Wzdłuż wybrzeża Bałtyku, czyli spełnione marzenie Mariana


   Kiedyś tam, podczas naszych rowerowych dywagacji, M. powiedział, że jego marzeniem jest przejechać całe wybrzeże Morza Bałtyckiego. Nasza wspólna rowerowa przygoda (bo znajomość znacznie wcześniej) zaczęła się lat temu osiem od okrążenia Zatoki Gdańskiej. Potem były różne wyprawy, aż W. w pewien zimowy wieczór postanowił: wzdłuż morza, a R. naiwnie westchnęła: powinno być płasko! Justyna Steczkowska powiedziała: Moja naiwność jest przerażająca i choć R. niekoniecznie zalicza się do fanek tej piosenkarki, w tym przypadku przyznaje jej rację.
    Jak zwykle opracowanie trasy i noclegi spoczęły na W. Tym razem jednak było trochę łatwiej, bowiem E. i M. mieli tzw. miejscówki, czyli znajomych i krewnych rozsianych wzdłuż zachodniej części naszych przejazdów, którzy zaoferowali nam wieczorny odpoczynek. I tak oto narodził się plan trasy. 


   Nasze zamiary są następujące: dojeżdżamy do Świnoujścia pociągiem, stamtąd udajemy się do Międzyzdrojów, następnie do Trzebiatowa (początkowa wersja do Trzęsacza), a potem: Gąski, Dąbki, okolice Ustki, Karwi, do Władysławowa i „ciapągiem” powrót. Trasa ustalona, noclegi zarezerwowane, zatem pora na spokojne wyczekiwanie na zakup biletów.
   30 dni przed wyjazdem zaczęło się! I choć W. zalogował się 20 sekund po północy, okazało się, że jeden z pociągów  jest już niedostępny dla rowerzystów (jakim cudem?), zatem cofnął się do godzin porannych i tak oto zakupił bilety dla czterech osób i czterech rowerów na godzinę 06.07...
   Po kilkunastu dniach „powtórka z rozrywki”, czyli rezerwacja na powrót. Z Władysławowa do Gdyni – bez problemu: 4 + 4. Natomiast z Gdyni do Poznania zaczęły się schody. Skończyło się na 2+2 oraz 2+2. Najważniejsze, że udało się!!! Najgorsze za nami. Swoją drogą bardzo ciekawi nas fakt, dlaczego kolej nie otwiera się na rowerzystów?
    Ale dość o perypetiach, pora wyruszyć w drogę. Niezrównany mistrz reportażu, Ryszard Kapuściński, skonstatował niegdyś: Istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej. Mamy wrażenie, że nasza czwórka, choć nie zdiagnozowana, wykazuje jej objawy.
    Zatem,  jako że do dworca mamy około 15 kilometrów (R. i W.), a E. i M. o 12 więcej, niezawodny T. ładuje nas, bagaże i rowery, i oto o świcie, rzec można o bladym świcie, rozpoczynamy kolejną wyprawę. Zawieszamy rowery, siadamy, rozprawiamy o tym i owym, a pociąg wyrusza w trasę. Rowerów przybywa, cyklistów również,  a my nadrabiamy zaległości towarzyskie. Ktoś tam wsiada, ktoś wysiada. I choć to zazwyczaj R. albo M. zaczynają pogawędki z przypadkowymi towarzyszami podróży, tym razem to W. uaktywnia się i zagadnięty przez nowego współpasażera, rozpoczyna wymianę zdań. Jakież jest nasze zdziwienie, gdy okazuje się (całkiem przypadkiem), iż ów miłośnik rowerowych przejażdżek to syn naszego znajomego (wspólnego), z którym, choć od lat kilkunastu nie mamy bezpośredniego kontaktu, przeżyliśmy wiele niezapomnianych chwil! Dobrodziejstwa nowoczesnej technologii idą w ruch: wykonujemy wspólne zdjęcie (R. jako polonistka unika anglojęzycznego słowa selfie) i przesyłamy  Adresatowi naszych dywagacji. W kilka chwil zaledwie otrzymujemy odpowiedź, która  zawiera nie tylko wyrazy pozdrowienia, ale także zapewnienie o  sympatii. Niezwykle mile rozpoczynamy wakacje!
    Bez przeszkód docieramy do Świnoujścia, a ponieważ miasto zjechaliśmy już wzdłuż i wszerz, kiedy to zakończyliśmy ścieżkę wzdłuż Odry, wysiadamy, stawiamy stopy na naszych rowerowych pedałach i rozpoczynamy międzynarodową trasę R-10. Jedziemy do Międzyzdrojów i choć to zaledwie kilkanaście kilometrów, po raz kolejny przekonujemy się, że standardy ścieżek bardzo się różnią. Szczęśliwie docieramy do celu. Nota bene dzisiejszego poranka przejeżdżaliśmy tędy pociągiem, ale skoro mieliśmy przemierzyć całe wybrzeże...Przed nami pierwszy nocleg i sympatyczne domki. Za nami zaledwie kilka godzin, kierujemy więc nasze rowerowe kółka ku miastu. To znane uzdrowisko z piękną plażą, Parkiem Zdrojowym, promenadą nadmorską i słynną na całą Polskę aleją gwiazd. Wielu twórców filmowych odcisnęło tu  swoje dłonie. Jednakże R. wyróżnia (niezwykle subiektywnie): Andrzeja Wajdę, Janusza Gajosa, Beatę Tyszkiewicz, Andrzeja Seweryna, Franciszka Pieczkę i Kingę Preis. To takie „chwilowe zamyślenia”, a raczej wspomnienia wzruszeń doznanych podczas oglądanych filmów.
    Tymczasem wokół nas typowa nadmorska miejscowość: turyści, lody, gofry i wszechobecne „badziewie”, tak to nazywa R. Po krótkim zerknięciu rezygnujemy z wejścia na molo, wszak nie będziemy się przeciskać wśród tłumów. Siadamy, by uzupełnić nadwątlone kalorie. Kawa i desery lodowe są niezłe, za to ceny...  Jeszcze tylko ciekawy kościół na wysokiej górce i powoli zmierzamy na miejsce spoczynku. A wieczorem „nadrabiamy zaległości”, czyli opowiadamy o tym i owym, dzielimy się tym, co wydarzyło się w ostatnim czasie w naszym życiu...
   O poranku, no dobrze, bez przesady, około 10 wyruszamy dalej. Na początek dwa podjazdy, kłania się nam Kawcza Góra. Ale dalej jest całkiem przyjemnie. Przemierzamy Woliński Park Narodowy, a potem kierujemy się do Pobierowa, który już na zawsze będzie się kojarzył R. i W. z malowaniem apartamentu w czasie Sylwestra (dla wtajemniczonych). Krótki przystanek na obiadową rybkę, znacznie smaczniejszą i tańszą niż wczoraj, wesoła pogawędka z właścicielem i  znów na siodełko, tym razem do Trzęsacza, gdzie czeka na nas znajoma E. i M.  Ścieżka niezła, jedzie się przyjemnie i spokojnie. U celu R. i R., imienniczki, od razu znajdują wspólny język, mimo że widzą się pierwszy raz. Herbatka z nawłoci!  R. uwielbia tę roślinę w bukietach, ale nigdy nie sądziła, że można pić napar z jej liści. Smakuje nieźle! Odświeżeni  wyruszamy ku miastu Trzebiatów, o którym do tej pory niewiele, a raczej nic nie wiedziała R., a które stało się niekwestionowanym odkryciem naszej trasy. Zanim tam docieramy, na chwil kilka zatrzymujemy się w rezerwacie Liwia Łuża, siadamy na pomoście i kontemplujemy ciszę i piękne widoki. Dobrze, że są jeszcze takie miejsca, do których  docierają nieliczni...


   Późnym popołudniem osiągamy cel. Na początek wita nas przesympatyczna pani Ania, pokazuje mieszkanie i wszystkie jego udogodnienia. I choć jesteśmy w centrum miasteczka, zaledwie kilkanaście kroków od rynku, wokół panuje spokój.  Tymczasem pani Ania pokazuje piwnicę, do której za chwil kilka powędrują nasze rowery. Ale zanim to nastąpi, zostajemy zaopatrzeni w ogórki kiszone i inne przetwory. Nieśmiało protestujemy: my tylko na dwie noce i zapewniamy, że jeśli tylko będziemy mieli ochotę, skorzystamy z zapasów naszej gospodyni. UFF!!! zostajemy sami, postanawiamy poszukać jakiegoś miejsca na wieczorny posiłek. I tak trafiamy do pizzerii: smacznie, a nawet rzec można: smakowicie. Jest jeszcze wieczorna wyprawa R. i W., ale to już tylko dla wtajemniczonych...
   Kolejny dzień odkrywa przed nami tajemnice miasta słonia. Słonia?! Tak właśnie: słonia! Na początek kaplica św. Ducha, a następnie baszta kaszana, zwana również Prochową. Ponoć przed wielu laty, kiedy pod miasto podeszły wrogie wojska z sąsiednich Gryfic, jednemu ze strażników wypadła z rąk miska z kaszą.  Hałas i krzyki poparzonych najeźdźców obudziły mieszkańców i pozwoliły się obronić. Wędrujemy wzdłuż murów i podziwiamy pomysłowość włodarzy tego miejsca, którzy świetnie wykorzystali historię. Wreszcie trafiamy na owo egzotyczne bądź co bądź zwierzę, czyli słonia. A jego pierwsze objawienie to sgraffito, czyli niezwykle rzadka technika, która polega na nakładaniu kolejnych warstw kolorowego tynku i wyskrobywaniu w nich obrazu za pomocą rylca (jak podaje niezawodna wikipedia). Pora na kilka chwil z  dziejami. Otóż pewnego jesiennego dnia 1639 roku na rynek w Trzebiatowie wkroczył niezwykły orszak. Otwierał go ogromny słoń, który podnosił z ziemi pieniądze, strzelał z muszkietu i wyczyniał rozmaite cuda, a po wszystkim lubił napić się piwa... Była to słonica Hansken, a uwieczniona została przez samego Rembrandta na obrazie "Adam i Ewa".  Takie oto koneksje łączą to niewielkie dziś miasteczko z wielkim światem
   My zaś, jako że nadeszło południe, postanawiamy zakosztować rzemieślniczych lodów i robimy odpoczynek na kawę. A później na chwil kilka stajemy na dziedzińcu pałacu. Żałujemy, że dziś nie możemy go zwiedzić (poniedziałek). Zatem obowiązkowa sesja zdjęciowa, wszak tu także towarzyszy nam słoń. Dalej kierujemy się ku niewielkiemu skwerkowi, by podziwiać piękny mural. Co znajduje się w jego centrum? Słoń! Fantastycznie wykonany, nasze uznanie budzi nie tylko kolorystyka i kompozycja, ale i wykorzystanie rynien, a przede wszystkim wkomponowanie okna (!). Wracając ku rynkowi, zerkamy na urokliwe kamieniczki. Szkoda, że część z nich nie została odnowiona, bo naprawdę zasługują na przywrócenie dawnej świetności. I jeszcze jedno miejsce: Sanktuarium Matki Bożej Macierzyństwa, w którym króluje obraz Madonny z Dzieciątkiem z 1867 roku. Przedstawia Matkę Bożą z wieńcem gwiazd nad głową, długimi włosami, księżycem pod stopami, trzymającą w lewej ręce Dzieciątko Jezus. Wiele westchnień towarzyszy R. i E. w tym miejscu, wszak są matkami.
  Tuż obok targowisko, najlepsze miejsce na zakup ogrodowych pomidorów i małosolnych ogórków. Docieramy również do mostu Dworcowego nad Regą,  bogato zdobionego, który stanowi ciekawy zabytek architektury industrialnej z początku XX wieku. wreszcie zasiadamy w domowych pieleszach naszej cudownej gospodyni. Gość przyjdzie i pójdzie, w domu dobrobyt pozostanie – mówi polskie, mało znane przysłowie. A my wierzymy, że będzie on towarzyszył naszej gospodyni  do końca jej życia.

      Kolejnego poranka opuszczamy sympatyczne miasteczko o niezwykłej, mało znanej historii, zastanawiając się, ilu bywalców wybrzeża trafia do tego odległego zaledwie o osiem kilometrów od plaż miejsca? Następny etap wiedzie nas ku niewątpliwej perle Bałtyku. Wszak na trasie: Kołobrzeg. To miasto znamy, chciałoby się rzec: na wylot. Wielokrotnie R. i M. tu bywali nie tylko z powodów turystycznych, ale i rodzinno-zdrowotnych. To tu R. poznała ciekawą specjalizację lekarską – spondyliatrię, a W. doświadczył jej dobrodziejstwa. Miasto piękne, ale jak na uzdrowisko przystało, pełne nie tylko kuracjuszy, ale i turystów. Zatem na kilka chwil zatrzymujemy się w porcie rybackim, by wyruszyć ku następnej miejscowości. Doceniamy fantastyczne ścieżki rowerowe, dzięki którym bezpiecznie i szybko zmierzamy ku dzielnicy Podczele. Zatrzymujemy się, by nasz „Bzyk” dokonał filmowej dokumentacji, wspominamy nasz zimowy pobyt w tym miejscu i niezapomniany dziesięciokilometrowy spacer (dla wtajemniczonych).
  Piękną, zacienioną trasą docieramy do Ustronia Morskiego, kolejnego letniego kąpieliska, które charakteryzuje prawie dwa km linii brzegowej i nadal czynna przystań morska dla rybaków. Skoro więc nadeszła pora obiadowa, szukamy jakiejś małej smażalni. I oto jest: skromna, nieco na uboczu, za to (jak się okazuje) oferuje również dania z ryb złowionych przez właściciela kutra, obok którego rozlokowujemy się na chwil kilka. Zatem nie tylko smaczne co nieco, ale i sympatyczna pogawędka z rybakiem z dziada pradziada.
     Jako że to nie koniec dzisiejszej trasy, dosiadamy nasze „stalowe rumaki” i wyruszamy dalej. Tym razem mamy zamiar dotrzeć do miejscowości Gąski, którą już „nawiedziliśmy” w minionego, bardzo kameralnego Sylwestra. Po drodze mijamy tereny wojskowe, zatem ścieżka prowadzi nas nieco dalej od morza, wzdłuż drogi, za to nie narzekamy na jej jakość. Na trasie czeka na nas most na Dziwnej, Dziwnówek i obowiązkowa przerwa na kawę. Jest i smacznie i miło, ale R. jak zwykle konstatuje: przecież tak naprawdę miejscowości nadmorskie niewiele się różnią. Morze, plaża, główna, równoległa do niej ulica, przy niej pensjonaty i wszechobecne stragany ze wszystkim i niczym oraz gofry, wata cukrowa, smażalnie, kawiarnie i tak na okrągło. Zastanawia się też, jak można spędzać urlop w ten właśnie sposób. Bo przecież ile można leżeć na plaży, jeść, leżeć na plaży, jeść...Na szczęście my ruszamy dalej.
     Późnym popołudniem docieramy na miejsce, gdzie czeka na nas zaprzyjaźniona i spokrewniona z E. i M., a mieszkająca przy tej samej ulicy co R. i W.- B.
     Trochę to skomplikowane, ale przy spokojnym czytaniu da się pojąć! Zatem: jesteśmy. Zupełnie nie dziwi nas fakt, iż ta senna zimową porą miejscowość, latem staje się gwarna i pełna życia. Dokonujemy niezbędnych zakupów, wszak sami przygotowujemy sobie śniadania i kolacje, i kilka chwil poświęcamy na wytchnienie u stóp latarni, która jest uznawana za miejsce graniczne, bowiem oddziela Basen Bornholmski od właściwej Zatoki Pomorskiej. Takie oto informacje wyczytała R. podczas oczekiwania na szlachetny, chmielowy trunek.
    Dzięki naszemu lokum, nieco na skraju, spędzamy spokojny, letni i pogodny wieczór. Gawędzimy to o tym, to owym, wszak: mówić można z każdym – rozmawiać bardzo mało z kim.
   Kolejny dzień należy do gatunku „lżej i mniej”, czyli bez sakw, w założeniu kilkanaście kilometrów. Nasz cel: ogrody tematyczne Hortulus.  Założone w Dobrzycy w 1992 r. obejmują obecnie około 5 ha. Dojeżdżamy „spacerkiem” i choć po drodze było czasem pod  górę, ale za to potem w dół... Decydujemy się na zwiedzanie części obszaru. Czeka na nas prawdziwa przygoda z naturą. Przed nami jej rozmaite odsłony. Zatem obserwujemy: krajobraz skalny, japoński, francuski, angielski, w stylu Gaudiego (z obowiązkową mozaikową ławeczką), a tuż obok: biały, liliowy, niebiesko-żółty… uff! że nie wspomnę o ogrodzie Baby Jagi i trolli. Oczywiście mijamy poczciwy warzywniak, a jako że bądź co bądź mieszkamy na wsi, nie robi na nas wrażenia kapusta, ogórki, marchewka i fasola, choć domyślamy się, że dla wielu młodych ludzi i ich dzieci stanowi to sporą niespodziankę. Jak to, to warzywa rosną w ziemi, a nie na półce w markecie?- R. już słyszy te pytania...
     Na koniec labirynt. El labirynto, jak to niegdyś w Barcelonie usłyszała R., gdy poszukiwała słynnego Labiryntu Horta ( znanego nie tylko z ciekawego założenia zieleni, ale i realizacji filmu „Pachnidło”). Podobno jest największy na świecie, grabowy, a jego alejki mają ponad trzy kilometry długości. Nie decydujemy się na wejście w jego głąb, za to wchodzimy na wieżę widokową, która pokazuje układ korytarzy. Jesteśmy pod wielkim wrażeniem i szczerze polecamy to miejsce! Tym bardziej, że po kilkugodzinnym spacerze można odpocząć w sympatycznej knajpce i posilić nadwątlone ciała. W międzyczasie była jeszcze akcja o kryptonimie „Bzyk”, ale to znów tylko dla wtajemniczonych
     O ogrodach napisano wiele. Przecież Jonasz Kofta wyśpiewał nieśmiertelne: Pamiętajcie o ogrodach, przecież stamtąd przyszliście...  Warto mieć gdzieś w zakamarkach umysłu cudowne słowa Audrey Hepburn: Założyć ogród to uwierzyć w jutro.
    Wracamy i zgodnie z naszą nową, a raczej W. nową pasją, szukamy pustej plaży, by nasz „Bzyk” nakręcił coś ciekawego. Póki co nie mamy szczęścia, zatem wracamy w gościnne pielesze, by przygotować się na jutro.
     Następnego poranka rozpoczynamy kolejny etap: Gąski – Dąbki. Żegnamy naszą przesympatyczną gospodynię, przypinamy sakwy i ruszamy. Na początek miła niespodzianka! Ponieważ jest około godziny 9.30, a my już w drodze, zatem udaje nam się zrealizować plan z dnia poprzedniego. Kilka kilometrów za Gąskami zauważamy zejście na plażę. Zostawiamy rowery, kilkanaście metrów i oto jest! Morze, plaża i zaledwie kilkoro ludzi w zasięgu wzroku. Zatem „Bzyk” w górę i kilka kolejnych ujęć trafia do skarbnicy, a raczej pamięci naszej (czytaj: W. zabawki). Niewątpliwie pamiątka będzie przednia!
  Spokojnie kręcimy kolejne kółka. Przyznajemy, że w tej części wybrzeża ścieżki rowerowe są na niezłym poziomie i tak docieramy do miejscowości Osieki, gdzie następuje kolejne niezwykłe spotkanie. Tuż przy drodze zauważamy interesujący kościół, a R. nie byłaby sobą, gdyby nie zatrzymała się choć na chwilę. Na rowerach to nie problem: wystarczy zsiąść, podejść, zobaczyć. Tym bardziej, że cała nasza, wypróbowana „w bojach”  czwórka, uprawia turystykę rowerową, a nie wyścigi i nabijanie kilometrów. Po raz kolejny okazuje się, że warto. Poznajemy ciekawą historię tego miejsca i cudu eucharystycznego, który ma potwierdzenie w archiwalnych dokumentach. Otóż: prawdopodobnie w roku 1390, podczas wizytacji sufragana biskupa, przedstawicielka właścicieli osady chciała przystąpić do komunii, a ponoć przed nią stanęła dziewczyna pasąca świnie ( świniopasterka? świniopaska?
świniopastuszka?). Niewątpliwie została odepchnięta, po czym upadła, a ksiądz upuścił w tym momencie Najświętszy Sakrament. Kiedy podniósł hostię sprzed kolan leżącej dziewczyny, zauważył na niej krople krwi. Oczywiście fakt ów odbił się szerokim echem i setki ludzi zaczęło pielgrzymować do tego miejsca.
 Zakończenie tej historii wiąże się z okresem reformacji i przybyciem pastora
Otto Schulto. Ponoć wyjął hostię z monstrancji i na oczach wiernych … po prostu ją zjadł. Taką oto historię usłyszeliśmy z ust miejscowego proboszcza, który nadzorował prace budowlane. Cóż, podróże rowerowe przynoszą wiele zaskakujących sytuacji, odkrywają niesamowite miejsca i mało znane historie.


  Kończymy niezwykłą rozmowę, wsiadamy i oto następny przystanek: Łazy, oczywiście nad brzegiem Bałtyku, ale i między jeziorami Jamno i Busko. Planujemy krótki odpoczynek, tak więc szukamy jakiegoś niewielkiego lokalu, w którym moglibyśmy wypić kawę. Oczywiście nie mamy z tym problemu, wszak pełnia lata i  nad morzem pełna mobilizacja. Po kilku chwilach (czytaj: kawie i ciachu) W. włącza naszą rowerową nawigację, po czym okazuje się, że nasza trasa prowadzi przez... plażę, a dokładniej rzecz biorąc po piasku. Nie bardzo rozumiemy, jak można tak poprowadzić rowerzystów, wiedząc, że część z nich podróżuje, tak jak my z sakwami! Nie wyobrażamy sobie: jazdy, przejścia, przepychania, przenoszenia? rowerów  z pełnym obciążeniem, dlatego też decydujemy się na zmianę trasy. Co prawda nadrabiamy 13 km, ale za to spokojnie docieramy do Dąbek.  To kolejna nadmorska miejscowość i znów korzystamy ze znajomości, a raczej koligacji rodzinnych E. i M. Po obowiązkowych całuskach, lądujemy w sympatycznych pokojach. Ponieważ czas na późny obiad, pozostawiamy bagaże, odświeżamy się co nieco i ruszamy na podbój miasteczka. Nasz cel: obiad i zakupy. Jedno i drugie zakończone sukcesem. Wstępujemy do polecanej przez gospodarzy restauracji, spokojnie uzupełniamy stracone kalorie i wracamy na nasze „noclegowisko”. Krótka, odświeżająca kąpiel w basenie, wieczorny grill i kolejne snucie opowieści o tym i owym. W pewnej chwili R. czuje nadchodzący kryzys, zatem wraz z W. dziękuje za gościnę i po chwili mości się w przytulnym, ciepłym łóżeczku.
  Jak twierdzą naukowcy: Zdrowy sen pomaga nam w realizowaniu celów, regeneracji organizmu, odpoczynku psychicznym. Dobry sen, to dobry dzień, a R. w pełni się z nimi zgadza.
   A następnego dnia śniadanko na sympatycznym balkonie, a potem „wyprawa”  mierzeją do Dąbkowic i podobno słynnej smażalni „U Rysia”. Jedzie się świetnie, tym bardziej, iż tuż za gwarną miejscowością zaczynają się lasy i zapada cisza. I choć mijają nas nie tylko piesi, rowerzyści, ale i samochody, tych ostatnich jest zdecydowanie mniej. W końcu docieramy do pola namiotowego, a tam odnajdujemy smażalnię, a z krótkiej rozmowy wynika, że przed nami stoi sam pan Rysio... Kilkanaście minut odpoczynku, kilkanaście minut na zdjęcia tradycyjne i ujęcia „dronowe”,  i znów otacza nas gwar i zgiełk nieświadomych bywalców wybrzeża, że oto zaledwie kilkaset metrów dzieli ich od nieskażonego piękna natury.
  A przed nami kolejny etap: Dąbki – Golęcino i jakkolwiek to brzmi: Bokaczówka...
        Bez przeszkód docieramy do Darłowa. Podobno w czasie II wojny światowej bywał tu Adolf Hitler, a to za przyczyną testowanych właśnie w tym niewielkim miasteczku największych dział w historii świata (Doroty i Gustava). My zatrzymujemy się przed barokowym ratuszem i fontanną z posągiem rybaka.
A potem zakotwiczamy na chwil kilka, by uzupełnić nadwątlone siły i stracone kalorie. Do tego, jak wiadomo, najlepsza jest kawa i ciasteczko. Najlepiej bardzo słodkie ciasteczko.... Sympatyczna cukiernia tuż obok rynku gwarantuje nam i jedno i drugie. R. dostrzega pomnik Leopolda Tyrmanda i ze zdziwieniem odkrywa jego związki z tym nadmorskim miasteczkiem. Obowiązkowa fotka, wszak niegdyś zaczytywała się nie tylko w jego „Dziennikach”, ale i powieści „Zły”. Swoją drogą to ciekawe, jak ten bikiniarz i miłośnik jazzu tu trafił. R. postanawia to sprawdzić. Niezawodny wujek google i ciocia wiki podpowiadają, że  w roku 1963 nakręcono tu film  m.in. z Beatą Tyszkiewicz i Andrzejem Łapickim „Naprawdę wczoraj”, oparty na powieści „Siedem dalekich rejsów”, wspomnianego pisarza. Scenerią stało się ówczesne Darłowo oraz port rybacki w Darłówku, a sam Leopold Tyrmand wielokrotnie bywał w tym mieście. Tajemnica wyjaśniona! Kiedyś tam napisał, że „Po to, aby pisać, trzeba przede wszystkim wiedzieć, o czym się pisze. Wiedzieć,(...) zasada numer jeden”. Widocznie tę zasadę zastosował również w przypadku filmu. No dobrze. Skoro luki edukacyjne uzupełnione, można ruszyć dalej. Jest jeszcze mała przygoda: W. poprosił młodą panią o zrobienie nam wspólnego zdjęcia, wyjaśnił, co i jak, pani się przymierzała, starała, a i tak … nie wyszło. Machamy ręką i kierujemy się w stronę Darłówka i portu.  Uroczo i nowocześnie, ale znowu tłumy. Zatem, ponieważ przed nami jeszcze sporo kilometrów, ruszamy dalej. Jedzie się fantastycznie. Ścieżka przyjemna, pogoda dopisuje, upał nam nie doskwiera, wręcz wieje lekki wiaterek, czegóż chcieć więcej? W dodatku docieramy do mierzei między jeziorem Kopań a morzem i jest cudnie! Po raz kolejny przekonujemy się, jak niewiele trzeba, by zanurzyć się w ciszy. Tzw. turyści leżą w swoich „parawanowych” grajdołkach, a my tymczasem doświadczamy piękna natury. To Albert Einstein powiedział:Wpatrz się głęboko, głęboko w przyrodę, a wtedy wszystko lepiej zrozumiesz. Rowerowa przejażdżka ma to do siebie, że nawet jeśli jedziesz w kilka osób, zawsze możesz znaleźć chwilę dla siebie. Przyśpieszyć, bądź na moment zwolnić, po prostu pobyć sam ze sobą...
   Tymczasem na naszej trasie pojawia się Jarosławiec i ponoć najpiękniejsze plaże naszego wybrzeża. Niektórzy porównują je do Dubaju. My stwierdzamy, że może i takowe są, ale rzesze ludzi skutecznie je zasłaniają, więc tylko rzut oka, coś zimnego na odświeżenie i dalej w trasę. Szczęśliwie docieramy do celu, niewielkiej wioski, w której mamy kolejny nocleg.
   Przed nami sympatyczny domek i równie sympatyczni gospodarze. Pani zachęca do skorzystania z dobrodziejstw ogródka (pomidory, cebula, szczypiorek, ogórki) i tylko prosi: zamknijcie furtkę, żeby kury nie weszły! Ma się rozumieć, jak mawiał Miś Uszatek, bohater popularnej niegdyś dobranocki. M. oczywiście idzie sprawdzić, jakich to dobrodziejstw się można spodziewać.  Jest późne popołudnie, zatem postanawiamy powrócić do miejsca, które już kiedyś odwiedziliśmy. Jest to Zagroda Śledziowa, w której spędziliśmy cztery? pięć? lat temu nieco wydłużony weekend. To  niespełna trzy kilometry,  wsiadamy i już po chwili kosztujemy przepysznych śledzi w rozmaitych odsłonach. Wspominamy nasz poprzedni pobyt, a jednocześnie zastanawiamy się, jak szybko mija czas. R. powtarza za jednym z bohaterów „Dżumy” Camusa:  co robić, by nie tracić czasu? Odpowiedź: doświadczać go w całej jego rozciągłości.
 Wracamy w nasze tymczasowe pielesze i postanawiamy skorzystać z ogrodowego basenu. Tam następuje próba oswojenia flaminga (zdecydowanie dla wtajemniczonych). Czeka nas jeszcze jedna niespodzianka, Pani Gospodyni przynosi całą miskę jajek! Póki co zastanawiamy się, czy na śniadanie jajeczniczka czy jajka na miękko (specjalność M.)?
  Niedzielny poranek  rozpoczynamy przepysznym omletem przygotowanym przez M., który po raz kolejny ujawnił swój kulinarny talent. Po Trzebiatowie to nasze drugie odkrycie tegorocznych wakacji.
     Najbliżej mamy do Ustki, gdzie przy miejscowym kościele wdajemy się w uroczą pogawędkę z proboszczem, który wypytuje nas o cel podróży, czyli krótko mówiąc: skąd, dokąd, po co, na co i tak dalej i tym podobnie.
    Jako że byliśmy już w tej miejscowości (i to rowerami), zatem tylko na chwil kilka kierujemy się do tzw. centrum, robimy obowiązkowe zdjęcie przy syrence i... szybko zmykamy. Nasz cel: Bunkry Bluchera. To system fortyfikacji z lat 30 -tych XX wieku, doskonale zrekonstruowany i świetnie przygotowany do zwiedzania. Po raz kolejny „przenosimy” się w czasie i obserwujemy codzienne koszarowe życie. R. wspomina ( mimo wszystko ze zgrozą) tragiczny los tysiąca niemieckich uciekinierów, którzy zatonęli niedaleko tego spokojnego dziś miasteczka. Doskonale rozumie retorykę wojenną i dziejową sprawiedliwość, jednakoż nie sposób, według niej, przejść obojętnie wobec śmierci kobiet i dzieci. A już zupełnie nie wyobraża sobie, co czuli mieszkańcy lub przybyli na te ziemie osadnicy, gdy morze przez kilka miesięcy wyrzucało ciała zmarłych. Taką to oto, niełatwą historię objawiają nam nadmorskie miejscowości...
Za Cyceronem warto powtórzyć: Historia jest świadkiem czasów, światłem prawdy, życiem pamięci, nauczycielką życia. Warto o tym pamiętać!
    Wynurzamy się z lat 40-tych powoli, bowiem tuż przy wyjściu zauważamy grupę rekonstrukcyjną,  niezwykle sympatyczną kompanię (no dobra, bez przesady!) kilkuosobową gromadkę młodych ludzi, z którymi nie tylko wykonujemy obowiązkowe fotki, ale i wdajemy się w sympatyczną rozmowę. A potem: wojskowe jedzenie, fantastyczne! Smaczne i do tego niedrogie! I tylko kilkanaście kilometrów do zacisznego zaułka w maleńkiej wiosce, a tam cisza i spokój.
   W poniedziałkowy poranek przed nami teoretycznie 64 km trasa. Teoretycznie, bowiem tak naprawdę nie wiemy, co na nas czeka.  Wielokrotnie bowiem przekonaliśmy się, że mapy mówią swoje, a życie ( a przede wszystkim drogi) pokazują swoje. Tymczasem wstajemy rześcy i pełni energii. Pierwsze kółka: kościół, bowiem to 15 sierpnia. Podjeżdżamy, a tam czeka na nas Proboszcz i oczywiście zabawia nie tylko rozmową, ale i zapewnia o specjalnym błogosławieństwie. I oczywiście dotrzymuje słowa, by na zakończenie mszy pozdrowić poznańskich cyklistów. Jak się po chwili okazuje, zdumieni są  tym inni rowerzyści, „ziomale”, z którymi wdajemy się w kilkuminutową pogawędkę. Jak sami określają: załapali się. No i dobrze! W doskonałych humorach wyruszamy.
       Jedzie się całkiem dobrze, rzec by można bardzo dobrze, aż do miejscowości Kluki. Tam robimy króciutką przerwę. Musimy podjąć decyzję: ścieżka czy droga?  Zapada decyzja: ścieżka. I ładujemy się... najpierw całkiem przyzwoicie, nawet przypominamy sobie Spreewald, gdy po trudnym terenie wiodły nas pomosty i skomplikowane przejścia nad bagnami. Niestety po kilku kilometrach „bajka” się kończy. Błoto,  pomosty o kilka, a nawet o kilkanaście centymetrów ponad ścieżką ( zatem trzeba zsiąść z roweru)  i wreszcie ciemne chmury gromadzące się na horyzoncie i niepokojąco zbliżające się do naszej trasy. W końcu: zagrzmiało, błysnęło, a na koniec lunęło! A my w dzikiej głuszy... Pośpiesznie zakładamy przeciwdeszczówki i zabezpieczamy siebie, bagaże i sprzęt. Niestety nie obywa się bez małej scysji, ale to znów tylko dla wtajemniczonych.  Chciałoby się rzec, prujemy dalej, ale tak naprawdę nieco mozolnie próbujemy wydostać się z mokradła. Na szczęście burza szybko ucicha, a deszcz przestaje padać. Przeżywamy jeszcze roje muszek, niespotykane wręcz roje muszek, które otaczają nas, siadają wszędzie, gdzie się da! Okropne! Wreszcie wyjeżdżamy z bagien, czujemy się prawie jak słynny Josin... Chwila odpoczynku, zdejmujemy kurtki, strząsamy owady, przebieramy  i ruszamy dalej. Mamy nadzieję, że na dziś to koniec przygód.  Uff! Daliśmy radę! Gdzieś tam, w tyle głowy, mamy świadomość: dzień wolny, zatem na sklepik marne szanse. Ale rzeczywistość,  jak zwykle zresztą, przerasta nasze oczekiwania. Otóż w miejscowości, maleńkiej, której R. nazwy nie zapisała, W. odnalazł sklep. Właścicielka już miała zamykać, gdy W. zapowiedział: za mną jadą następni, na pewno coś kupią. E. i M. marzą o kawie, R. raczej o chmielu w płynie. Okazuje się, że to żaden problem... I oto: ponieważ Pani już zamyka, zaparza dwie kawy w kubkach ( wcale nie jednorazowych) i prosi: odstawcie na parapet, zakupujemy również szlachetny lekko brązowy napój. R. widząc   ławeczkę, tak zwany mały wiejski dom kultury pod sklepem, grzecznie zapytuje dwóch panów, czy można się przysiąść. Oczywiście potwierdzają i oto odbywa się niezwykle interesująca pogawędka. Na początek pada pytanie: jak przejechaliście? Przez bagna- pada nasza odpowiedź. A to i tak świetnie wyglądacie, bo niektórym po trasie tylko oczy widać – komentują. Lekko pocieszeni słuchamy opowieści strażaków OSP (jak się okazuje), którzy nawet w nocy udają się na bagna, by ratować rowerzystów. Trochę narzekamy, na zaniedbanie świetnego w gruncie rzeczy pomysłu (czytaj: ścieżki), na co panowie odpowiadają: rowerzyści chcieli ścieżki, to ją zrobili, a że się zepsuła? No cóż, projektant umarł i nie ma kto poprawić...
   Takie oto fantastyczne rozmowy odbywają się mimochodem, gdzieś na szlaku. Jak mawia Sapkowski życie to nieprzerwane pasmo niespodzianek... Żegnamy sympatyczne towarzystwo, a na odchodne słyszymy radę: jak będzie duża wydma, to objedźcie ją z prawej. A gdzie ta wydma? - pytamy. Na pewno się zorientujecie! I tak oto z nadzieją w sercu, wszak do mety zaledwie 7 kilometrów, postanawiamy pokonać ostatni na ten dzień odcinek. Spokojnie docieramy do platformy widokowej, rzeczywiście pięknie posadowionej, niestety deszcz wygania nas i nie pozwala na odpoczynek. A potem są piachy i podjazdy, piachy i podjazdy i owa wydma, przed którą nas ostrzegano. Zmęczeni docieramy wreszcie na miejsce odpoczynku i pierwsze co robimy, to uruchomienie węża ogrodowego i opłukanie wszystkiego, co się da. Niewątpliwie dzisiejsza trasa przebiła słynne w naszych opowieściach Fikakowo sprzed lat!


     Jesteśmy na skraju Łeby i tylko jeden nocleg po takim etapie. Ale cóż, tak wyszło. Ruszamy dalej, tym razem do Karwieńskich Błot II (nie mylić z pierwszymi rzec oczywista). Wzdłuż morza miało być płasko, a tymczasem pokonaliśmy 20 i pół podjazdu (pół, ponieważ podczas jednego z nich był skręt w prawo...). Cały czas uciekamy przed burzą, ona w lewo, my w prawo... ona w prawo, my w lewo. Rezygnujemy z R-10 i postanawiamy jechać drogami asfaltowymi, nie ryzykując, że spotkamy jakieś niespodzianki. Tym bardziej, że pogoda niepewna, a przy trasie łatwiej się schować. Tak dojeżdżamy do dawnej granicy państwa polskiego przy jeziorze Żarnowieckim, wspominamy plany elektrowni atomowej, zatrzymujemy się na kilka chwil wytchnienia i ruszamy dalej. Już spokojnie, bowiem wypogodziło się i słoneczko znów sympatycznie się do nas uśmiecha. Późnym popołudniem odnajdujemy nasze lokum, zostawiamy sakwy i ruszamy na podbój okolicy. Trzeba przecież coś zjeść. I tak trafiamy do baru „Wyżerka”, zaiste: wyżerka jest i to nie tylko smaczna, ale i tania. W międzyczasie odbywamy kolejną „niecodzienną” rozmowę. Tym razem dotyczy ona piwa i zdecydowanie przeznaczona jest wyłącznie dla wtajemniczonych... A ponieważ wieczór determinuje poranek, postanawiamy tym razem nieco wcześniej się położyć i dać sobie porządnie odpocząć.
    Nasza trasa powoli dobiega końca. Jeszcze tylko dzień i pora będzie wracać na nasze przewidywalne równiny. Ale póki co przed nami krótka wyprawa do Karwi. Jest pogodnie i rześko, tak więc spokojnie przemierzamy kilka kilometrów z zamiarem pospacerowania po plaży. Chcemy zobaczyć ujście Czarnej Wody do Bałtyku. Tymczasem dojeżdżamy i ooo... nie ma morza! Nad plażą rozpościera się mgła, która sprawia wrażenie, jakby morze ukradli... R. i W. dawno temu doświadczyli takiego zjawiska, natomiast E. i M. stają zadziwieni. W. postanawia mimo wszystko uruchomić „Bzyka”, ale próba kończy się awaryjnym lądowaniem. No cóż, mgła. Zatem kierujemy się ku Promyczkowej Kapliczce, którą niegdyś wykonali harcerze, a dziś budzi nieco mieszane uczucia. Za chwil kilka ponownie jesteśmy w centrum tego niewielkiego miasteczka. Postanawiamy zatrzymać się na coś smacznego. Trafiamy do bardzo sympatycznej restauracji, zażywamy spokojnego odpoczynku, rozkoszując się chwilami relaksu. A potem, leniwie kręcąc kółka, wracamy do naszego wygodnego domku, próbując po drodze poznać okolicę. I tu spotyka nas niemiła niespodzianka. Kiedy chcemy skręcić w jedną z dróg, by zobaczyć łąkę i stado krówek, przed nogi M. lądują widły gospodarza! Teren prywatny!- warczy. No tak, rozumiemy to, ale wystarczyło powiedzieć, a nie rzucać widłami! Wieczór spędzamy, dzieląc się wrażeniami z trasy wzdłuż wybrzeża. Zachodnia część ma niezłe ścieżki, im bliżej Gdańska, tym gorzej, ale zauważamy, jak wiele się zmieniło w tej kwestii. Niestety dostrzegamy również wszechobecną komercję i chęć zarobienia na turystach. Gdzieś tam zanika piękno, a przecież, jak mawiała rudowłosa marzycielka Ann Shirley: morze to potężna dusza, (…). Nigdy nie będziemy w stanie zgłębić tej nieskończonej tajemnicy, możemy tylko wędrować z uczuciem głębokiej czci i oczarowania po jej wąskim skraju.


    Do Władysławowa, gdzie już też byliśmy, kiedy w tym samym składzie okrążyliśmy Zatokę Gdańską, wiedzie nas ostatnia na ten rok, a raczej wakacje, trasa. Przed nami Jastrzębia Góra, do której podjazd jest naprawdę mozolny, ale także Rozewie. Podjeżdżamy do latarni i … coś się nam nie zgadza. Ta, przed którą  byliśmy, wyglądała inaczej. Wszystko wyjaśnia się za sprawą tablic informacyjnych, które uświadamiają nam, że to jedna z dwóch latarń, tzw. „nowa”, która wbrew pozorom przegrała ze „starą” po jej modernizacji. Bywał tu Żeromski, o czym R. wiedziała, ale nie znała faktu, iż przyjeżdżał tu także Jan Kasprowicz. Ten młodopolski poeta niegdyś bardzo fascynował R., nie tylko ze względu na swoją twórczość, ale i niezwykłą, aczkolwiek mało znaną historię miłosną. Kiedy miał  47 lat poznał 20 – letnią  Marysię Bunin, piękną, bogatą Rosjankę. I dochodzi do niezwykłego małżeństwa: Polaka i Rosjanki, chłopa i generałówny,  niezbyt zamożnego poety z bogatą dziedziczką! I oto  trwają ze sobą, aż do śmierci poety, a dzięki Marii powstaje  muzeum twórczości jej męża w willi na Harendzie... taka to piękna historia przypomina się R. na drugim krańcu Polski.                       
     Podjeżdżamy, oczywiście,  do drugiej latarni i tam spotykamy niezwykle sympatyczną rodzinkę: Mamę i Tatę oraz dwoje dzieci, młodszą dziewczynkę i nieco starszego chłopca. Kilka chwil rozmowy, a potem kilkadziesiąt sekund ujęcia ze specjalnym udziałem naszych nowych znajomych. Żegnamy się serdecznie i zmierzamy do Wejherowa. Na plus zapisujemy  świetną ścieżkę, której nie pamiętamy sprzed kilku lat.  Jednakże robimy tylko krótką przerwę na kawę i wsiadamy do pociągu do Gdyni. Jak już kiedyś wspominała R., to miasto fascynuje nie tylko ją, ale i W. Zatem ponownie postanawiamy pokręcić się nieco po tym niezwykłym świadectwie polskiej przedsiębiorczości i umiejętności. Za przyczyną podstępu W. (R. nie waha się użyć tego stwierdzenia) wjeżdżamy(!) na Kamienną Górę, z której rozpościera się przepiękny widok.
   Pora na pociąg do Poznania. Wsiadamy i już snujemy plany na przyszły rok. Pomysłów jest kilka, a który zwycięży, pokaże czas. Paul Theroux niegdyś zapisał zdanie:„Turyści nie wiedzą gdzie byli, podróżnicy nie wiedzą gdzie będą.” , a my się z nim całkowicie zgadzamy.

WIĘCEJ FOTOGRAFII