Rowerem na wyspach



        Na wyspach i na rowerach... Tak naprawdę nikt nie pamięta, jak to się stało, że tegoroczne wakacje upłynęły R. i W. na rowerach. Kiedyś zimą padło hasło: Świnoujście, bo tam byliśmy, kiedy K. grzecznie drzemała w brzuszku R., no a dziś  blisko M. Potem pojawił się Bornholm, a na koniec rowery. Summa summarum: wyruszamy.
Wczesnym rankiem wypływamy z Kołobrzegu do Nexo, by tam zacząć kolejną przygodę. W planie trzydniowa wyprawa rowerowa po wyspie, która słynie ze ścieżek dla miłośników tej formy spędzania czasu. Po zejściu z promu obieramy kierunek na zachód. Naszym celem jest Hasle, do którego zamierzamy dotrzeć przecinając wyspę. W upalnym słońcu przemierzamy jej nizinną część. Zachwycają nas nie tylko otaczające pejzaże, ale mijane przez nas miasteczka i wioski. Wszędzie czysto, spokojnie, przed domami równo przystrzyżone trawniczki. Ścieżka wije się to między osadami lub polami, rzadziej dotyka nas cień. Docieramy do Aakirkeby, pierwszej stolicy Bornholmu. Obowiązkowy przystanek na sesję zdjęciową i spacer uliczkami miasteczka. W drodze, w Nyker, mijamy pierwszą rotundę (z czterech), która pełniła nie tylko funkcję sakralną, ale i obronną.


       Dotykamy czasów średniowiecza. Późnym popołudniem docieramy do malowniczego miasteczka. Hasle - urokliwe, maleńkie centrum, uliczki wijące się wzdłuż wybrzeża i wreszcie nasz hotel. Dotarliśmy do niego po pewnych perypetiach, ale przecież życie byłoby nudne bez przygód... Niewątpliwie: jesteśmy. Gorący prysznic po 50 kilometrach - polecamy! Zmęczenie minęło błyskawicznie, a widok z okna na marinę i morze zrekompensował trudy dnia. Zatem, już odświeżeni , R. i W. wyruszyli na spacer , a raczej w poszukiwaniu wędzarni, słynnych i opisywanych we wszystkich przewodnikach. Kierujemy się ścieżką wzdłuż wybrzeża (logiczne?) i oczywiście mamy rację. Pierwsze spotkanie kulinarne: słońce Bornholmu, brzmi pięknie. Teoretycznie wiemy, co to jest, praktycznie na naszym talerzu pojawia się: skibka ( to po poznańsku) chleba, na niej wędzony śledź, na nim pokrojona drobno cebula i rzodkiewka. Do tego w małym pojemniczku dostajemy roztrzepane żółtko, dodatkowo na talerzu leży sól morska. Przepyszne! Na zakąskę do miejscowego piwa sałatka śledziowa i wędzony łosoś, słowem uczta! 


Wieczór upływa nam na maleńkim balkonie, z którego możemy obserwować morze, jachty, a nawet po zachodzie słońca,  pokaz łodzi. 
     F. Mauriac napisał kiedyś, że człowiek przez całe życie podąża ku nieznanemu morzu. A kiedy do niego dotrze zdumiewa go szum fal, bezkres, słony smak powietrza  i siła wiatru. Można tylko iść naprzód lub wrócić, skąd się przyszło...
    Wspomnienie dawno temu przeczytanej powieści po raz kolejny uświadamia R., dlaczego ludzi od wieków tak bardzo fascynowało morze. Po raz pierwszy zrozumiała to na Cabo da Roca, w Portugalii, tutaj, na maleńkiej skądinąd wysepce, doświadczyła tego ponownie. 
                  "Zapada zmrok, już świat ukołysany, odpłynął dzień, by jutro wrócić znów"


        Budzi nas słońce wpadające przez okno i szum fal. Pierwsze kroki -balkonik- no i od razu mamy dobry humor. Cudowna pogoda, błękitne morze, jachty wypływające  z mariny, czyż może być coś wspanialszego? Wyruszamy w kierunku Sandvig. Skończyły się nizinne widoki i długie, łagodne podjazdy i zjazdy. Tuż za Hasle  na ścieżce ostrzeżenie: zjazd o nachyleniu 16%. Pierwsze wyzwanie! Malowniczo wijącą się ścieżką przejeżdżamy najpierw wzdłuż wybrzeża do Teglkas, a potem mozolnie podjeżdżamy (i podprowadzamy) rowery na wysoki klif. Widoki niezwykłe, choć okupione, nie da się ukryć, lekką sapką. Kolejny przystanek - ruiny zamku w Hammershus. Średniowieczna rezydencja pełniła głównie funkcję mieszkalną, ale także obronną. Dziś niewiele z niej pozostało, ale warto było zobaczyć dziedzictwo przodków. Obecnie zamek podlega renowacji, o czym możemy przeczytać również w języku polskim (!).  


U szczytu półwyspu, na najdalej na północ wysuniętym cyplu, rozsiadła się latarnia morska. Zmierzając do niej pozostawiamy rowery (już bez obaw) na specjalnym parkingu i spacerkiem pokonujemy ostatni kilometr trasy. Siadamy na drewnianej ławeczce i smakujemy ciasto, które,w towarzystwie babci, sprzedają dwie dziewczynki . A potem kierujemy się na południe, znów wzdłuż wybrzeża. Tym razem mijamy miejscowości wypoczynkowe (Sandvig i Allinge), nie tylko podziwiając ich położenie, ale przede wszystkim architekturę. Maleńkie domki przeplatają się z luksusowymi hotelami, a zaciszne zaułki krzyżują z głównymi ulicami. Im bliżej centrum, tym tłum robi się większy. Jako że nie bardzo to lubimy, przejeżdżamy, by dotrzeć do Sandkas, sennej osady z urokliwym portem jachtowym. Zakwaterowanie przebiega w miarę sprawnie, z drobnymi problemami językowymi, które szybko udaje się pokonać. Życzliwy recepcjonista pokazuje nam lokum, sympatyczny domek z arcyciekawym łóżkiem... Ponieważ jest jeszcze dość wcześnie, wyruszamy, już bez bagaży, zobaczyć słynny wąwóz. W przewodniku opisano go, jako największy na wyspie. Szukamy go, nie bez komplikacji, wreszcie wprowadzamy rowery. Pięknie, ale nasze wąwozy w Kazimierzu nad Wisłą, czy w Sandomierzu, zrobiły na nas większe wrażenie. Potwierdza się znane powiedzenie: cudze chwalicie... R. coś o tym wie. 


   Trzeci poranek na wyspie, trzeci dzień rowerowy. R. i W. zastanawiają się, jak to będzie. Do tej pory robili bliższe i dalsze wycieczki, ale nigdy kilka dni z rzędu. A dziś czeka nas przejazd aż do Nexo i powrót do Kołobrzegu. Dodatkowo: musimy być na 16-tą, bo tak otwierany jest prom. Zatem ruszamy. Początki są niezłe. Kilka kilometrów upływa szybko, ale... Właśnie! Przed Gudhjem zaczynają się podjazdy. Pierwszy jakoś poszedł, ale przy drugim R. czuje, jak łapie ją skurcz i dalej ani rusz. Zatem najbliższa ławeczka (na przystanku autobusowym) maść i masaż. Pomaga, więc R. i W. decydują, że jadą dalej. Tymczasem zatrzymuje się autobus, a kierowca zerka, czy chcemy z niego skorzystać. Kiwamy przecząco ręką, choć specjalne zaczepy do rowerów zachęcają do rezygnacji z wysiłku. Jedziemy dalej - na rowerach. Za Gudhjem jest już lepiej, ponieważ skręcamy w głąb wyspy, by zobaczyć największą  i najsłynniejszą rotundę w Osterlars. Warto, naprawdę! Wewnątrz sześciometrowa wydrążona podpora, niezwykłe malowidła. Na drugim poziomie, na który dostajemy się po krętych schodach, miejsce, gdzie składowano żywność, na trzecim gromadzono wodę. Po krótkim odpoczynku ostatni etap wyprawy. cel: Nexo. Docieramy bez większych problemów. Jeszcze tylko kilka chwil na ryneczku miasta i już- załadunek na prom. Pierwsza część wakacji za nami.


    Drugą część spędzamy na wyspach Wolin i Uznam. Po małej przygodzie samochodowej docieramy do naszego kolejnego lokum, które tym razem mieści się w Świnoujściu. Ściągamy rowery i postanawiamy wybrać się na pierwszą przejażdżkę po mieście. Przyjemne zaskoczenie: wzdłuż wielu ulic miasta rozciągają się ścieżki rowerowe, przyzwoite, dobrze oznaczone. Pierwsze kroki, a raczej "kółka" kierujemy do niezawodnej informacji turystycznej. Zaopatrzeni w mapy wracamy nadmorską promenadą, której część przeznaczona jest dla takich jak my. Zauważamy spory ruch, poruszamy się więc nieco wolniej, ale za to przyjemność sprawia nam, że ta forma turystyki także w Polsce zyskuje coraz większe prawa. Po zasłużonym wypoczynku wyruszamy, by zobaczyć najciekawsze zakątki tego nadmorskiego uzdrowiska. Ścieżka doprowadza nas do dwóch fortów, które niegdyś, po tej stronie, broniły wejścia w głąb lądu. Zaczynamy od Fortu Anioła, który został tak nazwany, ponieważ jego architektura przypomina Zamek Anioła w Rzymie. Rzeczywiście podobieństwo na pierwszy rzut oka widoczne, z maleńkim ale... Dotyczy ono, oczywiście, wielkości. Jednakoż robi wrażenie, szczególnie zachowane XIX-wieczne elementy twierdzy. Fort Zachodni to jednocześnie muzeum broni, kolejny świadek historii tych ziem. 
 


           W pamięci wciąż mamy twierdzę Boyen (Mazury) i siłą rzeczy dokonujemy porównania. Całość doznań uzupełniają doskonałe śledzie podawane w pobliskiej tawernie. Stamtąd wracamy do centrum, by wspiąć się na wieżę dawnego, zburzonego kościoła luterańskiego. Dziś jest to punkt widokowy,  a jednocześnie (na parterze) sympatyczna kafejka. Ze szczytu podziwiamy panoramę miasta, wyjście promu z portu, część uzdrowiskową i mieszkalną. Jest na co popatrzeć! Kolejnego poranka przyjeżdżają M. i M. (jakkolwiek to brzmi) i z powodu lekkiego ochłodzenia, które rozczarowuje M., nie spędzamy czasu na plaży, a spacerujemy po piasku i zwiedzamy miasto. Wspólny wieczór i gra w scrablle rekompensują brak słońca. Za to, dzięki informacji naszego gospodarza i wypożyczalni rowerów, piątek spędzamy  na wyprawie. Docieramy do Ahlbeck, wchodzimy na najstarsze w Europie zachowane molo, przejeżdżamy wzdłuż wybrzeża i ...znów jesteśmy w Polsce. R. z rozrzewnieniem myśli o tym, jak to pięknie, gdy dzieci, już nie dzieci, przyjeżdżają "w odwiedziny" do rodziców. I taka mała dygresja: R. nigdy nie słyszała, by jej dzieci mówili "starzy", pamięta też, jak jej koleżanka z pracy J.P. powiedziała: nigdy nie żałuj czasu spędzonego z dzieckiem, poświęconego dziecku, tak szybko przemija, a daje tyle radości. Ma rację!


Znowu we dwoje robimy "rundweg" wyruszając w kierunku niemieckiej części wyspy Uznam. przez Garz docieramy do Kamminke, mijając po drodze osiedla i miasteczka. Nie da się ukryć, że jesteśmy pod wrażeniem ścieżek przygotowanych dla bicyklistów. Przyjemnie i prawie bezkolizyjnie. Podoba nam się! W dodatku, jak zauważa R. prawie wcale nie ma podjazdów lub są "przyzwoite", czyli takie, które nie powodują sapki. Wieczorem podjeżdżamy jeszcze, aby zobaczyć, jak dostać się do Międzyzdrojów.


 Zatem w niedzielne południe wyruszamy pociągiem. Ładujemy rowery, wysiadamy na stacji, szukamy centrum i ... stajemy. Ponieważ pogoda nie sprzyja leżeniu na plaży, zatem większość, tzw. turystów wręcz wyległa na ulice miasteczka. Dla R. i W. to okropne. Stragany i straganiki, kebaby, waty cukrowe, kiczowate pamiątki, a pośród nich tłumy.  Jest lans, jak mówią młodzi. Zatem, nieco starsi, uciekamy na R  10 - w przewodniku tak oznaczono międzynarodową ścieżkę, która prowadzi do Świnoujścia. Już po kilkuset metrach zaczynamy się wstydzić. Betonowe płyty przechodzą w gruntowy, leśny dukt. Dalej jest gorzej. Rozsypany gruz, błoto, kamienie. Spotkana przez nas para turystów z Niemiec nie kryje zaskoczenia. Nie dziwimy się. Mamy wrażenie, że w Polsce wiele tak zwanych dróg rowerowych polega na tym, że oznakowuje się istniejące drogi polne, wykorzystuje ścieżki tylko po to, by stworzyć iluzję, że powstają drogi dla rowerzystów. Po crossie, który szczęśliwie przebrnęliśmy, docieramy  ponownie do Świnoujścia. Latarnia - kolejna w naszych wyprawach. Dzięki niej obserwujemy niezwykłe pejzaże. Wracając zwiedzamy Fort Gerharda, a potem wracamy z wyspy Wolin na Uznam. Planujemy bowiem kolejny wypad. Tym razem celem naszym będzie legendarne wręcz dla R. Peenemunde.


Niemiecka kolej (oczywiście z przygodami - dla nielicznych) dowozi nas i nasze rowery do niewielkiego miasteczka. V -1 , V- 2 - tu właśnie powstawały. Kiedyś w Sarnakach, widzieliśmy miejsce, na które spadły, choć niewielu o tym wie. Rozebrane i przemycone, nie wiadomo jakim cudem do Anglii, pomogły aliantom. Szkoda,  że niewielu o tym pamięta. R. ze smutkiem konstatuje: słynną enigmę też rozpracowali trzej polscy matematycy...   Niestety, o tym też niewielu o tym pamięta. 
W gwarze poznańskiej istnieje słowo: spolegliwa/y , czyli ktoś skłonny do zgody, do porozumienia się. Zatem spolegliwa R. dostrzega, że w wielu miejscach widnieją napisy w języku polskim, co odbiera jako znak czasu. Jednakże mieszane uczucia budzą w niej sale, w których przedstawiono powojenny program podbijania kosmosu, który wykorzystywał dokonania naukowców z Pennemunde. Life is brutal? 
Historia, to obok turystyki, filozofii i teologii, największa pasja R. I nawet elektrownia, której tajników nijak zrozumieć nie może, budzi w niej ciekawość. Jednak spojrzenie na zegarek uświadamia: 50 kilometrów do Polski. Zatem rezygnujemy z okrętów podwodnych i ruszamy w drogę. Jest pięknie - przez kilkanaście kilometrów. A potem: zaczynają się podjazdy. Wszystko przez W., który w pewnym momencie stwierdza, że jest nudno. I jak na zawołanie zaczynają się górki. 


Mimo zmęczenia R. docenia jakość ścieżek, wreszcie , podążając nabrzeżem, podziwia nie tylko krajobraz, ale i architekturę pensjonatów. Po cichu odlicza kilometry do kresu wyprawy... Zatrzymujemy się na małe co nieco, jak mawiał Kubuś Puchatek. W. zajada się bułką ze śledziem, cebulą  i innymi dodatkami oraz "szaszłykiem" z krewetek (nota bene tańszym niż w Polsce), R. pozostaje przy tradycyjnym dorszu.  Późnym popołudniem , a raczej tuż przed wieczorem otwieramy furtkę prowadzącą do naszego lokum. Przed nami zaledwie jeden dzień... Ponieważ wykorzystaliśmy miejscowe szlaki rowerowe, postanawiamy poleniuchować. Wieczorem stwierdzamy, że bardzo  nas to zmęczyło.
Wracamy. "Upłynął dzień, by jutro wrócić znów" . Żegnamy wyspy i dwa kółka. Ale już wiemy. To nam się podoba! Świat widziany z perspektywy ramy rowerowej wygląda inaczej. Zobaczcie!