Każdy, kto zobaczył Mediolan, zapewne zgodzi się z epitetem zawartym w tytule. Wszechstronne, ponieważ łączy tak wiele elementów: sakralne (katedra), historyczne (ród Sforza), artystyczne (da Vinci i La Scala), modę (galeria Wiktora Emanuela), współczesną architekturę (dzielnica przy Porta Nuova), a w końcu motoryzację (Alfa Romeo) i sport (AC Milan/ Inter Mediolan). Uff! Całkiem spora lista, jak na jedno miasto. A jest to miejsce, do którego podążamy w kolejne zimowe wakacje 2019 roku.
Spokojny przelot do Bergamo, stamtąd dojeżdżamy do dworca w Mediolanie, centralnego miejsca przesiadkowego. Splatają się tu linie metra, tramwajowe, kolejowe i autobusowe. R. ma wrażenie, że każdy musi to dotrzeć. Wysiadamy, walizki w łapki i na początek postanawiamy pieszo (bo całkiem niedaleko) podejść do hostelu. Nawigacja doprowadza nas pod wskazany adres, a tam... kamienica i ani śladu naszego miejsca noclegu. Dopiero pracownik warsztatu samochodowego pokazuje nam dzwonek na domofonie, oczywiście przyciskamy go i już za chwilę młody, niezwykle sympatyczny Włoch, prezentuje nam nasze lokum. Cały hostel to zaledwie cztery pokoje z łazienkami i malutkie miejsce na śniadanko. Uroczo i bardzo kameralnie. Jeszcze tylko instrukcja obsługi klimatyzacji, pęk kluczy i zostajemy sami. Ponieważ jest popołudnie, a my lekko głodni, postanawiamy wyruszyć „w miasto”. Tym razem mamy zamiar zrealizować jedno z naszych zamierzeń. Otóż, kiedy W., jak zwykle przed wyjazdem, przygotowywał listę miejsc godnych zobaczenia, na jednym z blogów znalazł informację o jakimś ciekawym daniu, które można zjeść w dzielnicy azjatyckiej. Nazwa brzmiała tak egzotycznie, że R. nawet nie starała się jej zapamiętać. Ale skoro warto zjeść... wyruszamy w kierunku Porta Nuova i stajemy oniemiali. Przed nami nowoczesna, niezwykle spektakularna architektura z budynkiem kwiatowym na czele. W kilku słowach można podsumować: szkło, metal i woda. Do tego zieleń (nawet zimą dostrzegamy jej założenia). Mamy tylko nadzieję, że turyści także tu docierają. Wreszcie: dzielnica azjatycka, w której, oczywiście, dominują wszechobecne lampiony. Nadają niezwykły koloryt temu miejscu i choć nie znaleźliśmy poszukiwanego specjału i tak było warto. Na powitanie Mediolan odsłonił przed nami inne, współczesne i mało znane oblicze. Tylko ten, kto wędruje, odnajduje nowe ścieżki, mówi norweskie przysłowie, a R. już wie: to znów będzie podróż dla odkrywców.
Kolejny dzień to już klasyk, chciałoby się rzec. Już zobaczyliśmy, że obok naszego hostelu jest stacja metra, to co R. i W. lubią najbardziej, zatem krótkie rozpoznanie i docieramy do serca tego, ponoć najdroższego, miasta Włoch. Plac katedralny: wychodzimy ze stacji i znów zachwyt! Gotycka katedra Narodzin św. Marii, to jedna z najbardziej znanych budowli nie tylko we Włoszech, ale i Europie. Należy do największych kościołów na świecie, a z dachu podobno widać Alpy. My podziwiamy drzwi wejściowe ozdobione płaskorzeźbami, przedstawiającymi sceny z życia Marii i św. Ambrożego. R. sentymentalnie wzdycha: niegdyś zainteresował ją ten święty, przy okazji powieści „Kto sieje wiatr”, poszukała, poczytała i dowiedziała się między innymi, że jest on patronem pszczelarzy. Kiedy więc od córek dostała małego misia i dodatkowo do niego mały dzbanuszek, już wiedziała: będzie miał na imię Ambroży, bo przecież na pewno ma w nim małe co nieco, czyli miodek. Od tego czasu siedzi sobie grzecznie na parapecie kuchennego okna (miś oczywiście) i towarzyszy R. każdego dnia. Już po chwili R. i W. wkraczają w progi świątyni. Wita ich la Madonnina, szczególnie ukochana, złocona figura Matki Bożej. Podobno mieszkańcy Mediolanu wspominają ją nawet w nieoficjalnym hymnie miasta. Za chwilę kolejna ciekawostka. Otóż w posadzce katedry znajduje się mosiężna linia obrazująca południk przechodzący przez to niezwykłe miejsce. Światło słoneczne pada na nią przez otwór w dachu, a dzięki temu podobno można określić najwyższe położenie słońca. R. wierzy opisowi na słowo, nauki przyrodnicze nigdy nie były jej najmocniejszą stroną (patrz wahadło Foucault) , natomiast W. z uwagą przypatruje się temu niezwykłemu zjawisku. A potem zatrzymujemy się przy grobie św. Karola Boromeusza, by za chwilę przyjrzeć się posągowi świętego Bartłomieja, oskórowanego męczennika, który owija się swoją skórą niczym płaszczem! Jest jeszcze chwila zadumy przy czerwonej lampce zapalonej w rzeźbionym krzyżu. Oznacza ona miejsce przechowywania najważniejszej relikwii katedry - gwoździa z krzyża Chrystusa.
Po tak duchowych doznaniach kolejne kroki kierujemy ku galerii, a raczej pasażowi Wiktora Emanuela. To tutaj swoje sklepy mają najznamienitsi: Dior, Gucci, Versace, Prado... Jak określić wrażenie: elegancki, ale gustowny przepych. R. zerka tylko na ceny i wzdycha, a jednocześnie obserwuje klientelę. Przeważają Rosjanie, a raczej Rosjanki. Wyróżniają się rozpiętymi futrami, spod których widać wydekoltowane bluzeczki i krótkie spódniczki. Zazwyczaj dokonują zakupów we dwie lub trzy i wychodzą ze wspomnianych sklepów z markowymi jednorazówkami. Jednocześnie nie potrafi zrozumieć, dlaczego niektóre kobiety czynią ze swego wyglądu najważniejszą kwestię swego życia. R. wspomina fantastyczną kreację Meryl Streep z filmu „Diabeł ubiera się u Prady” i słowa jej asystentki: Ile było takich Anit? Młodych dziewczyn, które miały w życiu tak niewiele, że oceniały swoją wartość, pewność siebie, całą swoją egzystencję przez pryzmat ubrań i modelek?
Bez zbędnych żalów R. proponuje zdjęcie na byku. To jeden z symboli tego miasta. Każde miasto ma takie miejsce. Tu nie trzeba wrzucać pieniędzy (jak do di Trevi), po prostu należy stanąć i wykonać piruet. Ten gest przynosi ponoć powodzenie. Natomiast W. postanawia zakosztować kawy, dlatego odnajdujemy niewielką kawiarenkę, do której trudno znaleźć wejście. Znajduje się na piętrze, a kręte schody wiodą przez księgarnię. My przeczytaliśmy o niej na jednym z blogów i stwierdzamy: rzeczywiście: jest. Niezbyt duża, za to z widokiem na centralny punkt galerii i wspomnianego już słynnego byka. Na dodatek za dwie kawy i ciasteczka płacimy około 8 euro! Wracamy w tłumy turystów i kupujących. A potem opuszczamy to miejsce, snując refleksję: świątynia ducha (katedra) i tuż obok świątynia ciała (galeria).
Kolejny plac i poszukiwanie znanego na całym świecie gmachu opery. La Scala - marzenie wszystkich śpiewaków. Rozglądamy się, spodziewając się niezwykłego, zapierającego dech w piersiach, budynku. Tymczasem dostrzegamy skromny (jak na Mediolan oczywiście) pałac. Sławę zawdzięcza nie samej budowli, a tym, którzy występowali na jej scenie. A marzą o niej wszyscy, którzy rozpoczynają naukę śpiewu operowego. Najwybitniejsi przedstawiciele sztuki wokalnej tu właśnie prezentowali swój kunszt. Warto wspomnieć, że byli wśród nich Polacy, począwszy od Jana Kiepury, a skończywszy na współczesnym, światowej sławie tenorze, Piotrze Beczała, który także tu odniósł sukces. Ponoć podczas ostatniego występu bisował aż pięć razy!
W. studiuje repertuar, a tymczasem R. na skwerze naprzeciw dostrzega pomnik jednego z najznamienitszych luminarzy nauki i sztuki. Leonardo da Vinci. Niezwykły na tyle, że nawet Jean- Luc Picard z kultowego „Star Treka” przeniósł się w czasie, by zobaczyć jego pracownię. Tajemniczy na tyle, że Dan Brown napisał słynny „Kod da Vinci” spopularyzowany później przez znakomitą adaptację filmową z równie znakomitą rolą Toma Hanksa – profesora Langdoma. Trudno wymienić dokonania tego niezwykłego humanisty. Rozliczne projekty: okrętu podwodnego, czołgu, lotni i wielu, wielu innych na trwałe zapisały go na kartach historii. Warto wspomnieć, że to w tym właśnie mieście przez pewien czas mieszkał i tworzył, przecież tu powstała między innymi Ostatnia Wieczerza. Kiedyś R. przeczytała coś w rodzaju listu motywacyjnego słynnego uczonego i najbardziej zaciekawiło ją, że umiejętności artystyczne przedstawił dopiero w 10 akapicie. W poprzednich zachwalał swoje rozliczne talenty, natomiast w ostatnim zapisał: W czasie pokoju mogę dorównać, jak wierzę, komukolwiek bądź w architekturze, wznoszeniu pomników prywatnych czy publicznych (...) Umiem wykonywać rzeźby w marmurze, brązie, terakocie, w malarstwie umiem zrobić to, co zrobiłby inny, kimkolwiek by on był. Te, wydawałoby się, marginalne zdolności, a raczej jego dzieła, czynią Leonarda da Vinci nieśmiertelnym. Takie to refleksje towarzyszą R., kiedy przypatruje się jego podobiźnie na cokole.
Tymczasem spacerujemy ulicami miasta, zaglądając w zaułki i na podwórka, ba! wstępując na otwarte klatki schodowe. Późne popołudnie spędzamy w niewielkiej, ale bardzo przyjemnej pizzerii, spożywając tę najbardziej na świecie znaną potrawę.
Podczas śniadania (następnego dnia oczywiście) okazuje się, że naszymi współlokatorami jest sympatyczne małżeństwo z Argentyny. Na naszą narodowość reagują: John Paul II, my na ich: Papa Francesco. R. myśli sobie: gdzieś tam, na końcu świata, znają naszego najwybitniejszego rodaka dwudziestego wieku, być może także jego słowa: Człowiek jest wielki nie przez to, co posiada, lecz przez to, kim jest; nie przez to, co ma, lecz przez to, czym dzieli się z innymi. Jednakże warto nadmienić, że także my, mieszkańcy Starego Kontynentu, uczymy się od Franciszka, który w jednym z kazań stwierdził: Państwa muszą być świeckie, bo te wyznaniowe źle kończą. A w innym powiedział: Popatrzcie na pawia, jaki jest piękny z przodu. Ale jeśli zrobicie parę kroków i popatrzycie z tyłu, dostrzegacie rzeczywistość. Jest piękny poranek, więc zarówno nasi nowo poznani znajomi, jak i my wyruszamy.
Dziś mamy w planie bazylikę św. Ambrożego. Jak już R. wspomniała, darzy wspomnianego świętego pewną estymą, z ciekawością więc wkroczyła w jej progi. Późniejszy święty, jako biskup Mediolanu, postanowił wybudować kościół w miejscu pochówku chrześcijan zamordowanych w czasie prześladowań rzymskich. Dlatego właśnie została zadedykowana męczennikom i była nazywana Basilica Martyrium. Sam św. Ambroży został w niej pochowany i od tego czasu zmieniła swą nazwę na obecną. Nasz zachwyt budzi mozaika Odkupiciel na tronie między męczennikami Protazym i Gerwazym ( z archaniołami Michałem i Gabrielem) uzupełnioną dwoma epizodami z życia św. Ambrożego. Opuszczamy bazylikę, podziwiając kunszt średniowiecznych muratorów. Przed nami kolejna ciekawostka: diabelska kolumna. Stoi na placu przed kościołem, a została wzniesiona w epoce rzymskiej. Ma dwa otwory, przedmiot legendy, według której była ona świadkiem walki św. Ambrożego z diabłem. Szatan, chcąc przebić świętego rogami, zrobił nimi dziury w kolumnie. Podobno dopiero po długich wysiłkach udało mu się uwolnić i uciec. Jak głosi tradycja, z otworów wydobywa się zapach siarki, a przykładając ucho do kolumny, można usłyszeć głosy piekielne...
Spacerkiem zmierzamy ku kościołowi świętego Maurycego. Z zewnątrz wygląda niepozornie, natomiast wnętrze kryje przepiękne freski z XVI wieku . Wszystkie pochodzą z tzw. szkoły Leonarda i urzekają nas renesansowym umiłowaniem człowieka.
Na koniec zostawiamy creme de la creme: Ostatnia wieczerza. Zapobiegliwy W. już trzy miesiące wcześniej zarezerwował bilety, jesteśmy więc pewni, że dane nam będzie obejrzeć to najbardziej znane dzieło artysty. Jeszcze krótka przerwa na kawę i znajdujemy się na miejscu. Powinniśmy przynajmniej pół godziny przed wejściem odebrać bilety i czynimy to bez problemu. A że przychodzimy dużo wcześniej, wchodzimy najpierw do bazyliki Santa Maria delle Grazie. Urzeka nas mozaika przedstawiająca Matkę Bożą. A potem już: dreszczyk emocji, kilka minut w strefie adaptacji? wyrównywania temperatury? Oto dane nam jest stanąć przed niezwykłym arcydziełem. Jego historia to nie tylko niezwykła opowieść o wszechstronnym twórcy, ale także przeznaczeniu i tajemnicy. Jak bowiem wyjaśnić fakt, iż 15 sierpnia 1943 roku bomby zrzucone przez brytyjskie i amerykańskie samoloty uszkodziły kościół, wręcz zniszczyły nawę główną, natomiast ściana zawierająca Ostatnią wieczerzę została nienaruszona?! Ale R. ponownie wraca myślą do genialnego twórcy
i wspomnianej powieści Dana Browna. I choć wie, że to tylko fikcja, po raz kolejny zachwyca się historią i jej niezwykłymi meandrami. Tymczasem wkraczamy do kaplicy, a raczej pomieszczenia, które kryje w sobie jedno z najcenniejszych dokonań człowieka.
Stajemy i podziwiamy niezwykłe świadectwo niespotykanego kunsztu. Przyglądamy się postaciom z fresku, odszukujemy apostołów, szczególnie przypatrujemy się postaci św. Jana, a nasze zainteresowanie budzą dłonie Chrystusa. Interpretacja tego fragmentu obrazu dzieli wielu krytyków sztuki. Gdzieś w tyle umysłu R. pojawia się Maria Magdalena. Tak wiele napisano zarówno o niej, jak i o tym niezwykłym malowidle. Tymczasem oprócz doznań estetycznych towarzyszy R. wrażenie, że czasami „analiza” krytyków sztuki przerasta nie tylko dzieło, ale i zamiary twórcy. A przecież wystarczy stanąć naprzeciw, spojrzeć i po prostu opowiedzieć o swoich doznaniach. R. konstatuje: z jednej strony spodziewała się czegoś większego (ale przecież nigdy nie zastanawiała się nad rozmiarami fresku), z drugiej czuje coś w rodzaju mrowienia ? dreszczyku? Oto może stanąć przed jednym z najsłynniejszych dokonań człowieka. Ma około pięciuset lat, ale pozostanie dziedzictwem ludzkości na zawsze.
Po takiej uczcie duchowej pozostało tylko zadbać o ciało. Podobno słowo pizza pojawia się we włoskich kronikach już w X w. , bowiem tak określano rodzaj wypieku przyprawionego bazylią i serem. R. wczytuje się w historię tej potrawy i już wkrótce wie, że prawdziwa rewolucja kulinarna
(a za nią rozpowszechnienie dania) wydarzyła się po pojawieniu się we Włoszech pomidorów. A jak podaje niezawodna ciocia Wiki, w 1889 roku jeden z kucharzy, Raffaelo Esposito, zadedykował królowej Małgorzacie Sabaudzkiej trzy rodzaje pizzy: alla mastunicola (z serem i bazylią), marinara (z pomidorami) oraz nową wersję: z mozzarellą. Ponoć właśnie ta ostatnia najbardziej przypadła do gustu królowej. I to właśnie od jej imienia zwana jest ''margeritą'',
Kolejny dzień rozpoczynamy od spaceru w kierunku zamku rodu Sforzów. R. wspomina doskonały serial „Królowa Bona” z niezwykłą kreacją Aleksandry Śląskiej. Swoją drogą zastanawia się, dlaczego niektóre produkcje ponawiane są do znudzenia, a innych nie można zobaczyć przez lata. Odpowiedź zapewne brzmi banalnie: oglądalność. Tymczasem R. zachęca wszystkich miłośników historii do tej produkcji. Ciekawie i zgodnie z faktami (autentycznymi oczywiście!) przedstawiała rzeczywistość I Rzeczypospolitej. Potężnej, od morza do morza! Ale i pełnej intryg, podstępów i walki o władzę. Gdzieś tam kołacze się myśl: przecież był to czas największego rozkwitu Polski! Byliśmy potęgą nie tylko militarną, ale przede wszystkim intelektualną i naukową. Wystarczy nadmienić dokonania Andrzeja Frycza Modrzewskiego (nota bene zachęcam do przeczytania „O naprawie Rzeczpospolitej” - zapewne wielu się zdziwi), czy też najznamienitszego przedstawiciela polskiego odrodzenia: Mikołaja Kopernika (choć jak mawiał klasyk polskiego kina: Kopernik była kobietą). Należy do nich dołączyć (R. nie ma co do tego wątpliwości) niezwykłego wizjonera, prawdziwego człowieka renesansu, Jana Zamoyskiego. O jego dokonaniach, a także losach ordynacji, już wspominała. Zatem: wracamy do Mediolanu, tym razem do ogrodów rozciągających się u stóp posiadłości Sforzów (tuż przy stacji metra). I choć trwa zima, jesteśmy pod wrażeniem jego założeń. Spacerujemy i powoli zbliżamy się do siedziby rodu. I cóż powiedzieć? W. podziwia architekturę pałacu, a R. konstatuje: być może, kiedy Bona przybyła na Wawel i go zobaczyła, zapytała: no dobrze, lokum dla służby już zobaczyłam, a gdzie jest zamek królewski? Zapewne jej arystokratyczne wychowanie nie pozwoliłoby na takie słowa, ale być może czuła zawód, kiedy zobaczyła i porównała miejsce, w którym spędziła dzieciństwo, do tego, w którym przyjdzie jej przeżyć dorosłe lata. Czy była szczęśliwa? Historycy mówią i piszą o niej w rozmaity sposób. R. widzi w niej nie tylko królową, która za wszelką cenę (także intryg) stara się zapewnić swojej nowej ojczyźnie jak najlepsze miejsce na scenie politycznej Europy, nie tylko
kobietę renesansu, dbającą o wprowadzenie nowinek architektonicznych, estetycznych i żywieniowych (poprzez wprowadzenie do polskiego jadłospisu szeroko rozumianej włoszczyzny), ale przede wszystkim matki, zabiegającej o tron dla syna i sukcesję dla jego potomków.
Podziwiając przepych posiadłości, rozpatrując rozmaite detale wykonane, jak to we Włoszech, z niezwykłym pietyzmem, R. wspomina ostatnie dni wielkiej władczyni, kiedy to umiera samotnie, w zapomnieniu, a służba kradnie wszystko, co znajduje się wokół jej łoża. Takie to refleksje snuje R. i przypomina słowa Marii Boguckiej, autorki jej biografii: Jeśli nawet, jako zbyt małe jeszcze dziecko, nie odczuwała w pełni groźnej i dusznej atmosfery Mediolanu, to ucieczka z tego miasta, pobyt w Rzymie, a potem niespokojne dni w Neapolu i na Ischii musiały wryć się w jej pamięć. Oglądała zrozpaczoną i płaczącą matkę, słyszała przerażone szepty piastunek, widziała, jak umierali lub znikali z jej dziecięcego świata najbliżsi. Uczyła się, że nie można ufać nikomu i że najlepiej nie przywiązywać się do nikogo, ani do ludzi, ani do miejsc pobytu. Być może to właśnie sprawiło, że niewielu potrafiło ją pokochać, polubić, a tym bardziej zrozumieć. Tymczasem opuszczamy siedzibę tego znamienitego rodu. Jeszcze tylko kilka pamiątkowych zdjęć i oto, po raz kolejny we Włoszech, stajemy przed pomnikiem Wiktora Emanuela. Ruszamy dalej. Tym razem kierujemy się ku Naviglio. Ponoć to najbardziej klimatyczna dzielnica Mediolanu - ozdobiona pięknymi kanałami, obfitująca w restauracje i kawiarnie, szczególnie ceniona przez artystów. Podjeżdżamy jak zawsze niezawodnym metrem. R. zastanawia się, skąd kanały w mieście, przez które nie przepływa żadna rzeka? Szybko znajduje odpowiedź (viva internet!): miały utworzyć drogę wodną z jeziora Como oraz Maggiore do rzeki Ticino i Pad. Największy z nich (kanał oczywiście), Naviglio Grande, połączył Mediolan z Ticino. Zatem przed nami urocze kanały, wąskie uliczki, zaułki pełne kwiatów i niewielkie knajpki. Zatrzymujemy się przed gelaterią, wszak W. musi zjeść prawdziwe włoskie lody. I nie przeszkadza mu fakt, że na zewnątrz temperatura oscyluje wokół 15 stopni. Jak twierdzi: są Włochy, jest gelateria, zatem musi zjeść lody! Jeszcze kilka chwil, zdjęć, stacji metra, a potem wieczór przy fantastycznym włoskim jedzeniu.
Sobota wita nas pełnym słońcem, a my, jako że zobaczyliśmy „podstawowe punkty programu” ,wybieramy się, by zobaczyć słynną mediolańską nekropolię. Od czasów Barcelony, a może nawet od wizyty w Jaszunach, R. i W. odwiedzają cmentarze. Dlaczego? To proste: tam uzewnętrznia się dusza i serce miasta. Dość wspomnieć poznańską Skałkę, zakopiański Pęksów Brzyzek, wileńską Rossę, czy lwowski Łyczaków i wspomniane powyżej katalońskie i litewskie miejsca wiecznego spoczynku. Tak więc i tym razem wkraczamy w ciche alejki. I choć zabrzmi to być może nietaktownie- stajemy zauroczeni! Niemalże każdy nagrobek to małe (czasem wielkie) dzieło sztuki. Niekiedy przedstawia zawód spoczywającego w nim lub jakieś wydarzenie z życia, a najczęściej charakteryzuje osobę, której już nie ma pośród nas. Tym samym dla każdego, kto przechodzi obok mogiły, staje się kimś znanym i bliskim. Bo żyć możesz tylko tym, za co zgodzisz się umrzeć.- twierdził ukochany przez R. A. de Saint - Exupery w „Twierdzy”. Powoli przemierzamy puste i nieco senne ścieżki miasta zmarłych, podziwiając nie tylko kunszt wykonawców, ale i pomysłowość rodzin, które w ten właśnie sposób postanowiły upamiętnić bliskich. Opuszczamy mury pozaziemskiego snu mediolańczyków. Na cmentarzach jest spokojnie. Tak jest zawsze, niezależnie od czasów. - napisał mało znany Jaroslav Rudis.
Mediolan przyciągnął naszą uwagę, odkrył przed nami różnorodne oblicza, także te codzienne. Pora się pożegnać … Po codziennej porcji kawy i smakowitym poranku wyruszamy na lotnisko w Bergamo. A ponieważ do odlotu mamy kilka godzin, postanawiamy zobaczyć to miasto, miasteczko? Niewiele o nim wiemy. Jak to na mniejszych terminalach bywa, nie ma przechowalni bagażu. Uprzedzeni przez M. wiemy, że tuż obok mieści się centrum handlowe. Zatem to tam się kierujemy i oczywiście odnajdujemy skrytki, zostawiamy więc nasz podręczny ekwipunek. Dzięki pilnej obserwacji kupujemy bilety do centrum. Tam przesiadamy się na znaną już nam funicolarę i docieramy do średniowiecznego serca miejscowości. Wędrujemy najpierw nieco pod górę, by stanąć ( a jakże!) na placu kościelnym. R. czuje niepokój: dwa kościoły, do którego wejść najpierw.? Ale, chwila, moment, głęboki oddech i oto wie. Najpierw Santa Maria Maggiore, bazylika wzniesiona w średniowieczu, aby uchronić miasto od głodu, suszy i dżumy, jej ciekawostkę stanowią portale białych i czerwonych lwów, a we wnętrzu zachwycają arrasy, tudzież kandelabry wykonane z brązu, drewniane stalle oraz intarsjowane balustrady ołtarzowe.
A następnie katedra św. Aleksandra, patrona miasta. Kościół jest jednonawowy, ale ma sześć kaplic, wśród których mieści się ta, która poświęcona jest bł. Janowi XXIII. R. ubolewa, że ten dobrotliwy, a zarazem niezwykły papież pozostaje nieco zapomniany. Przecież to właśnie on w czasie II wojny uratował około 24 tysięcy Żydów, wreszcie to on, już jako papież, oznajmił przełomowe wydarzenie w historii Kościoła: sobór watykański II. A jego następca, nasz słynny rodak, Jan Paweł II powiedział o nim: Po papieżu Janie zostanie nam we wspomnieniach obraz uśmiechniętej twarzy i dwojga szeroko rozwartych ramion obejmujących uściskiem cały świat.
Wracamy na plac, a tam przerwa na kawę w lokalu, który R. w kilka miesięcy później zobaczyła w jednym z programów kulinarnych „Gdzie zjeść we Włoszech?” (mowa była o polencie). Zapewne spróbowałaby jej... Szkoda. Pozostał krótki spacer, by powrócić do współczesności. Zatem znów kolejka, „coś na ząb” w centrum handlowym, ostatnie zakupy, odbiór walizek i już wsiadamy do samolotu, który sprawi, że ponownie cieszyć się będziemy domowym mirem.
Cóż: pora na podsumowanie. Mediolan to miasto piękne, pełne ciekawej architektury i zabytków, ale również posiadające współczesne oblicze. Różnorodne, wszak każdy znajdzie tu coś dla siebie. Jednak R. wzdycha: a jednak Bolonia!