Marzenia się
spełniają... Normandia
Wiele lat temu R. podczas lekcji historii w
krotoszyńskim liceum, za sprawą pana prof. Dionizego Kosińskiego, usłyszała o
lądowaniu aliantów w Normandii. Jeden z kolegów opowiedział wówczas o swoim
krewnym (bracie dziadka bodajże), który był wśród polskich żołnierzy i według
relacji, podczas jednej nocy zupełnie osiwiał. Wówczas R. myślała o tragicznych
losach tysięcy, nie tylko tych na wschodnim froncie, jak chciała władza, ale
tych na innych frontach świata. Jako pasjonatka historii wiedziała, że Polacy
walczyli na każdym kontynencie i we wszystkich formacjach, na lądzie, w
powietrzu i na morzu. Pomyślała także, jak bardzo żałuje, że nigdy nie stanie
na plaży Omaha, bo przecież granice, paszporty, pieniądze...
Tymczasem minęło trochę czasu, granice
zniknęły, paszporty okazały się niepotrzebne, a pieniądze... nie aż tak
wielkie. Kiedy więc zimową porą w wieczornych rozmowach padło hasło: a może
Normandia, już wiedziała: nieosiągalne dla nastolatki marzenie będzie mogła
spełnić jako kobieta!
I tak nadszedł maj, a z nim uwielbiany
przez Polaków długi weekend. Znamienne: jest rok 2019, czyli równe 75 lat od
D-day, jak nazwano jedną z największych operacji wojennych. Wyruszamy we dwoje.
W. aby zobaczyć wymarzone Saint Michel i klify, R. aby stanąć na plażach, które
były świadkami historycznych wydarzeń.
Ze względu na zobowiązania służbowe wyjazd
zaplanowaliśmy na godziny południowe. Wraz z bagażami zabieramy nasze rowery,
zamierzamy bowiem trochę pokręcić „na kole” jak mawiają Czesi. Jako że do celu
mamy ponad 1500 km, postanawiamy pokonać część trasy i zatrzymać się na nocleg
w Bad Neunburg, niewielkim niemieckim miasteczku. Szczęśliwie nie trafiamy na
żadne korki i dzięki autostradom docieramy do sympatycznego hotelu. Zaczyna się
klasycznie: R. podchodzi, wygłasza po
niemiecku przygotowaną wcześniej formułkę i słyszy odpowiedź: dzień dobry,
możemy po polsku? Po krótkiej rozmowie okazuje się, że większość obsługi to
młodzi Polacy, którzy trafili tu za przyczyną pani menadżer, oczywiście Polki.
Chwila odpoczynku i ruszamy, aby zobaczyć, gdzie nas los przywiódł. Oczywiście
„uskuteczniamy” sesję zdjęciową, a to w parku, a to przy gigantycznych
filiżankach, wreszcie przy ślicznych kózkach, które nam kojarzą się z poznańskim
ratuszem i słynną legendą. W nasze przekomarzania dotyczące uporu owych
zwierzątek, nagle wtrącają się dwaj panowie. Okazuje się, że jeden z nich bywał
w Poznaniu wiele razy z racji Targów, poznał nasze miasto i przy okazji kilka
zwrotów w naszym języku. Sympatyczną rozmowę kończymy pytaniem: gdzie warto
pójść, aby dobrze i w przyzwoitej cenie zjeść kolację. Panowie wskazują nam
karczmę w stylu bawarskim i z takim właśnie jedzeniem. W. już zaciera ręce: a
może będzie golonka? Co do piwa nie ma wątpliwości... Udajemy się we wskazanym
kierunku, wspominając Barcelonę i niezwykłe spotkanie z mieszkanką tego miasta,
która również znała Poznań z pobytów targowych.
Trafiamy bezbłędnie, rzeczywiście w karcie
dań króluje giyra z chrzanem, jak mawiają poznaniacy, zatem wybór jednoznaczny.
Do tego gotowana kapusta i pszeniczne piwko! Pycha! Kiedy otrzymujemy danie,
okazuje się, że budzimy poruszenie wśród innych gości, Japończycy nie całkiem
dyskretnie robią zdjęcia, dość gwałtownie dyskutują, jak domyślamy się o
wielkości porcji... Uroczy wieczór
dopełnia leniwy spacer.
Sobotni poranek nastraja nas
optymistycznie. Piękna pogoda, przed nami kilkaset kilometrów, ale większość
autostradami, zatem planujemy około 18 pojawić się w niewielkiej wiosce niedaleko
Saint Michel. Ruszamy i po niecałej godzinie zaczynają się problemy. Nasz
samochód ulega małej awarii, ale dajemy radę przy pomocy najpierw niemieckiego
warsztatu samochodowego, a po następnych kilkudziesięciu kilometrach dzięki niezwykle pomysłowemu kierowcy Saszy
(reszta dla wtajemniczonych). I kiedy wydaje się, że wszystkie przeciwności
mamy za sobą, stajemy w gigantycznym korku. Dość wspomnieć, że na miejsce
noclegu docieramy około 23. Pan domu nieco zaspany otwiera nam drzwi,
zamaszyście gestykuluje i pofukuje słynne o la la. Nie przyjmuje do wiadomości
informacji o naszych problemach, ale na szczęście prowadzi nas do naszego
lokum. Pokój nie jest zbyt duży, ale czysty, jak się potem okaże, bardzo
ciepły, co będzie miało niebagatelne znaczenie.
Podczas
niedzielnego śniadania poznajemy innych podróżnych, a starszy pan, właściciel
posesji jest już w znacznie lepszym humorze. Rozpakowujemy się, a nasze rowery
otrzymują luksusowe lokum w letniej oranżerii. Wyruszamy czym prędzej. Czeka na
nas wytęsknione Saint Michel. Na dworze chłodno, dość rześko, zatem
zabezpieczamy się przed wiatrem i wsiadamy na nasze stalowe rumaki. Dość szybko
przekonujemy się, że pojęcie ścieżka rowerowa jest w każdym kraju
interpretowane nieco inaczej. Praktycznie jedziemy polnymi drogami, czasem
przecinając lokalne drogi. W ten sposób docieramy do jednego z najsłynniejszych
zabytków nie tylko tego regionu, ale i całej Francji. Ponieważ ścieżka nieco
się wije, obserwujemy wzgórze to z tej, to z innej strony, by wreszcie dotrzeć
do parkingu, na których wszyscy muszą pozostawić swoje pojazdy i ostatnie dwa
kilometry pokonać pieszo. Wszyscy... z wyjątkiem rowerzystów. Po raz kolejny
doświadczamy wyższości tego środka lokomocji i dojeżdżamy wręcz do samych bram
miasteczka. Przekraczamy ją, a W. przypomina jak to Bolek i Lolek z kultowej
polskiej kreskówki wjechali rowerami na zamek, a ich wehikuły zamieniły się w
rumaki... Pozostawiamy nasze pojazdy, ponieważ poruszanie się z nimi jest ze
względu na sporą liczbę turystów niemożliwe. Spacerujemy po urokliwych zaułkach
tego miejsca.
Saint Michel, umieszczone na liście
światowego dziedzictwa UNESCO, zasługuje na swoją sławę. Długa historia tego
miejsca sięga VIII w., kiedy to wzniesiono na wzgórzu sanktuarium Archanioła
Michała. Ponieważ szybko stało się miejscem pielgrzymek, u jego podnóża zaczęło
powstawać miasteczko. Kilka godzin mija, a my snujemy się dalej. Coraz bardziej
jesteśmy pod wrażeniem tych, którzy postanowili w takim miejscu wybudować
klasztor. Plan, na którym powstał, jest nieporównywalny z żadnym innym
budynkiem tego typu. Piramidalny kształt wyspy wymusił stawianie budynków wokół
skały, a samo opactwo posadowił na jej szczycie. Przemierzamy kolejne
zabudowania: refektarz, salę gości, kryptę, salę rycerzy, by zakończyć w
Merveille. To mistrzowskie dzieło
średniowiecznych muratorów świadczy o ich niezwykłych umiejętnościach. W.
zastanawia się, jak przy ówczesnej technice zdołali oprzeć o zbocze skały dwa
trzypiętrowe budynki. Jak czytamy w folderze: nawa boczna na parterze
odgrywa rolę przypory, wsporniki dwóch pierwszych pięter nakładają się na
siebie, a im wyżej, tym konstrukcja staje się lżejsza. Kolejny raz R. zżyma
się na myśl o powszechnym odbiorze tej epoki. I znów, tak jak w Pedralbes,
znajduje potwierdzenie: ten styl architektoniczny godzien jest podziwu.
Z jednego z tarasów spoglądamy na wąski
przesmyk, którym podążają turyści. Przepiękne otoczenie: ocean, łąki i pasące
się stada owiec i wszechobecne mewy. Z niektórymi R. ucina sobie pogawędkę...
Pora wracać, tym bardziej, że na niebie pojawiają się chmury, które nie
zwiastują nic dobrego. Wsiadamy i ruszamy z kopyta, a raczej z koła. Udaje nam
się przejechać kilka kilometrów, gdy z nieba najpierw nieco leniwie zaczyna
siąpić, a potem następuje, jak mawiają meteorolodzy systematyczny opad ciągły.
Pozostało nam około 8 kilometrów do domu, jesteśmy w szczerym polu, po drodze
nie ma wiosek, a tym samym kawiarenek czy restauracji, zatem zacinamy zęby i
pedałujemy. Oczywiście jakby tego było mało, wiatr zaczyna wiać prosto w twarz.
Pomiędzy R. i W. zapada głuche milczenie... Docieramy, z ulgą odstawiamy
rowery, doceniamy ciepłe kaloryfery. Termometr wskazuje osiem stopni. Z
telefonicznej relacji z Polski dowiadujemy się: a u nas upał. No cóż...
Deszczowy wieczór w ciepłym zakątku także ma swoje uroki. Jak mawiają: Jeśli chcesz ujrzeć tęczę,
musisz dzielnie przetrwać deszcz.
Niestety kolejny dzień również wita nas
zachmurzonym niebem i leciutką mżawką. Postanawiamy zrezygnować z planów
rowerowych i odpalamy samochód. Najpierw kierujemy się do Avranches,
miasteczka, w którego centrum stoi pomnik generała Pattona, bowiem to jego
oddziały wyzwalały je spod okupacji niemieckiej. Spacerujemy po niewielkiej
starówce, marząc o przerwie na kawę. Rezygnujemy z licznych kawiarenek na rynku
i obok ruin zamku, trochę na tak zwanego nosa skręcamy w boczną uliczkę, gdzie
odnajdujemy niewielką, a zarazem niezwykle uroczą kafejkę. W środku sami
miejscowi, nasze wejście zostaje odnotowane uśmiechami i gościnnym,
zapraszającym gestem. Siadamy, zamawiamy kawę i rozkoszujemy się chwilą.
Pozostaje jeszcze krótki, ze względu na
wzmagający się deszcz, spacer po ogrodzie, a potem opuszczamy to sympatyczne
miasteczko i kierujemy się do farmy krokodyli w Pierrelatte. Po drodze kilkakrotnie
zatrzymujemy się, nie możemy odmówić sobie chwili postoju, by podziwiać opactwo
Saint Michel, które wyłania się nam i odsłania swój niezwykły urok. Wreszcie
wkraczamy w świat gadów. Na farmie można podziwiać kilkadziesiąt żywych okazów
tych potężnych stworów, a wszystko w otoczeniu egzotycznej, tropikalnej flory.
Tuż po wyjściu odwiedzamy miejscowe sklepiki. Królują w nich jabłka i miejscowe z nich wyroby.
Postanawiamy zakosztować cydru, znamy jego sławę, a W. kiedyś uporczywie
poszukiwał go w Paryżu. Właściciel proponuje nam pommeau, smaczną mieszankę
soku jabłkowego i calvados. Jak się dowiadujemy powinien być podawany na zimno,
ponieważ doskonale sprawdza się jako aperitif lub tuż po posiłku na trawienie.
Podobno w Normandii jest około 70 producentów tego trunku i stanowi najbardziej
lokalny specjał z możliwych. To oczywiste, że zaopatrujemy się na wieczorną
degustację.
I tak kończy się ten etap naszej podróży.
Pozostawiając niskie temperatury i opady, opuszczamy prowincjonalny domek i
kierujemy się ku farmie escargots, czyli ślimaków, tam bowiem w okolicach
Fecamp i Etretat mamy kolejne lokum. Po drodze planujemy dwa przystanki:
Honfleur, miasteczko artystów i Omaha Beach.
Na początek Honfleur, lecz zanim tam
dotrzemy, zapierający dech w piersiach most nad bagnistymi rozlewiskami
Sekwany. O nieprzeciętnej urodzie i konstrukcji jest dowodem na niezwykłą
wyobraźnię i możliwości człowieka. Zatrzymujemy się, obowiązkowo, by wykonać
kilka pamiątkowych fotek. Pont de Normandie, jak go nazwano, wybudowano pod
koniec XX wieku. Liczy ponad 2 km
długości, a jego ogromne pylony mają ponoć 215 metrów wysokości.
I wreszcie Honfleur, niegdyś osada rybacka,
potem nieco zapomniana, by na nowo, dzięki impresjonistom (bywał tam Monet i
Boudin) zostać odkrytą nie tylko dla Francji.
Pozostawiamy samochód w małym, naprawdę małym
zaułku i wędrujemy w kierunku niewielkiego portu. R. wspomina niewielką marinę
na Bornholmie, do dziś ma w oczach jej
widok w świetle zachodzącego słońca i w porannym jego blasku. Teraz, w
południe, stanęła nad oceanem i westchnęła: jest pięknie. Już kiedyś padały w
tym blogu słowa o konieczności żeglowania (Navigare...) i o wyruszaniu w podróż
(granice? Nigdy ich nie widziałem...). Podziwia jachty i domyśla się, ba! jest
pewna, że ich cena daleko przekracza możliwości przeciętnego zjadacza chleba.
Jakoś jej to nie deprymuje. Spokojnie wędruje, leniwie snuje się uliczkami
miasteczka, wyszukuje architektoniczne detale, które dla wielu są
niezauważalne. Często bowiem idą, nie patrząc, a tylko spoglądając. A tymczasem
wokół nabrzeży ciągną się wysokie, wąskie kamieniczki obłożone płytkami,
gdzieniegdzie można dostrzec rzeźby, a wszystkiemu towarzyszą stragany i
straganiki. Są także malarze, którzy tu właśnie szukają ujścia dla swego talentu.
W. domaga się kawy, więc tradycyjnie zbaczamy z turystycznych szlaków i siadamy
w niewielkiej knajpce. Zarówno R. jak i W. mają świadomość, że rzadko dwa razy
są w tym samym miejscu, dlatego postanawiają zobaczyć miejscowy ogród. Wszak
już Cyceron twierdził, że człowiek
potrzebuje do życia ogrodów i bibliotek...
Ponownie wsiadamy do samochodu, kilkadziesiąt
minut i już jest ten moment: plaża Omaha, D-day, nastoletnia fascynacja R.
Stajemy na parkingu, kilkanaście metrów od brzegu oceanu. Jest rok 2019, czyli
prawie dokładnie 75 lat temu to tu rozegrała się jedna z największych bitew II
wojny światowej...Podchodzimy ku oceanowi. R. z ulgą i dumą na jednym z masztów
dostrzega biało-czerwoną flagę. Z ulgą, ponieważ nie wszyscy i nie zawsze
doceniają wkład polskich sił zbrojnych w pokonanie hitlerowskich Niemiec
(przykład? chociażby enigma!). Dumą, a może jednocześnie zadumą: tu także
walczyli i umierali nasi rodacy. Pozostaje westchnienie i wspomnienie tysięcy
młodych zazwyczaj chłopców, którzy, jakkolwiek patetycznie to zabrzmi,
potwierdzali „że płaszcz na moim duchu był nie wyżebrany, lecz świetnościami
dawnych moich przodków świetny”. Taka to już nasza pokręcona, heroiczna i
zawiła historia.
R. cały czas gdzieś w tyle głowy pamięta tę
lekcję historii i swoje myśli, które kiedyś kłębiły się w jej głowie. Chciałabym
tam stanąć, ale przecież to się nigdy nie stanie. Tymczasem: jest tu,
dotyka oceanu, widzi polską flagę. Jak mawiał Adam Rem: marzenia się
spełniają, ale nigdy tym, którzy tylko marzą.
Po niewielkiej przygodzie W. (dla
wtajemniczonych) postanawiamy zobaczyć muzeum, które dedykowane zostało
wydarzeniom z czerwca 1944 roku. I znów R. stwierdza: napisy w języku
francuskim, angielskim, rosyjskim i niemieckim. Polski? Brak. Szkoda. Ale i tak pozostaje pod wrażeniem: sugestywna
ekspozycja, świetnie wyeksponowane zbiory i doskonała kompozycja przestrzenna.
Naprawdę bardzo ciekawe, a dla miłośników II wojny światowej: rewelacja! A
teraz garść faktów: ta największa pod względem użytych sił i środków operacja
desantowa miała na celu otwarcie drugiego frontu. Została przeprowadzona we
wtorek 6 czerwca 1944 pod dowództwem generała
Dwighta Eisenhowera, a trzon sił inwazyjnych stanowiły wojska
amerykańskie, kanadyjskie i brytyjskie. Wzięło w niej udział 175 000 żołnierzy,
6939 jednostek pływających i 11 600 samolotów. W desancie wspomagały polskie
okręty: ORP Dragon, ORP Krakowiak i ORP Ślązak, a osłaniały akcję ORP
Błyskawica i ORP Piorun. Oprócz nich udział brały statki handlowe : Batory i
Sobieski, które transportowały żołnierzy alianckich, Poznań– broń i sprzęt,
Modlin został użyty jako falochron, a kilka innych odpowiadało za transport. 6
czerwca ORP Dragon, na pozycji 10 mil morskich od brzegu plaży „Sword”,
bombardował działami stanowiska niemieckiej artylerii na lądzie. Niestety w wyniku kolejnych
działań został zatopiony. Zginęło 37 marynarzy, a 114 zostało rannych.
Również lotnicy walczyli ramię w ramię z
aliantami. Szczególnie dywizjony myśliwskie 302, 308 i 317 oraz 300 i 305
dywizjon bombowy. Już w pierwszym dniu operacji jedno z polskich skrzydeł
zestrzeliło największą liczbę samolotów, a do 25 czerwca 38 samolotów. Jednym z dowódców był major Stanisław
Skalski, doskonale znany z obrony Londynu i świetnej książki Arkadego Fiedlera
„Dywizjon 303”. R. wręcz chłonie to, co ją otacza. Opuszczamy plażę. Jeszcze
rzut oka, chwila zamyślenia nad meandrami historii, wspomnienie filmu „Szeregowiec Ryan” i już ruszamy
dalej.
Naszym celem najpiękniejsze ponoć klify
Europy. Przed nami kilkadziesiąt kilometrów do... farmy ślimaków. Tak, tak, to
tam mamy kolejne noclegi. Okazuje się, że dom i farma położone są na skraju, a
właściwie już za wioską, ale nam to nie przeszkadza. Wyciągamy rowery i ruszamy
na mały rekonesans. I tak trafiamy do niewielkiego Yport, które już zawsze
będzie się R. kojarzyło z Francją. Prześlicznie położone, maleńkie, niezwykle
urokliwe. Cóż dodać? Niewielkie bistro z widokiem na ocean i prawdziwy rarytas:
mule duszone w winie. Czy czegoś więcej potrzeba? Ciesz się małymi
rzeczami,bo może któregoś dnia obejrzysz się za siebie i zdasz sobie sprawę, że
były to rzeczy wielkie.(Robert Brault) R. nie przeszkadza nawet to, że
droga powrotna to około 6 km, z czego 4 pod górkę.
Poranne słońce zachęca do kolejnych wypraw.
Wsiadamy na siodełka i zmierzamy w kierunku Fecamp. Na nabrzeżu robimy przerwę
na kawę i małe co nieco, a potem pod górkę, na najwyższy klif. I tu dopiero R.
postrzega ogrom przedsięwzięcia, jakim było lądowanie aliantów. Szereg bunkrów,
ocean widoczny aż po horyzont, aż wierzyć się nie chce, że można przełamać taką
linię obrony. Tym większy podziw dla tysięcy żołnierzy, którym przyszło tu
walczyć, tym większa pamięć o tych, którzy stracili życie... Tymczasem
podziwiamy kaplicę Notre Dame de la Garde, tutaj także powstaje zdjęcie, z
którego R. jest niezwykle zadowolona. Jest jeszcze przepiękny ogród,
fantastycznie utrzymany i tajemnicze buźki, wśród których ukryła się R.
Nasza normandzka przygoda nie byłaby
pełna bez zobaczenia Etretet, a właściwie klifu, który, R. przynajmniej ma
takie wrażenie, widział każdy (choćby na ekranie telewizora lub komputera).
Zatem: wjeżdżamy na jedną stronę zbocza, pejzaże zachwycające! Zjeżdżamy do
miasteczka, wpadamy na miejscowy targ, W. dostrzega sprzedawcę ostryg. Oczywiście
nie byłby sobą, gdyby nie podszedł i nie zapytał, czy może skosztować.
Otrzymuje świeżutką, prosto z oceanu... Do dziś ma reakcję psa Pawłowa, gdy
wspomni o jej smaku. R. uwielbia owoce morza, choć właśnie ostryg się
wystrzega. Zatem pozostaje przy innej przekąsce, za to W. jest wniebowzięty.
Krótki popas zakończony, czeka na nas drugi
podjazd i ponowne spojrzenie na miasteczko z góry. Niewiele klifów R. i W.
widzieli, kiedyś zachwycili się portugalskim Cabo da Roca, dziś oddają palmę
pierwszeństwa temu miejscu. Postanawiają jednak na popołudniowy posiłek
powrócić do maleńkiego Yport, które zdecydowanie skradło im serce.
Powoli nasz majowy przedłużony weekend
dobiega końca. Była jeszcze jedna rowerowa wyprawa w poszukiwaniu podobno
najpiękniejszej plaży, na którą dotarliśmy z pewnymi przygodami (spotkanie z
kilkoma bykami na łące – dla wtajemniczonych) i zwiedzanie farmy pod tytułem:
jak się hoduje ślimaki...A potem powrót przez znany nam już niemiecki kurort.
Krótkie
podsumowanie: R. stanęła na plaży Omaha, W. zobaczył Saint Michel i klify,
jednym słowem marzenia się spełniają.