Zamierzenia
dokonane, czyli wzdłuż Odry II
Marzenia są po to, by je spełniać, a cele,
by realizować. Powzięty przed kilku laty zamiar nareszcie doczekał się
spełnienia: ścieżka wzdłuż Odry zaliczona! Poprzedni etap zakończyliśmy w
Kostrzynie, zatem od niego postanawiamy zacząć. Po raz kolejny dołączają do nas
E. i M. i tak, już zimową porą, powstaje zarys wakacji 2019. Do niewielkiego
miasteczka, znanego z festiwalu Woodstock, postanawiamy dotrzeć dzięki
uprzejmości T., który pakuje nas i nasze rowery i dowozi na linię startu. Sam
stwierdza, że wam się chce...
Jest piękne, letnie przedpołudnie.
Słoneczko przygrzewa, obowiązkowe zdjęcie przy tablicy z nazwą miejscowości
zrobione, nawigacja rowerowa uruchomiona, zatem start. Kiedyś Lech Janerka
śpiewał: "Jadę na rowerze, słuchaj do byle
gdzie, rower mam(…)może byś tak wpadł popedałować, ubierz się w obcisłe, bo to
warto mieć styl i depniemy sobie ode wsi do wsi (…) a rower jest wielce okej,
rower to jest świat…" początkowo droga prowadzi przez niewielkie miasteczko,
ale już po chwili znajdujemy się na ścieżce wiodącej wzdłuż Odry. Jako że
jedziemy w Niemczech, rzekę mamy po prawej stronie, a słońce przygrzewa nam w
plecy. Podziwiamy przepiękne widoki, cisza, spokój, pełen komfort. Po drodze
zatrzymujemy się na małe co nieco i tak nakręcamy pierwszych kilkadziesiąt
kilometrów. Późnym popołudniem przekraczamy granicę, by zameldować się w
polskiej Cedyni. I, niestety, od razu kończy się ścieżka, musimy jechać
ruchliwą drogę wojewódzką. Docieramy do centrum niewielkiego miasteczka. Po
drodze zatrzymujemy się przy pomniku upamiętniającym słynną bitwę, która
rozegrała się w 972 r. między wojskami Mieszka I i Hodona. I jak to zwykle
bywa, gdy nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze: otóż w tym rejonie miał się
znajdować bród na Odrze, przez który biegł szlak handlowy... i wszystko jasne.
Nie wnikając w szczegóły: bitwa została opisana przez niemieckiego historyka
Thietmara. Każda ze stron dysponowała kilkoma tysiącami wojów (zarówno konnych
jak i pieszych), a zwycięstwo, za sprawą Czcibora, mało znanego brata Mieszka,
przypadło Polanom. I stąd granica na Odrze w początkach polskiej państwowości,
co stało się bardzo ważne po II wojnie światowej. W ten sposób komunistyczne
władze i jej propaganda „wyjaśniały” powrót Ziem Odzyskanych, nie wspominając o
utracie kresów wschodnich.
Nasze rowerowe rumaki zatrzymujemy przy
górze Czcibora, na której posadowiono „Pomnik Polskiego Zwycięstwa nad Odrą”.
R. zauważa: dawniejszy patos zastąpiło niekoniecznie zadbane otoczenie. Szkoda.
Jak by nie patrzeć i oceniać, przecież bitwa tu właśnie miała miejsce.
Póki co zatrzymujemy się na nocleg, tym
razem w hotelu. Krótki relaks i spacerek po niewielkiej, sennej miejscowości.
Obowiązkowa dokumentacja fotograficzna, późny obiad i omówienie planów na kolejny dzień.
Śniadanie przechodzi nasze najśmielsze
oczekiwania. Jest bardzo smaczne i bardzo obfite, zatem R. i E. postanawiają
zrobić kanapki. Wyruszamy, a nasz kolejny cel to...Mescherin.
Ten dzień można zatytułować: spotkanie z
przyrodą. Gorąco, słoneczko przypieka, a my nadal po wale nad Odrą. Po drodze
zatrzymujemy się w małej altance, zajadamy się porannym prowiantem. I jak to
my: sporo śmiechu i zabawy. Tymczasem podjeżdżają dwaj panowie i tak
dowiadujemy się, że robią niewielką przejażdżkę i podziwiają nasze zamiary.
Spędzamy wspólnie kilka chwil, ale ponieważ pora ruszać, mówimy krótkie: cześć,
wsiadamy na nasze „rumaki” i podziwiając otaczającą nas naturę, docieramy do
wspomnianego Mescherin. To niewielka miejscowość, która liczy zaledwie kilkuset
mieszkańców. Dojeżdżamy, R. jak zwykle przygotowuje znaną sobie niemiecką
formułkę dotyczącą rezerwacji. Zaczyna i … sympatyczna pani zerkając na dowód
mówi: możemy po polsku? Okazuje się, że teoretycznie jest mieszkanką odległego
o 20 km Szczecina, ale od jakiegoś czasu prowadzi restaurację i wspomaga
właścicielkę obiektu. Zatem zarówno zameldowanie, jak i wieczorny posiłek
upływają nam w przemiłej atmosferze, a my konstatujemy: nie dość, że w
przyzwoitej cenie, na dodatek smacznie i z widokiem na rzekę.
Kolejny nasz cel: Nowe Warpno. Upał nie
odpuszcza, a my mamy świadomość, że nasza droga meandruje zupełnie tak jak
Odra. Trochę po niemieckiej, trochę po polskiej stronie. R. zauważa, jak
ciekawie dosięga ją słońce. Lewa noga i ręka zdecydowanie wyróżniają się
opalenizną. Mimo stosowania rozmaitych kremów z filtrami. Ale nic to! Docieramy
wreszcie do urokliwego Nowego Warpna. Krótkie poszukiwanie noclegu... jest!
Pensjonat, który swoją świetność przeżywał w latach 70-tych, jak mawiał klasyk ( w „Seksmisji”)
późny Gierek. Boazeria na ścianach (obowiązkowo), lamperia na korytarzu (starsi
wiedzą, o czym mówię), generalnie: niegdyś na bardzo wysokim poziomie. Dziś za
sprawą (domyślamy się) spadkobiercy, który chyba bardziej niż otrzymanym dobrem
interesuje się kobietami i alkoholem, traci na atrakcyjności. A szkoda.
Niemniej rozlokowujemy się w pokojach i późno popołudniową porą wyruszamy do
miasteczka. I już od pierwszych chwil urzeka nas jego czystość, spokój i niewielka
marina i plaża. Zatrzymujemy się na małe co nieco, a rybki w miejscowej
smażalni zyskują nasze uznanie. Jako że jutro kolejny etap, mówimy wieczorne
dobranoc i udajemy się na spoczynek. Tymczasem, za przyczyną młodzieży, która
nocuje razem z nami, wczesna noc przynosi nieoczekiwane zdarzenia...jak
twierdzi M. bardzo pobudzające (reszta dla wtajemniczonych).
Rankiem dajemy rewanż (cokolwiek to znaczy)
i po smacznym śniadanku kierujemy się ku przeprawie, którą zapobiegliwy W.
zarezerwował kilka miesięcy temu. Udajemy się na nabrzeże, na którym E. i R.
wzdychają: kawy! Zatem niezawodni W. i M . mimo zamkniętych sklepów i lokali, dokonują rzeczy
niemożliwej. Od stacjonujących w marinie żeglarzy, w cichy i spokojny poranek,
nabywają ten szatański, jak niegdyś go nazywano, czarny, pobudzający napój.
Ukontentowani ładujemy nasz dobytek na prom i przepływamy do Alte Warp, na
drugi brzeg Zalewu Szczecińskiego. Trochę wieje, trochę mewy skrzeczą, ale jest
pięknie. Kilkanaście kilometrów i znów czeka nas przeprawa, tym razem na wyspę
Uznam. Jesteśmy już u siebie, ale przecież po drodze jest jeszcze Ueckermunde.
Tam spotykamy motocyklistów, a W. zaprzyjaźnia się z pewnymi zwierzątkami... z
uśmiechem stwierdza, że dziwnie do nich pasuje...
No i jest wreszcie nasz cel: Świnoujście!
Już w 1824 miasto zostało ogłoszone kąpieliskiem morskim, a w 1897 r. odkryto
na jego terenie źródła leczniczej solanki.
My mamy lokum w kamienicy, na szczęście z windą, więc rowerki wjeżdżają
z nami. R. i W. znają już to miasto. Zatem: zapraszamy! Jest Park Zdrojowy,
nabrzeże i kąpiele w morzu. Nota bene: plaże tego miasta uważane są za
najpiękniejsze na naszym wybrzeżu. Potem Fort Anioła, nazwany tak ze względu na
podobieństwo do słynnego Zamku Anioła w Rzymie. Cała nasza czwórka miała okazję
obejrzeć wspomniany zamek w oryginale, zatem stwierdzamy: no cóż, pewne
podobieństwo jest. Ale na plus trzeba zapisać: ciekawa ekspozycja i miła
knajpka w interesujących wnętrzach. Wreszcie Fort Gerharda, wyruszamy na
wyprawę na drugą stronę Świny. Rowerami? Żaden problem! Prom (miejski),
zaledwie trzy, no może cztery kilometry i jesteśmy na miejscu. Zabawa
doskonała: panowie (za sprawą grupy rekonstrukcyjnej) przypomnieli sobie
komendy wojskowe, a potem pomaszerowaliśmy, by z bliska przyjrzeć się, jak
wyglądało codzienne życie żołnierza. Nawet kuchnia otworzyła przed nami swoje
podwoje! Decydujemy: pora zobaczyć latarnię. Zatem wracamy do rowerów i
nagle... historia dla bardzo bliskich wtajemniczonych...
Jest jeszcze Peenemunde, które R. i W.
już zobaczyli, ale bardzo chcieli pokazać E. i
M. To tu konstruowano słynne V-1 i V-2. Cóż dodać? Jechaliśmy baną (tą,
która niegdyś uwiozła R.), a wracaliśmy ścieżką. I tu nawigacja nieco nas zawiodła, ale daliśmy
radę. Po drodze, oczywiście, obowiązkowy przystanek na kanapkę ze śledziem.
Rewelacja! Przemierzamy kolejne kilometry, by dotrzeć do Ahlbeck, niezwykle
urokliwego, przedwojennego ma się rozumieć, kurortu. Znany jest z niezwykłej architektury. Podziwiamy
pensjonaty, a R. wyobraża sobie lata dwudzieste, lata trzydzieste, kiedy to „do
wód” przyjeżdżano nie tylko, by podreperować zdrowie. Ścieżka prowadzi nas do
najstarszego drewnianego mola na Bałtyku. Oczywiście nie odmawiamy sobie
spaceru po nim. Tym razem nasze rowerki przez chwilę odpoczywają. A potem
wracamy do naszego przytulnego lokum i wcale nie marzy nam się leżenie na
plaży.
Czeka na
nas Kamminke - maleńka miejscowość, do
której R. i W. trafili, gdy byli w Świnoujściu po raz pierwszy. Przepięknie położona, cicha i spokojna, kusi
swym urokiem i widokiem na Zalew Szczeciński.
A do tego nad samym brzegiem stoi maleńki bar, w którym serwują doskonałe kanapki ze śledziem- tam właśnie wyruszamy kolejnego dnia. A kilka
minut później (no może kilkadziesiąt) ponownie znajdujemy się wśród kuracjuszy.
Naszym celem jest falochron Zachodni ze Stawą Młyny symbol tego miasta.
I kiedy już,
wydawałoby się, zobaczyliśmy wszystko, R. znalazła ciekawostkę przekazaną przez
IT (tylko po uzgodnieniu telefonicznym): mały kościółek, w tej części miasta,
do której niewielu zagląda. Karsibór zazwyczaj turyści omijają tę część
uzdrowiska, ale my, jak to często bywa, zmierzamy w kierunku przeciwnym niż
inni. Przejeżdżamy przez piękny most z fantastycznymi
widokami, by
zajrzeć do bazy U- bootów. Chwila przerwy i refleksji: rzeczywiście to miasto
miało szczególne znaczenie strategiczne. Rowerowe koła doprowadzają nas do
maleńkiego kościoła, który zobaczyć możemy dzięki wcześniejszym ustaleniom. Od
Pani, która przybywa również na rowerze,
dowiadujemy się, że przez kilka dni przebywał w miejscowej plebanii szwedzki
król Gustaw II Adolf, a samą świątynię posadowiono na przełomie XV/XVI w. Po II
wojnie światowej, 8 grudnia 1946, nadano jej wezwanie Niepokalanego
Poczęcia NMP. Niestety w latach 90. XX w. dokonano zuchwałej kradzieży
niezwykle cennego gotyckiego ołtarza. Dziś o to urokliwe miejsce dba
stowarzyszenie, które stara się przywrócić mu dawną świetność. Zwiedzanie nic
nie kosztuje, wystarczy wrzucić „co łaska” , a R. bardzo żałuje, że grono
pasjonatów nie ustaliło konkretnych godzin (może dwa razy w tygodniu?), kiedy
można podziwiać niewielki kościółek. Bowiem, kiedy Pani odjechała, spotkaliśmy
kilkoro rowerzystów, którzy podjechali pod zamknięte już drzwi. A szkoda.
Wracamy, by po raz
kolejny zanurzyć się w gwar tego niezwykłego miasta. Wstępujemy do kościoła Chrystusa Króla, w którym to w nawie
głównej zawieszono drewniany model korwety żaglowej i kościoła NMP „Stella
Maris”. Wspinamy się także na wieżę dawnego kościoła protestanckiego,
podziwiamy panoramę miasta, by wreszcie stanąć na peronie dworca i wyruszyć ku
codzienności.
Tym razem
koleje nas nie zawiodły, Jest wagon dla rowerzystów, są odpowiednie miejsca, a
także, co najważniejsze, sympatyczny kierownik pociągu. I tak oto po kilkuset
kilometrach, wielu przygodach i niesamowitych spotkaniach z przyrodą i
historią, wracamy do naszego rodzinnego Poznania, a konkretnie stacji Kiekrz,
stamtąd bowiem mamy najbliżej do naszych domów. Kolejna trasa za nami, a co nas
jeszcze czeka? Któż to wie