jego symbol.  Jak głosi legenda, zwierzę miało zaopiekować się i wykarmić Romulusa i Remusa, braci bliźniaków, legendarnych protoplastów obywateli Romy. O wykonanie nam wspólnego zdjęcia poprosiliśmy niezwykle sympatycznego karabinieri i oczywiście nie było z tym problemu.

    Jeszcze kilka kroków i oto stajemy przed monumentalnym Ołtarzem Ojczyzny. Nazywa się go również pomnikiem Wiktora Emanuela II, który znacząco przyczynił się do zjednoczenia Włoch. Dominuje symbolika, a do jej odczytania niezbędni są znawcy. Bo oto widzimy palmę (zwycięstwo), dąb (siła), wawrzyn (wartości - cokolwiek to oznacza), mirt (poświęcenie) i oliwkę (pokój). Ba! Konia z rzędem temu, kto przeciętnemu turyście to objawi. Nam podobają się fontanny i tu możemy się domyśleć dwóch mórz: Tyrreńskiego i Adriatyku. Co do pozostałych elementów wskazywanych w przewodnikach, jesteśmy nieco sceptyczni. Niemniej budowla robi na nas wrażenie, tak jak i pomnik wspomnianego władcy. Warto wspomnieć, iż u podnóża konnego posągu  leży Grób nieznanego żołnierza,  w którym od 1921 roku spoczywają zwłoki anonimowego żołnierza poległego podczas I wojny światowej. To kolejny pretekst, by przez kilka chwil poddać się historycznej dywagacji: czemu, a raczej komu służą wojny, kto na nich zyskuje, a kto przez nie cierpi.

      Tymczasem przed nami Bazylika św. Piotra w okowach. R. zastanawia się, kiedy ostatni raz słyszała sformułowanie „w okowach”? Kajdany, pęta, a nawet dyby, to i owszem, ale okowy? Wyrażenie to odchodzi w niepamięć na równi ze słowem frasobliwy, a ocalić je może wyłącznie architektura i literatura. Oby tylko nie zabrakło ludzi, którzy potrafią docenić także ten aspekt poznawania świata.

     Zgodnie z tradycją to tu właśnie znajdują się  łańcuchy, w które miał być zakuty św. Piotr. Umieszczono je  w głównym ołtarzu, tam także znajduje się rzeźba anioła, posłanego, by uwolnił apostoła z więzienia. W milczeniu kontemplujemy kolejne dziedzictwo chrześcijaństwa, by po chwili stanąć przy statui Mojżesza, oczywiście dłuta Michała Anioła. O niezwykle ciekawej  i pełnej emocji historii jej powstania można przeczytać nie tylko w internecie.  Najważniejsze że jest i stanowi dziedzictwo renesansowego umiłowania sztuki.

    Tymczasem po wielu wrażeniach nasz turystyczny dzień dobiega kresu. Powoli  postanawiamy wracać w nasze pielesze, kiedy to wyrasta przed nami Politechnika Rzymska. Zatem, obowiązkowo, wykonujemy sesję zdjęciową dokumentującemu się dyplomem magistra inżyniera Politechniki Poznańskiej S.

      A wieczór, jak to wieczór... przyjemna restauracja, specjały kuchni włoskiej i wreszcie długie, nocne rozmowy oraz za przyczyną internetu wymiana najciekawszych doznań muzycznych. S. proponuje chór niewolników z „Nabucco”, R. niezwykły występ kilkuletniej Amiry i jej interpretację „O mio caro” .

     Kolejny dzień naszych peregrynacji po rzymskich ulicach rozpoczynamy od Zamku Anioła i równie słynnego mostu. Tu znów kłania się literatura ( a zaraz po niej film z doskonałą rolą Toma Hanksa). Oczywiście mowa o środkowej części trylogii Dana Browna „Anioły i demony”, w której to główny bohater, profesor Langdom, rozwiązuje kolejną zagadkę naszpikowaną tajemnicami. R. najbardziej spodobały się jego słowa: Wiara jest uniwersalna. Tylko nasze konkretne metody jej rozumienia są arbitralne. Niektórzy modlą się do Jezusa, inni pielgrzymują do Mekki, a jeszcze inni badają cząstki subatomowe. W sumie wszyscy szukamy prawdy, czegoś potężniejszego od nas samych.

     Zachwyceni cudownymi widokami (pogoda sprzyja), powoli przez Via della Conziliazone, czyli drogę pojednania,  zmierzamy ku świątyni świątyń. R. jest pewna, że za chwilę będzie chwila wzruszeń, a może nawet jakaś łezka zakręci się w oku M.. Oto wkraczamy na Plac św. Piotra. Przed nami najsłynniejsza Bazylika świata, bijące serce chrześcijaństwa. Trudno znaleźć słowa, które oddadzą niezwykłość tego miejsca. Tak więc rozglądamy się bacznie wokół, a R. i W. wspominają poprzednie pobyty w tym miejscu. Doceniamy kunszt Berniniego i kolumnady otaczającej plac, ale także udajemy się do budynku watykańskiej poczty. Jak przystało na statecznych turystów, wysyłamy tradycyjne widokówki do naszych najbliższych. R. i W. czynią tak za każdym razem, gdy wyjeżdżają poza rodzinny dom. Może kiedyś powstanie mała kolekcja, która zainspiruje M. i S. do odbywania podróży.

   A potem? Pełni emocji wędrujemy wzdłuż Tybru, by dotrzeć do Circus Maximus.  To ulubione miejsce rozrywki Rzymian. Było bowiem nie tylko największe (mieściło około 250 tysięcy miejsc!) ale to także tu odbywały się  zawody konne, biegi, przedstawienia cyrkowe i walki gladiatorów. Co ciekawe w trakcie zawodów obstawiano zwycięzców, zatem można mówić o czymś w rodzaju zakładów bukmacherskich. Podobno wielu dorobiło się na tym majątku, ale o ile R. zna życie, znacznie więcej straciło fortunę. Cóż, skoro lud żądał „Panem et circenses” - chleba i igrzysk, otrzymywał od władców widowiska, których pewnie i dziś nie powstydziliby się najlepsi specjaliści w tej dziedzinie. My zaś nie tylko podziwiamy ruiny budowli, ale mamy w pamięci śmierć tysięcy chrześcijan, oskarżonych przez Nerona o spalenie Wiecznego Miasta. Po chwili refleksji ruszamy.

 Tuż obok odbywa się słynna transakcja parasolowa (dla wtajemniczonych), ale także następuje chwila przerwy na słynną, włoską kawę.

    Leniwie snujemy się, a właściwie wspinamy na kolejne wzgórze. Przed nami Awentyn. Na początek Ogród Pomarańczowy, mimo iż jesteśmy w centrum miasta, pełen spokoju i ciszy. A dodatkowo z niesamowitym widokiem na miasto. Jak głosi legenda, pierwsze drzewka sadził tu sam św. Dominik, a św. Katarzyna robiła marmoladę z pomarańczy.

    Obowiązkowo zaglądamy przez tajemniczą... dziurkę od klucza.  Dziurka od klucza? Oto jest: w głównej bramie Villa del Priorato (należącej do Zakonu Maltańskiego), jak to w bramie, jest owa wspomniana dziurka od klucza. Jej niezwykłość polega na tym, że widać przez nią... kopułę Bazyliki św. Piotra! Jak podają przewodniki to nie przypadek sprawił,  tylko zlecenie jednego z kardynałów, aby tak właśnie przebudować wejście. Dzięki temu mamy okazję spojrzeć na siedzibę papiestwa z niespotykanej perspektywy. Na szczęście zimą nie stoimy w kolejce,  latem podobno trzeba odczekać nawet kilkadziesiąt minut.


 Kolejny cel: bazylika św. Sabiny - główny kościół dominikanów w Rzymie. Stoi tu ponad 1500 lat i zachwyca nie tylko niezwykłymi geometrycznymi mozaikami na suficie, ale i cedrowymi drzwiami ze scenami z Biblii.  Jeszcze kilka kroków i wstępujemy w progi kolejnej bazyliki – św. Anzelma. I znów stajemy w zachwycie. Nie sposób opisać  co czujemy. Mamy świadomość, jak wielu turystów tutaj nie dociera, a jednocześnie po raz kolejny oddajemy hołd temu miastu, zwanemu przez starożytnych caput mundi, głowa świata. Co najpiękniejsze na  Awentynie jest cicho, zielono i spokojnie .

Na dzień dzisiejszy zaplanowaliśmy jeszcze krótki wypad na Zatybrze i spacer jego uliczkami. W sienkiewiczowskiej powieści tu ukryto Ligię,  ukrywającą się  przed zakochanym w niej Winicjuszem.  Co ciekawe podobno mieszkańcy tej dzielnicy  nie mówią o sobie Rzymianie, ale Zatybrzańczycy, jakby podkreślając swoją inność i wyjątkowość.  Urokliwe uliczki,  liczne knajpki i galerie sztuki nadają jej niepowtarzalny koloryt.

Wracamy na drugi brzeg, by zakończyć dzień w bazylice Santa Maria in Cosmedin. Spośród innych wyróżniają ją Usta Prawdy-  starożytny marmurowy medalion z rzeźbioną twarzą brodatego mężczyzny z otworem w miejscu ust. Stajemy w niezbyt długim ogonku, uprzedzając M. i S. , że owe kamienne usta zamykają się na dłoniach kłamców. Niby to przepowiednia, ale... Ponieważ R. doświadczyła już tego kilka razy, bez obawy wsunęła dłoń, wszak jest bardzo prawdomówna(!). Dowód: proszę bardzo, obie dłonie zachowane.

Wieczór tym razem postanawiamy spędzić w naszym przytulnym mieszkanku.  Na nasz stół wędrują drobne przekąski, wśród których królują karczochy, oliwki, prosciutto, słowem: miejscowe specjały i równie miejscowe wino. Leniwie płynie wieczór, a my wymieniamy się naszymi muzycznymi fascynacjami.  Wspominamy San Remo, W. optuje za „Felicita” Rominy Power i Al Bano, M. podśpiewuje „Volare”  Domenico Modugno, uznawane za jedną z najpopularniejszych włoskich piosenek na świecie , a R. wciąż nie może zapomnieć głosu Anny German i jej „Portofino”. Ze słowiczym głosem i talentem powinna mieć u stóp świat, a tymczasem:  „Człowieczy los nie jest bajką ani snem, człowieczy los jest zwyczajnym szarym dniem,człowieczy los niesie z sobą trudy żal i łzy” . Tragiczny wypadek przerwał pasmo sukcesów i tak bardzo nie można zrozumieć, gdy śpiewała „Uśmiechaj się, do każdej chwili uśmiechaj się”...
     Tymczasem nadszedł dzień czwarty, niedziela, a my zmierzamy ku bazylice św. Piotra,bo przecież „Być w Rzymie i nie zobaczyć Papieża?”  Stajemy na placu, by usłyszeć Piotra naszych czasów.  Mimo iż nie rozumiemy jego słów, czujemy Jego dobroć i otwartość. R. konstatuje, że dane jej było uczestniczyć w Angelus trzeciego papieża. Była tu za czasów Jana Pawła II i Benedykta, teraz słucha Franciszka. Ciekawe, czy jeszcze kiedyś stanie w tym miejscu?

W kościele Santo Spirito in Sassia, gdzie rezydują polskie siostry, uczestniczymy we mszy świętej. To kolejne doznanie. Tylko dla wtajemniczonych.

     Pozostała nam jeszcze Santa Maria Maggiore. Historię tego kościoła zaczyna piękna legenda. Podobno papież Liberiusz miał sen, w którym Matka Boża nakazała  zbudować kościół w miejscu pokrytym śniegiem. Problem polegał na tym, że działo się to w nocy z 4 na 5 sierpnia... Ale ponoć tak właśnie się stało: Eskwilin (wzgórze) naprawdę pokrył biały puch.  Prawda jest nieco inna, ale przecież warto posłuchać ludowych opowieści. Wkraczamy w progi kolejnej świątyni, by nie tylko podziwiać jej wnętrze, ale przede wszystkim zobaczyć relikwiarz żłóbka.

Odkrywamy fantastyczne miejsce na obiad vel kolację, zatem postanawiamy wrócić tu późnym popołudniem albo wczesnym wieczorem, jak kto woli. Tymczasem zmierzamy ku naszemu lokum, a po drodze coś, co bardzo lubią R. i W. Przed nami jeden z najstarszych  cmentarzy. Verano, tuż obok kolejnej bazyliki, tym razem św. Laurentego za Murami. Nekropolia jest dwukrotnie większa od paryskiego Pere - Lacheise, a spoczywają na niej aktorzy, poeci, rzeźbiarze, politycy, zamożne rody i zwykli mieszkańcy.  Została zbudowana w czasach napoleońskich, a prowadzi do niej brama wejściowa  ozdobiona czterema figurami, które przedstawiają Medytację, Nadzieję, Miłosierdzie i Ciszę.  Spośród znamienitych spoczywają tu: Goffredo Mameli- autor słów hymnu,  wspomniany wyżej aktor Marcello Mastroianni,  reżyser Vittorio de Sica, noblista Alberto Moravia, ale i żołnierze  polegli  podczas walk o zjednoczenie Włoch, w czasie I i II wojny światowej. I tysiące zwykłych mieszkańców, którzy pozostawili swój mały ślad w tym wielkim mieście. R. i W. nawiedzają cmentarze, wszak „narody, które tracą pamięć, tracą życie”. 

   Nadejszła wiekopomna chwiła... jak mawiał klasyk polskiego kina. Kolejny dzień zamierzamy poświęcić Watykanowi. Tak więc wysiadamy z metra, kilkadziesiąt metrów i  kilka chwil na zrealizowanie recepty (to dla najbardziej wtajemniczonych) a potem wjazd na kopułę. Troszkę zadyszki, troszkę strachu (klaustrofobia M.) i już stajemy, aby podziwiać panoramę ukochanego miasta W. Widoczność fantastyczna, tak więc wyszukujemy i rozpoznajemy budowle, w których progach już byliśmy. I, obowiązkowo, przerwa na popołudniowe cappuccino.  „Jeśli masz zmartwienie – napij się kawy, jeśli się cieszysz – napij się kawy, jeśli jesteś zmęczony – napij się kawy.” , mawia Martyna Wojciechowska, a my powoli zmierzamy do wnętrz najsłynniejszej świątyni świata (według R.)  Posadowiona w miejscu męczeńskiej śmierci św. Piotra,  stanowi przede wszystkim miejsce kultu, ale jest również niezwykłym zabytkiem architektury i sztuki.  Cóż rzec? Wzruszenie przy grobie Jana Pawła II, zachwyt nad Pietą Michała Anioła, zamyślenie przy grobie pierwszego Apostoła, chwila refleksji w podziemiach, a reszta niech pozostanie ukryta głęboko w sercach, wszak nie wszystko musi ujrzeć światło dzienne. Albert Einstein mawiał, że Są dwie drogi, aby przeżyć życie. Jedna to żyć tak, jakby nic nie było cudem. Druga to żyć tak, jakby cudem było wszystko.

     I nadszedł dzień szósty... Tym razem decydujemy o „zajęciach w podgrupach”. M. i S. ponownie wybierają się w kierunku starożytnego Rzymu, zaś R. i W.  postanawiają zobaczyć jego modernistyczne oblicze. Leniwie snują się po uliczkach dzielnicy willowej i wypatrują elementów secesji.  Bogate ornamenty roślinne otulone wszechobecną zielenią – to musi zachwycać.  Wieczorem dzielimy się wrażeniami, przeglądamy kolejne zdjęcia i żałujemy, że czas wracać w domowe pielesze.

      Nasze zimowe, rzymskie wakacje dobiegają końca. Gdzieś w tle słyszymy o jakiejś nieznanej chorobie, która pojawiła się na świecie, a my jeszcze nie wiemy, jak bardzo za kilka tygodni zmieni świat na wiele miesięcy.  Na razie spokojnie docieramy na lotnisko, równie spokojnie lecimy do Wrocławia i powracamy do rodzinnego Poznania. Spisywanie wspomnień zabrało ponad rok, podczas którego wiele się wydarzyło. Życie nigdy nie jest takie, jak oczekujemy. - mawiała Licia Troici.  

WIĘCEJ ZDJĘĆ