W czwartek, tuż przed nieco wydłużonym weekendem, jesteśmy gotowi do naszej kolejnej podróży. Tym razem czeka na nas miasto fabrykantów i fabryki snów, czyli Łódź. Droga wydaje się łatwa i przyjemna, w większości wiedzie bowiem autostradą, tak więc mamy nadzieję, że szybko i sprawnie dotrzemy do celu. I początkowo tak jest, ale... 30 km do celu, a nawigacja wskazuje 55 minut. A potem 25 km do celu, a nawigacja mówi 50 minut... i tak dalej i tak dalej. Skończyło się na tym, że odcinek od Zgierza do Łodzi przejechaliśmy w godzinę i 15 minut! Można? Można!
Meldujemy się w recepcji, wchodzimy do pokoju, R. jak każda Wielkopolanka rozpakowuje bagaże (porządek musi być), siada i … hałas. Zewsząd otacza ją hałas, a to dla niej najgorsza rzecz z możliwych. Po krótkim śledztwie okazuje się, że dobiega z klimatyzacji i wywietrzników ulokowanych poniżej pokoju na dobudowanej części hotelu. Jej mina wyraża wszystko, zatem W. schodzi i pyta o zamianę. I okazuje się, że nie ma z tym problemu, Pani uprzejmie tylko wyjaśnia, że po drugiej stronie korytarza okna wychodzą na ulicę. Ale przed nami przecież długi weekend... Przenosimy się więc i już po chwili spokojnie wylegujemy się na łóżeczkach, a wokół panuje cisza...Od muzyki piękniejsza jest tylko cisza …
Brawo dla obsługi za elastyczność wobec gości.
Jako że jest już późne popołudnie, postanawiamy zobaczyć słynną Manufakturę. Wybieramy się pieszo, bo to zaledwie półtora kilometra i po drodze odkrywamy pierwsze interesujące miejsce: Stary Cmentarz. A ten jest rzeczywiście nie tylko stary, ale i trójwyznaniowy. Podzielony został na części: katolicką, ewangelicką i prawosławną i stanowi dowód na wielokulturowość tego miasta. Spoczywa na nim między innymi Karol Scheibler, właściciel Księżego Młyna, do którego również się wybieramy. Jak czytamy przy wejściu, ponad 200 nagrobków wpisanych zostało do rejestru zabytków. Znajomi R. i W. wiedzą, że cmentarze to obowiązkowy punkt w ich turystycznych podróżach, ale przecież to tam kumuluje się historia.
Wreszcie docieramy do celu. Manufaktura jest przepięknie oświetlona, wygląda rzeczywiście spektakularnie. Niegdyś miejsce to związane było z ciężką pracą włókienników i stanowiło część „imperium” Izraela Poznańskiego, a dziś pełni funkcję centrum handlowo – rekreacyjnego. Kino, sklepy, restauracje... i tłumy, wszak zaczyna się czas wolny i nie tylko turyści, ale i mieszkańcy wyruszyli, by odpocząć. R. wspomina włoskie zwyczaje i rodzinne lub towarzyskie wieczorne spotkania w ulubionych lokalach. Czyżby Polacy wzięli za przykład Italię? Tym bardziej, że: Coraz mniej chwil pozostaje nam na rozmowy i wspólne spędzanie czasu...
Ale my, jak to my, uciekamy z tłumu i postanawiamy zjeść kolację w naszej hotelowej restauracji. Jest smacznie, a dodatkowo spokojnie.
Piątek rozpoczynamy od obfitego śniadanka, a potem wyruszamy! Zgodnie z wcześniejszą kwerendą zaplanowaliśmy dzisiejszy dzień. Punkt pierwszy: Orientarium. To całkiem nowe miejsce na mapie tego, fabrycznego przecież miasta. Spacerkiem (bo blisko- zaledwie 1,8 km) powoli zmierzamy ku tej niewątpliwej atrakcji. Mamy za sobą nie tylko Afrykarium wrocławskie, ale i oceanaria w Lizbonie i Barcelonie. Zatem ciekawi jesteśmy, jakie odniesiemy wrażenie. Bilety zakupiliśmy oczywiście wcześniej przez internet (to domena W.), zatem omijając niewielki „ogonek” wchodzimy na teren Ogrodu Zoologicznego i zmierzamy wprost ku największej atrakcji. Przypadkowo (mamy szczęście) trafiamy na karmienie słoni! Jest ono rzeczywiście spektakularne, bowiem odbywa się w wodzie. Opiekunowie wrzucają banany i inne smakołyki, a poczciwe zwierzątka nurkują, co doskonale można zobaczyć nie tylko z górnego, ale i podziemnego korytarza. Oczywiście, jako że nie byliśmy świadomi tego faktu, nie mieliśmy szans, by stanąć przy potężnej szybie. Została zarezerwowana przez zapobiegliwych rodziców i ich pociechy. R. po cichu konstatuje: sama z wnukami zrobiłaby tak samo. Tymczasem przyglądamy się kolejnym zwierzętom i sposobowi ich ekspozycji. Już nie dziwimy się, że miejsce to zaliczono do jednych z najbardziej atrakcyjnych w Polsce. Tym bardziej, że wokół rozciąga się olbrzymi ogród z wieloma atrakcjami dla dzieci i dorosłych. I mimo, że jest listopad, otacza nas wielu spacerujących. Wyobrażamy sobie, jaką popularnością cieszy się ów zwierzyniec wiosną i latem.
Powoli wracamy do naszego hotelowego lobby na kawę i zapobiegliwie przywiezionego z Poznania rogala marcińskiego, którego tradycję kultywujemy i promujemy wszędzie tam, gdzie zawiodą nas nasze nogi.
Kolejny punkt programu stanowi cmentarz żydowski, ponoć największy w Europie. Po drodze, jako że przemieszczamy się komunikacją miejską, odkrywamy przystanek Monopolis, czyli, jak śpiewa Tatiana Okupnik, mama idzie w długą... Okazuje się, że jest to kolejne centrum handlowo- restauracyjne w starych, fabrykanckich obiektach. No cóż, na ten moment rezygnujemy i realizujemy nasze zamierzenia. Docieramy do kirkutu, niestety zastajemy zamknięte bramy. Zatem wyznaczamy następne miejsce na mapie Łodzi: Księży Młyn. To dawny zespół fabryczno- mieszkalny wspomnianego już Karola Scheiblera. Tak naprawdę to nic innego jak miasto w mieście. Niegdyś znajdowały się tutaj fabryki, domy dla pracowników, przedszkole, szkoła, szpital, a w obiegu była nawet własna waluta. I choć nie został w pełni odrestaurowany, widzimy w nim potencjał równy katowickiemu Nikiszowcowi. Tymczasem zakotwiczamy w malutkim, lokalnym browarze i cóż, jesteśmy bardzo ukontentowani. Nie tylko piwem (W. tradycyjnie zamawia deskę degustacyjną, czyli sześć gatunków), ale i znakomitą przekąską (bataty – rewelacyjne!). Jako że wieczór przyjemny, postanawiamy spacerkiem dojść do głównej ulicy. Po drodze mijamy słynną łódzką filmówkę. To tu powstała polska szkoła filmowa, a wraz z nią tzw. kino moralnego niepokoju znane na całym świecie. Stąd wywodzą się znamienici reżyserzy: Wajda, Zanussi, Polański, Kieślowski, Machulski i dziesiątki innych. A obok nich scenarzyści, operatorzy kamer, no i oczywiście cała plejada aktorów. Dla R. jeden z niesamowitych (wcale nie za rolę Janka Kosa) Janusz Gajos – genialny chociażby w „Zółtym szaliku” z równie genialną Danutą Szaflarską. Aby wymienić wszystkich, nie wystarczyłoby kilku stron! Niezwykły aforysta S. J. Lec zapisał: Aktor powinien mieć coś do powiedzenia, nawet jeśli ma niemą rolę.
I tak nadszedł wieczór, pora wrócić w spokojne hotelowe pielesze i po raz kolejny odwiedzić restaurację, ta bowiem skusiła nas specjalnym menu z gęsiną na czele!
Sobotni poranek wita nas ciszą i pięknym słońcem. Dzisiaj ograniczamy się do jednej ( tylko? a może aż?) ulicy. Przed nami słynna Piotrkowska. Zaczynamy od Białej Fabryki, czyli kompleksu budynków, przykład architektury industrialnej, własność Ludwika Geyera. Swą nazwę zawdzięcza banalnej czynności: otynkowaniu. Dziś mieści się w nim Muzeum Historii Włókiennictwa, a biorąc pod uwagę fakt, iż to tu po raz pierwszy zastosowano maszynę parową, jest co oglądać
Ponieważ świeci słońce i jest przyjemne przedpołudnie, spacerkiem zmierzamy dalej. Dochodzimy do katedry pod wezwaniem św. Stanisława Kostki. R. swoje myśli kieruje ku małemu S. , którego ów święty jest patronem.
Idąc dalej, podziwiamy stylowe kamienice i pałace ulokowane przy tej niezwykłej ulicy. Szukamy wspomniane w rozmaitych przewodnikach odbojnice, czyli rozmaitych kształtów zabezpieczenia bram, żeby wozy konne nie uszkadzały narożników. Taka ciekawostka, której R. nie widziała jeszcze nigdzie. Potem dochodzimy do słynnego posągu jednorożca, obserwujemy też najbardziej rozpoznawalny przystanek tramwajowy. Przez moment przysiadamy się do trzech fabrykantów, instalacji upamiętniającej twórców łódzkich sukcesów ekonomicznych: Izraela Poznańskiego, Karola Scheiblera i Henryka Grohmana. Nie sposób w tym miejscu nie wspomnieć o słynnej powieści Władysława Reymonta i równie słynnej ekranizacji „Ziemi obiecanej” Andrzeja Wajdy z doskonałymi rolami Daniela Olbrychskiego, Wojciecha Pszoniaka i Andrzeja Seweryna. To jeden z tych filmów, który zapada w pamięć!
Zamieniamy także słów kilka z dwoma najsłynniejszymi chyba mieszkańcami tego miasta. Na początek Artur Rubinstein, polski pianista pochodzenia żydowskiego, który w swojej karierze wystąpił ponad 6000 razy! Wyjechał z rodzinnego miasta przed wybuchem wojny, dzięki czemu ocalał z holocaustu, którego doświadczyła nie tylko jego rodzina, ale i wielu przyjaciół i znajomych. Mimo to oświadczył u schyłku swego życia: Odkryłem, że jeśli kochasz życie, życie ci tę miłość odwzajemni.
No i wreszcie Julian Tuwim. R. żałuje, że nazbyt często kojarzy się jego twórczość z wierszami dla dzieci (choćby nieśmiertelną „Lokomotywą” czy „Ptasim radiem”). I choć sama Hanka Ordonówna śpiewała, że „Miłość Ci wszystko wybaczy”, a Ewa Demarczyk zachęcała „A może byśmy tak, najmilszy, wpadli na dzień do Tomaszowa” , Turnau opowiadał o "Miejscowej idiotce z tutejszym kretynem", to i tak dla R. najważniejszy był Czesław Niemen, gdy oznajmiał: „Mimozami jesień się zaczyna”.
Ponieważ nadeszło popołudnie, wstępujemy do niewielkiej, za to niezwykle urokliwej kawiarenki, by przy kawie i pysznym ciasteczku podzielić się wrażeniami z weekendowego wypadu. Kontynuujemy przechadzkę, a R. domaga się zdjęcia z Misiem, co klapnięte uszko miał i na dobranoc mówił dobry wieczór. Oczywiście mowa o Uszatku, który nierozerwalnie wiąże się z naszym dzieciństwem. Skręcamy także w nieco dziwny zaułek, Pasaż Róży. Jego ściany pokryto kawałkami pociętych luster, a różnokształtne odłamki szkła powodują niezwykłą grę światła i cienia.
Creme de la creme, czyli zwieńczenie spaceru stanowi Pałac Poznańskiego zwany łódzkim Luwrem. To największa rezydencja fabrykancka w Polsce, na którą składają się wielkie salony, sala balowa i kameralne pokoje mieszkalne. Piętro stanowiło część prywatną, natomiast parter mieścił gabinet prezesa, kantory, spółki i biura. Oficyna zawierała zaplecze gospodarcze i kuchnię, zaś poddasze przeznaczone było dla służby. Całości dopełniał ogród zimowy i spacerowy z obowiązkową fontanną w centrum. Całości dopełniała oranżeria i pasaż- łącznik z fabryką. Takie oto niezwykłości można zobaczyć, bowiem dziś jest to Muzeum Miasta Łodzi. Podziwiamy nie tylko cudowne wnętrza, rozmaite artefakty, ale i świadectwa filmowych inspiracji tym miastem. Przez kilka chwil doznaliśmy uczucia, jakbyśmy przenieśli się w czasie, tymczasem opuszczamy niezwykłe wnętrza, by ponownie zanurzyć się w gwarze współczesności. Ruszamy dalej i tak po raz drugi docieramy do Manufaktury. Jako że mamy trochę czasu, postanawiamy pójść do kina na coś banalnego i prostego. Niestety, nie dostajemy biletów, zatem zamierzamy po prostu coś zjeść i wrócić do hotelu. Robimy krótką kwerendę po okolicznych restauracjach i konstatujemy: tylko nie tu. Po chwili przypominamy sobie o poleconych przez M. „Otwartych drzwiach”, a ponieważ nigdzie nam się nie śpieszy, leniwie podążamy Piotrkowską (tym razem w drugą stronę), skręcamy w boczną uliczkę i oto stajemy przed poszukiwanym miejscem. Okazuje się, że musimy poczekać, R. nawet trochę kręci nosem, ale W. decyduje: stoimy. I oto spotyka nas miła niespodzianka. Pani Kelnerka, widząc oczekujących gości, przynosi grzane wino... To się nazywa dbałość o klienta. Rzeczywiście warto było! Smacznie, przyjemnie, do tego przyzwoicie cenowo. To Julia Child powiedziała, że „Ludzie, którzy uwielbiają jeść, są zawsze najlepszymi ludźmi”
Niedzielny poranek przynosi pożegnanie z miastem przemysłu włókienniczego. Rozpoczynamy wizytą w katedrze, by potem za namową W. (wszak do domu niedaleko) ponownie wyruszyć w kierunku żydowskiego kirkutu. Tym razem sukces: otwarte. Jego obszar (cmentarza oczywiście) zajmuje aż 42 km kwadratowe, a na jego terenie mieści się największy dom pogrzebowy. Pochowano tu blisko 230 tys. zmarłych(!), w tym także zamordowanych w Ghetto Litzmannstadt. Przy reprezentacyjnej alei napotykamy monumentalny grobowiec Poznańskiego, a także innych fabrykantów, lekarzy, malarzy, słowem mieszkańców tego niezwykłego miasta. Tu także spoczywają rodzice Artura Rubinsteina i Juliana Tuwima.
Przede wszystkim jednak rozmyślamy o tysiącach mieszkańców Łodzi, którzy tu właśnie znaleźli wieczny odpoczynek i o tysiącach pomordowanych, których prochy rozwiał wiatr. Chwila zamyślenia i ruszamy dalej.
Po drodze zatrzymujemy się w Monopolis na kawę. Jest leniwe niedzielne południe, ale już zauważamy: coś za coś. Odrestaurowanie za komercję. Z dwojga złego lepiej tak, niż miałoby ulec ruinie. Jeszcze rzut oka wokół i R. dostrzega piekarnię, trochę dziwną, ale za to chleb na poniedziałkowy poranek ląduje w naszych bagażach.
Pora pożegnać Łódź. Miasto nie tylko z największą liczbą znaków diakrytycznych w nazwie, ale i wielu twarzy. Kojarzyć będziemy je z filmem, ale i fabrykami, pałacami i niezliczoną ilością murali. Widać jak wiele zrobiono, ale jak wiele jeszcze potrzeba nakładów, aby przywrócić to miasto do dawnej świetności. Zauważamy także sporo miejsc zielonych, a nurkujące słonie skradły nasze serca. Niewątpliwie warto tu przyjechać.