W poszukiwaniu krasnali

  R. niespecjalnie lubiła to miasto. Nawet nie wie: dlaczego? Zawsze „po drodze” było jej do Poznania, a Wrocław, mimo bliskości, taki odległy... Do tego nieszczęsny przejazd z MPK w kierunku Kudowy, wiele lat temu...Nie warto wspominać.
    Dopiero w ubiegłym roku, z racji obowiązków zawodowych, R zobaczyła to miasto na nowo. Stąd pomysł na weekend. Szczęśliwie rowery mieszczą się w przepastnym bagażniku. Wyruszamy!
      Późne piątkowe popołudnie - dojeżdżamy do hotelu. Przyjemnie, bo blisko centrum, elastycznie, bo (chyba na nasze potrzeby) niezwykle miła Pani pokazuje nam „rowerownię”. W. w rozmowie telefonicznej (rezerwacja noclegu) zapytał o możliwość postawienia rowerów. I (brawo dla hotelu) okazuje się, że czeka na nas, a raczej na nasze rowery, przytulna, mała kanciapa. Zostawiamy bagaże i pieszo dokonujemy pierwszego rekonesansu. Okazuje się, że od rynku dzieli nas zaledwie kilkaset metrów. Przyjemne popołudnie, nadchodzi wieczór. W blasku zachodzącego słońca R. i W. wyruszają, by poznać to miasto. Posmakować jego historii i współczesności. 


      „Czy wy wiecie, czy nie wiecie, krasnoludki są na świecie”- i tu zaczyna się prawdziwa historia. Dlaczego to krasnoludki stały się wizytówką skądinąd tak szacownego miasta? Wszystko to za sprawą „Pomarańczowej Alternatywy” i ich działań w latach 80 - tych już ubiegłego stulecia. Początkowo wyrażały emocje związane ze stanem wojennym, a następnie zyskały status symbolu miasta. Są, rzec można, wszędzie. I do tego rozmaite! Co ciekawe: zazwyczaj turysta rozgląda się na boki i patrzy w górę, jednakoż w tym mieście spogląda wyłącznie w dół! Żeby nie przegapić maleńkich, sympatycznych przyjaciół, bowiem: „Przyjaciele są jak ciche anioły, które podnoszą nas, gdy skrzydła zapomniały jak latać...”
    Zatem piątkowy wieczór spędzamy na wrocławskim rynku, podziwiając jego otoczenie i okoliczne kamieniczki. Szczególnie zachwycają nas prawie przytulone do siebie Jaś i Małgosia, ale nie zapominamy o pomniku zacnego hrabiego Aleksandra Fredry. Wszak Wrocław to miasto przesiedleńców z dawniejszych kresów... Chwila zadumy nad losami tych, którzy musieli opuścić swoje domy. R. przypomina jedno z najsłynniejszych powiedzonek hrabiego: „zamienił stryjek siekierkę na kijek”, a chwilę później, zerkając na W. recytuje z przejęciem: „jeśli nie chcesz mojej zguby, krokodyla daj mi, luby”. Zaś W. wzdycha bogobojnie: „niech się dzieje wola nieba... z nią się zawsze zgadzać trzeba...”
      Wstąpiliśmy również na plac Solny, a potem powędrowaliśmy do Bierhalle, jednego z najbardziej znanych browarów. Piwo było zacne, zatem zarzuciliśmy kotwicę na kilka chwil... Refleksja R: brawo dla miasta, które potrafi wykorzystać swoje atuty. R i W czuli się jak w Bawarii. Po całodziennej wędrówce należy się miły wieczór w towarzystwie przyjaciół przy kufelku...

      
 Sobotni poranek, rześki i słoneczny, pozwolił na realizację kolejnych planów: ogród japoński i ZOO! Wyruszamy z hotelowego parkingu i od początku pozostajemy pod wrażeniem sieci dróg rowerowych. Kilka kilometrów pokonujemy, korzystając wyłącznie ze ścieżek rowerowych, ba! przekraczamy w ten sposób Odrę! Nawigacja prowadzi nas to w lewo, to w prawo... w efekcie wyłania się przed nami pierwszy cel. To Jonasz Kofta śpiewał: „pamiętajcie o ogrodach, przecież stamtąd przyszliście...” Zatem spacerujemy wśród magnolii, przekraczamy urokliwe mostki, w tłumie zwiedzających (także azjatyckich, a jakże!) podziwiamy piękno tego miejsca. Zaledwie kilkanaście „kółek” dzieli nas od parku otaczającego Halę Ludową. A w nim: dywany tulipanów! Różnokolorowych i barwnych.
       I wreszcie ZOO wraz, z jeszcze wciąż postrzeganym jako nowe, afrikarium. Niezbyt długa chwila w oczekiwaniu na bilety (wszak to długi weekend), cena jak na warunki europejskie dla tego typu atrakcji niezwykle przystępna. Tak sobie myśli R. Jak bowiem ma się 20 zł, czyli około 4 euro do barcelońskiego 18? Zatem wkraczamy, a raczej wjeżdżamy. Tuż przy wejściu wygodne stojaki dla rowerów, tak więc bezpiecznie zostawiamy nasze wehikuły. Przemierzamy ścieżki, krążymy to tu i tam... Wrażenia cudowne, choć R. ze smutkiem konstatuje: świat naprawdę stał się globalną wioską. I tylko dzieci zachwyca lama i kangur, a niedźwiedź zachowuje się jak bohaterowie kreskówki: wręcz pozuje do zdjęć. „Wyginam śmiało ciało, wyginam śmiało ciało, dla mnie to_ mało” jak śpiewał król Julian w niezapomnianych ”Pingwinach z Madagaskaru”.
Kilkanaście minut i oto wkraczamy w niezwykły, dotąd dla wielu niedostępny, świat. Szczególnie akwarium! Polecamy! Bo przecież nie na co dzień możemy przechodzić wzdłuż oszklonych ścian i podziwiać przepływające nad głową, obok, z lewego lub prawego boku rekiny. A jeśli kogoś zachwycą podwodne głębiny, być może wyruszy w podróż... „Navigare necesse est...”
          Planując ten dzień, zarówno R. jak i W. sądzili, że na tym zakończą zwiedzanie Wrocławia. Ale okazało się, iż godzina jest zbyt wczesna, by myśleć o spoczynku. Zatem rowerowe kółka doprowadziły nas ponownie do centrum, aby zatrzymać się przy kościele św. Marii Magdaleny. A tam R. odkryła nieznaną sobie historię. Ze zrozumiałych względów zapragnęła zobaczyć kościół. Kiedy tam weszła, zaczęła czytać (nota bene: czytajcie wszystko, co otacza). Dzięki temu dowiedziała się, iż prawie 6-cio tonowy dzwon nosi miano Grzesznika. Legenda głosi, a w każdej legendzie tkwi źródło prawdy, iż wykonanie spiżowego dzwonu przyjął Michal Wilde. Przygotował formę i odpowiednią ilość metalu, jednakże oddalił się z warsztatu. Czeladnik, który pozostał na miejscu, nie dopełnił swych obowiązków. I choć prosił o wybaczenie, nie doczekał się go. Rozwścieczony mistrz zabił go. Sam dzwon, mimo że odlany bez kontroli, udał się i nie miał żadnych usterek. Wilde za morderstwo został skazany na śmierć, przy czym według legendy w ostatnim słowie poprosił, aby mógł posłuchać przed śmiercią bicia dzwonu. To nie jedyne podanie związane z tą świątynią.


       Dołącza do niego tzw. pomost czarownic. Cóż to jest? Wspominany już w XV wieku, oznacza kładkę łączącą dwie wieże katedry. Podczas II wojny światowej zniszczony doszczętnie, został odbudowany na przełomie wieków XX/XXI. Podobno po zmroku na mostku miały się pojawiać dusze dziewcząt, które spędziły życie na zabawach i kokietowaniu adoratorów zamiast na wychowaniu dzieci i prowadzeniu domu.
    Na zakończenie dnia: Wzgórze Partyzantów. Niestety, choć widać ślady jego monumentalnej piękności, dziś pozostaje nieco zapomniane. A szkoda...
     Kolejny świt... chciałoby się napisać. Tym razem na naszej liście „zaledwie” dziesięć obowiązkowych punktów. Docieramy na Podwale i już nam się podoba. Praktycznie wokół całego centrum rozciąga się szeroka ulica (z towarzyszącymi jej ścieżkami), której fragment przemierzamy tego dnia. W ten sposób docieramy do kościoła św. Elżbiety. Jego historia sięga głębokiego średniowiecza, dziś jest świadkiem historii tego miasta. Kolejnym celem rowerowych kółek jest park południowy. W drodze wstępujemy na pyszną kawę i małe, słodkie co nieco...Kawiarenka niepozorna, za to smaki! Niezapomniane! I oto po raz kolejny wkraczamy, a raczej wjeżdżamy, w alejki malowniczo wijące się wśród drzew i oczek wodnych. Mnóstwo spacerowiczów, rowerzystów, a wszystko w harmonii i zgodzie z naturą. R. konstatuje: wszak od starożytności ogrody były symbolem szczęścia i stanowiły natchnienie dla artystów. Bo przecież: „Świat jest jak ogród pełen nieskończonej różnorodności.”
       Wrocław – na styku historii i nowoczesności. Nic więc dziwnego, że kolejne etapy naszego rowerowego rajdu stanowi Sky Tower i cmentarz żydowski. Nieświadomi, że wjazd na najwyższy budynek tego miasta należy zarezerwować wcześniej, odchodzimy z kwitkiem. Aczkolwiek R. wcale tego nie żałuje. Z wiekiem woli przebywać bliżej ziemi... Zatem pozostaje przechadzka po niemym świadku upamiętniającym mieszkańców, którzy wpisali się w karty kronik Wrocławia. Profesorowie uniwersytetu, lekarze i aptekarze, właściciele fabryk i sklepów, a wreszcie zwyczajni, codzienni i zarazem niezwykli mieszkańcy, dla których to miejsce było małą ojczyzną.
         Chwila zamyślenia nad naszą, niewątpliwie skomplikowaną historią i ruszamy. Dworzec, jak twierdzi M., która często na nim bywa z racji skomplikowanej sytuacji rodzinnej, jak dworzec. Dla nas kolejny punkt „programu”. Pięknie odnowiony stanowi doskonały przykład architektury industrialnej, tym bardziej iż odnosi się do początków XIX w. Ponownie R. zauważa: w miastach zachodnich eksponuje się dokonania sprzed lat, a my (Polacy) nie potrafimy tego. Skromność czy kompleks?
     Pora na odpoczynek, zatem udajemy się w kierunku najlepszej ponoć lodziarni. I tu mały zawód. Owszem, jest nieźle, ale zarówno poznańska wytwórnia lodów tradycyjnych przy ul. Kościelnej, jak toruńska... są lepsze. Za to rekompensatą smaku staje się przemiła rozmowa z pewnym nieco starszym panem, który zainteresował się naszym sposobem poruszania i nawigacją rowerową. Górą my! Świat należy nie tylko do młodych i tych w średnim wieku! Według planu ten dzień miał się zakończyć na ulicy Jatki... Tak więc, znów podążając fragmentem Podwala, dotarliśmy do maleńkiego zaułka. Uliczka niewielka, lecz jakżeż urokliwa. Niegdyś zamieszkana (prozaicznie) przez rzeźników i sprzedawców mięsa. Dziś nie tylko miejsce dla drobnego rzemiosła, ale także swoisty pomnik wszystkich „zwierząt rzeźnych”. Przyznaję (mówi W.) szyneczka, udko, kaczuszka... mniam, mniam. Ale, jak podkreśla R., pomysł zacny!
    Pogoda nam dopisuje, tak więc w poniedziałek postanawiamy „pokręcić” w kierunku duchowego serca Wrocławia. Zatem naszym celem Ostrów Tumski. Na placu katedralnym spotykamy wielu turystów, także tych „na kole”, jak zwykło się mawiać w Czechach. Rozpoczynamy od katedry św. Jana Chrzciciela. Podobno to najstarsza budowla gotycka na ziemiach polskich. Oczywiście, „dzięki” naszej zagmatwanej historii wielokrotnie niszczona i odbudowywana. Wymienia się aż cztery świątynie, które powstały w tym miejscu. Również II wojna światowa jej nie oszczędziła, w gruzach legło aż 70 % budynku. Dziś jej wnętrze zdobi ołtarz główny przeniesiony z Lubina, stalle przeniesione z katedry św. Wincentego i organy z Hali Stulecia (ponoć największe w Polsce). Warto również wspomnieć o obrazie Matki Boskiej Sobieskiej, bowiem jak głosi tradycja, został on podarowany naszemu królowi po zwycięskiej bitwie pod Wiedniem przez papieża Klemensa XI.


   Wstępujemy w progi kolejnych świątyń: św. Idziego i św. Krzyża, a chwil wytchnienia od gorącego słońca szukamy w ogrodzie botanicznym. Tam także spotykamy sympatycznego towarzysza naszych przejażdżek. To, rzecz oczywista, krasnal, który odpoczywa w cieniu drzew...
    Wyspy: Młyńska, Słodowa, Bielarska – każda z nich inna: dla dzieci, dla studentów, dla smakoszy... rewelacja! Po krótkim małym co nieco „kręcimy” dalej. Podziwiamy budynki Zakładu Narodowego Ossolińskich, a chwila refleksji kieruje nasze myśli ku Lwowowi. Westchnienie i cóż, ważne, że cenne zbiory są w Polsce.
     Przez park Edyty Stein. Urodziła się właśnie w tym mieście, w rodzinie żydowskiej, zginęła jako karmelitanka w Auschwitz. Jak mawiała „Innych można prowadzić tylko tą drogą, którą się samemu idzie.” Została ogłoszona świętą.
   Maria Koterbska przed wielu laty śpiewała: „mkną po szynach niebieskie tramwaje przez wrocławskich ulic sto, tu przechodniów z uśmiechem witają: dzieci, kwiaty i każdy dom...”
Miasto wielu kultur, o ciekawej przeszłości, ale jak zauważają R. i W. z dużą przyszłością. Otwartość na świat, różnorakie propozycje dla dużych i małych i szeroka oferta kulturalna to nie wszystkie zalety tego miasta. Dla miłośników rowerów – dziesiątki świetnie przygotowanych dróg i ścieżek. Czesław Janczarski napisał kiedyś, iż „Krasnalek malutki mieszka pod podłogą, zbiera okruszyny pod stołową nogą”, a to nieprawda! Przeniósł się do Wrocławia! I ma się całkiem dobrze!