Opolszczyzna

Ląd nieznany, czyli Opolszczyzna weekendowy wypad świętomarciński (2019)

   Kiedy następuje schyłek lata, W. siada do komputera i planuje wyjazdy na najbliższe miesiące. W grę wchodzą: Święto Niepodległości i jego okolice, Sylwester i, co zrozumiałe, wakacje zimowe. Tym razem, po dłuższej kwerendzie pada, w kolejności, na : opolskie, Pragę (tę czeską) i Rzym.

   Już 8 listopada rozpoczynamy nasz weekend. W przeciwieństwie do poprzedniego roku jest piękna pogoda, zatem dość szybko odnajdujemy miejsce naszego noclegu w Prószkowie. To niewielkie miasteczko, które leży zaledwie 8 km od stolicy regionu. Podobno pod  względem klimatycznym należy do najbardziej przyjaznych miejsc w Polsce – lata są tu długie i ciepłe, a zimy łagodne i krótkie. To właśnie tu 29 lipca 1929 roku zanotowano najwyższą temperaturę, jaką kiedykolwiek odnotowano w Polsce: 40.2 st. C. Nasze lokum znajduje się na jego obrzeżach i budzi nasze uznanie. Zastanawiamy się tylko, kto i dlaczego zainwestował sporo pieniędzy tutaj właśnie. Rozlokowujemy się w przestronnym pokoju, chwilę odpoczywamy, a potem wyruszamy na mały rekonesans. W niewielkiej odległości jeden ze znanych dyskontów (to pewnie dla uczestników „szkoleń”), kilkaset metrów dalej skręcamy i już po chwili znajdujemy się przy niewielkim rynku. Nie stoi na nim ratusz, ale jego pierzeję zamyka kościół parafialny. R. nie byłaby sobą, gdyby do niego nie zajrzała... Jak dowiedziała się z miejscowej gazetki, został zbudowany na miejscu drewnianego (po pożarze w czasie potopu szwedzkiego) w  stylu barokowym. Takie jest również wyposażenie wnętrza wraz z ołtarzem Trójcy Świętej i św. Jerzego. Jednak nie budzi w R. wielu emocji.

        

 Kolejne kroki kierujemy ku restauracji wspominanej jako lokalna atrakcja. Podchodzimy i R. staje lekko oniemiała. Na parterze mieści się bar, bar piwny, taki klasyczny, rzec by się chciało, z klientelą równie klasyczną, rzec by się chciało... Zatem „wyjątkowo” nie wstępujemy, bowiem okazuje się, że restauracja mieści się na piętrze. Wchodzimy i już po chwili R, konstatuje: późny Gierek, jak mawiał klasyk, ma się wcale dobrze. I dotyczy to nie tylko wystroju, ale i wyglądu i zachowania Pani Kelnerki. Choć jest późne popołudnie i rozpoczyna się długi weekend, a we wspomnianym piętro niżej barze „tłumno”, tu jesteśmy jedynymi gośćmi. Zamawiamy, jest nieco siermiężnie, ale w miarę smacznie. Jednakoż nie przeciągamy wizyty w lokalu i spokojnym spacerkiem wracamy do naszego, trzeba przyznać, bardzo wygodnego i eleganckiego lokum.

     Nasze plany były jak zawsze skonkretyzowane. Zatem po sympatycznym śniadanku ruszamy ku stolicy regionu. Po drodze mijamy miejscowości, których nazwy zapisane są zarówno w języku polskim, jak i niemieckim. Tu bowiem mieszka tzw. mniejszość narodowa, czyli krótko mówiąc osoby pochodzenia niemieckiego. R. po raz kolejny snuje refleksję nad skomplikowaną historią naszego kraju, a raczej ziem do niego przynależących. Jako miłośniczka historii doskonale wie, ile lat, ba ! stuleci! mieszkańcy tych terenów uważali inne państwo za swą ojczyznę  Toż samo może powiedzieć o kresach. Cóż rzec: często nasze losy zależały od innych, tych możniejszych i potężniejszych.  Niestety  nie zawsze, a w zasadzie nigdy,  nie pytano nas o zdanie...  R. w pełni zgadza się ze słowami ojca Bonieckiego:  drzemie w nas wciąż nadmiar lęku, słabości, poczucia niższości. Człowiek pewny swojej ojczyzny, nie będzie szalał na jej punkcie. Człowiek pewny swojej wiary nie będzie wszędzie węszył jej prześladowań. 

           

  R. pomija historyczne dywagacje i tak dojeżdżamy do Opola. To jedno z najstarszych miast w Polsce, posiadające średniowieczny rodowód i podobnie jak Poznań lokowane na prawie magdeburskim. Dzięki swemu położeniu niegdyś było centrum handlu. Jednakże R. domniemywa, że większość mieszkańców Polski kojarzy je wyłącznie z festiwalem piosenki. My tymczasem na dziedzińcu katedralnym zostawiamy samochód (ogólnodostępny parking) i wyruszamy, by poznać jego zakątki. Wstępujemy do bazyliki katedralnej Podwyższenia Krzyża Świętego.  Jest trójnawowa i ma charakter gotycki i to już sprawia, że R. czuje jej charakter. Od wielu lat preferuje ten styl w architekturze sakralnej i stawia go ponad innymi. Ceni przede wszystkim kunszt muratorów, wysublimowane detale kamienne i ową strzelistość, podkreślaną we wszystkich opisach. I choć główny ołtarz ma charakter późnobarokowy, doskonale uzupełnia wnętrze świątyni.

    Kolejne kroki kierujemy ku rynkowi. Zachował swój średniowieczny układ, co oznacza ratusz i po trzy ulice odchodzące z każdej pierzei. Zawieruchy historii przetrwała średniowieczna kamienica zwana "książęcą" lub "Pod Lwem" . Swą nazwę zawdzięcza rzeźbie umieszczonej w murze. Podobno  podczas potopu szwedzkiego zatrzymał się w niej król Jan Kazimierz i to tu  miał powstać uniwersał nawołujący poddanych  do walki ze Szwedami. R. i W. poszukują tradycyjnych widokówek, mają bowiem zwyczaj z każdej podróży wysyłać je do ukochanych M. i S. Oczywiście zakup takowych, tudzież znaczków nie sprawia problemów, ale na pytanie o skrzynkę pocztową R. otrzymuje odpowiedź , która zapewne zrozumiała jest dla mieszkańców miasta , niekoniecznie dla turystów. Ale dajemy radę i tradycji staje się zadość. R. i W. mają nadzieję, że być może za kilkanaście bądź nawet kilkadziesiąt lat będą wspaniałym wspomnieniem...

  Z  rynku wyruszamy w okolice uniwersytetu. Jest stosunkowo „młody”, ale R. jak zawsze oddaje hołd luminarzom nauki i podziwia Alma Mater tego regionu. Kiedy wraz z  W. wchodzi na skwer artystów, wspomina ławeczkę Heliodora Święcickiego, pierwszego rektora poznańskiej, macierzystej uczelni . Tymczasem decyduje się przysiąść obok Marka Grechuty, Czesława Niemena i niezrównanego mistrza Jonasza Kofty. Jako że uwielbia ogrody i od lat podziwia ich topos w literaturze i sztuce, ma w pamięci: Pamiętajcie o ogrodach, przecież stamtąd przyszliście. W żar epoki użyczą wam chłodu tylko drzewa, tylko liście. (...)Czy tak trudno być poetą?


 Przez przepiękny most docieramy do amfiteatru, a R. nie może sobie odmówić, by nie stanąć na jego scenie...Teraz pozostała nam już tylko baszta, również doskonale znana z festiwali. R. nazwała budowlę basztą, choć tak naprawdę jest to Wieża Piastowska, jeden z najstarszych  zabytków architektury obronnej w Polsce, bowiem powstała  około 1300 r. Jak powiedział nam przesympatyczny przewodnik postawiono ją na fundamencie z kamienia polnego, a wewnątrz  mieściły się loch, kuchnia, izba, sala i wartownia. Zarówno R. jak i W. mają wrażenie, że mówi tylko do nich, choć zwiedzających jest kilkunastu. Ale po prostu tylko my wykazujemy zainteresowanie tym, co mówi. Reszta wchodzi, pstryka zdjęcia i … to tyle. Kolejne „miejsce” zaliczone. Tymczasem kilka chwil schodzi nam nie tylko na historycznych, ale i budowlanych dywagacjach. W. pyta o odchylenie od pionu, a Pan wyjaśnia, że to za sprawą nie tylko fundamentów, także i tego, że kiedyś była częścią większej całości, czyli już zburzonego zamku. Ponieważ panuje doskonała widoczność, R. pyta o powódź stulecia. Pamięta obrazy zalanego miasta i wieżowców stojących po drugie piętro w wodzie. Zaskakująco brzmi odpowiedź: kosztem osiedli ocalono starówkę, na której ludzie pili piwo i nie było żadnych zniszczeń. Krótko mówiąc wysadzono część nabrzeża, by wodę skierować właśnie tam. Gorzkie to słowa, zatem nie warto ich komentować. Lepiej wspomnieć niezwykłą piosenkę nagraną wtedy przez wielu polskich piosenkarzy: Nic, naprawdę nic nie pomoże, jeśli Ty nie pomożesz dziś miłości. Musisz odnaleźć nadzieję...  
   Ponieważ nie jesteśmy jeszcze głodni, zatem postanawiamy podjechać do ZOO, które znajduje się na przedmieściach, w niezwykle atrakcyjnym miejscu na wyspie Bolko i także zostało zniszczone niemal całkowicie. Dziś wygląda kwitnąco i naprawdę stanowi wizytówkę miasta.

      Wracamy do Opola, by późne popołudnie spędzić w kultowej restauracji Starka. Już przy wejściu możemy zobaczyć na zdjęciach, ilu znamienitych przedstawicieli naszej sceny muzycznej tu właśnie jadało. A może nie tylko jadało...  Jest bardzo smacznie (a to najważniejsze) i sympatycznie. Wracamy i po kilkunastu zaledwie minutach jesteśmy na miejscu.

   Nazajutrz ponownie wyruszamy. Tym razem zmierzamy ku mało znanej miejscowości Niemodlin, w której kręcono jeden z niezwykłych filmów Jana Jakuba Kolskiego z Grażyną Błęcką- Kolską w roli głównej. „Jasminum”.  Film- legenda. R. obejrzała go za przyczyną „koleżanki filmówki” (dla wtajemniczonych). Uwielbia dialogi Geni z bratem Zdrówko, zatem kiedy staje na dziedzińcu zamku, wręcz chłonie wzrokiem cele braci Czeremchy, Śliwy i Wiśni. Po raz kolejny docenia wysiłki prywatnych właścicieli tego miejsca, którzy nie tylko mają nadzieję na dochody, ale przede wszystkim pragną ocalić to coś nieuchwytnego, co sprawia, że miejsce staje się wyjątkowe. I co się dziwisz?-pytała wspomniana już Genia, a R. wspomina kolejną genialną kreację Janusza Gajosa (brat Zdrówko): Matko Boska, czyś Ty zwariowała?, doskonały epizod Bogusława Lindy (scena na  dancingu!), by oddać hołd nestorowi polskiego filmu Franciszkowi Pieczce. A tak naprawdę uważa, że wszyscy aktorzy zasłużyli na wielkie uznanie. Jak powiedziała jedna z  bohaterek: Film to też rodzaj cudu. Zamieszkuje w człowieku . R. wie: ten właśnie pozostanie w jej sercu, duszy i pamięci tuż obok „Forresta Gumpa”, „Good morning Vietnam” i kilkunastu innych.


        Kolejne miejsce, które chcemy zobaczyć, to zamek w Mosznej. Ma 99 wieżyczek i 365 pokoi. Stanowił własność  śląskiego rodu Tiele-Wincklerów, potentatów przemysłowych i stanowi jedną z największych atrakcji regionu.  Kiedy podchodzimy, rzeczywiście stajemy zauroczeni. Prosimy Pana, który ma tutaj swój stragan, by zrobił nam zdjęcie. Nie odmawia, ale po wykonaniu mówi do nas: „to już szesnaste dzisiaj”. R. zastanawia się, czy pozostali także nie zakupili nic z oferowanego towaru... Tymczasem podchodzimy bliżej, wkraczamy we wnętrza i już po krótkiej chwili dane nam jest podziwiać miejsce codziennego życia rodziny.  Co ciekawe to tutaj dorastała Ewa von Tiele-Winckler, zwana Matką Ewą, która porzuciła dostatnie i wygodne życie. Sama wychowana w bogactwie, swoje życie poświęciła ubogim.  Utworzyła sieć zakładów, w których opiekowano się sierotami i wdowami, bezdomnymi i opuszczonymi,  a nawet kobietami ulicy. Kolejną, nieznaną sobie, cichą bohaterkę, poznała R. dzięki podróżom...

     A czas powoli sobie płynął i nagle zrobiło się późne popołudnie. Zatem wstępujemy do restauracji i choć dane nam jest chwilę poczekać na wolny stolik, cierpliwie oczekujemy na wskazanie kelnera. A po posiłku stwierdzamy: warto było! Smacznie, nawet bardzo, przystępnie cenowo, w pięknych okolicznościach. Ukontentowani wracamy do naszego lokum.

    Kolejny poranek zwiastuje powrót do domu. Oddajemy hołd poznańskiej tradycji  i po śniadaniu oraz krótkim spacerze zajadamy się naszymi świętomarcińskimi rogalami przywiezionymi tu prosto ze stolicy naszego regionu. Wszak nie ma poznaniaka, ba! Wielkopolanina, który 11 listopada nie zajada się tym specjałem!

  Żegnamy Opolszczyznę z pewnym niedosytem. Zobaczyliśmy jej serce i zaledwie kilka fascynujących miejsc. Już wiemy: musimy tu powrócić i nie tyle odkryć, ile poznać jej ciekawe zakątki. Przecież, jak śpiewała niegdyś Kora : Podróżować, podróżować jest bosko!

 WSZYSTKIE FOTOGRAFIE