Wokół zatoki

"Podróżować to żyć" - któż mógł powiedzieć takie słowa? Nikt inny jak twórca niezapomnianej Calineczki i Syrenki – Hans Christian Andersen. Wakacje trwają, a my wyruszamy na rowerowy szlak. W większym składzie, bo towarzyszą nam E. i M.. Plany snuliśmy od ubiegłorocznych wakacji. Zamarzyła nam się Holandia – ścieżki rowerowe, poldery, wiatraki...A życie skrzeczy! Nieoczekiwana, jak zwykle, przypadłość zdrowotna W. sprawia, że wyjazd nie dojdzie do skutku. Zatem realizujemy wariant B. Cokolwiek to oznacza.

"Nawet najdalszą podróż zaczyna się od pierwszego kroku" (Lao Tzu)- tak więc i my go czynimy. Projekt: dotrzeć pociągiem do Gdyni lub Sopotu, zobaczyć te dwa miasta, a następnie wyruszyć, jak to mawiają Niemcy na „rundweg”, czyli wokół Zatoki Gdańskiej. Przygotowania zaczynamy nie tylko od wytyczenia trasy, ale i wyposażenia rowerów. W końcu nadchodzi moment podejmowania konkretnych decyzji. W. wybiera się na poznański dworzec kolejowy, by zakupić bilety (dla czterech osób i czterech rowerów). Uprzejma pani wyjaśnia, zapisuje, komentuje, wreszcie drukuje bilety...efekt zadowalający, zatem wyruszamy.

 
Z naszego maleńkiego B. do stacji mamy zaledwie 12 km, więc postanawiamy popedałować. Na peronie oczekują już E. i M., nadjeżdża „nasz” pociąg. I niemiła niespodzianka. Nie ma wagonu z miejscem dla rowerów, choć pani o tym zapewniała, a niezwykle sympatyczny kierownik pociągu oznajmia nam, że zdarza się to nie po raz pierwszy. Cóż czynić? Ładujemy się w ciasne wejście pierwszego wagonu i znów korzystamy z życzliwości kierownika i siadamy w pierwszym przedziale. No cóż, niemiły zgrzyt. Ale my nie poddajemy się!!! W doskonałych humorach wysiadamy w Sopocie i zaczynamy pierwszy etap. Jednakoż stwierdzamy: PKP chyba nie za bardzo lubi cyklistów. Ale cóż tam! Nam niestraszne drobne przeciwności losu. Jako że jesteśmy tuż obok słynnego „monciaka” dojeżdżamy do sopockiego mola. Obowiązkowe zdjęcia pamiątkowe i … szybka ucieczka w nieco odludniejsze miejsca.

Fikakowo – tak nazywa się dzielnica, w której mamy zarezerwowane mieszkanie. W. jak zawsze wierzy w zdobycze nowoczesnej techniki, włącza nawigację (oczywiście rowerową), wpisuje adres. Pierwsze kółko i następne, następne, no i zaczyna się. Wąwóz, piach i pod górkę. W dodatku spotkany „miejscowy” odradza dalszą jazdę. Jest już późne popołudnie, z nieco lekceważącym uśmiechem podążamy dalej. Sapka, raz mniejsza, raz większa, trochę rowerem, trochę z rowerem... dajemy radę. Docieramy. Lokum świetne. Komfortowe mieszkanie, w pełni wyposażone, dwa pokoje, salon z aneksem kuchennym, taras i … łazienka. Każdy, kto spędził kilka intensywnych godzin na rowerze doskonale wie, co znaczy prysznic! Przyjemny wieczór spędzamy na zewnątrz. Jest już późno, a nas czeka kolejny dzień i trasa. Łóżeczko, kołderka i aaa, kotki dwa... szare bure obydwa... Niestety, nie jest tak pięknie. Obwodnica Trójmiasta, która tak urokliwie snuła się poniżej wzgórz, przez całą noc daje się nam we znaki. Jednak piękny poranek rozwiewa niedospanie. Po smacznym śniadanku rowerowe koła znów zaczynają się kręcić.

Zgodnie z zasadami sprawozdania należałoby zacząć: dzień drugi. Jako się rzekło: na początek śniadanko. W doskonałych humorach wyruszamy. Nasz cel: Władysławowo. Ponownie, dzięki nawigacji, wyznaczamy kierunek jazdy. Swoją drogą R. konstatuje: tyle lat dzięki tradycyjnym papierowym mapom docierała do celu... W. wyznacza cel: skwer Kościuszki w Gdyni. I jest pięknie! Ponad 4 km z górki! Rewelacja. Jako że trwa niedzielne przedpołudnie ruch niezbyt duży, zatem zjazd z Fikakowa aż po skwer Kościuszki spokojny i bez wysiłku. Gdynia. Coż rzec. R. i W. niezmiennie od wielu lat pozostają pod wrażeniem koncepcji genialnego architekta, Eugeniusza Kwiatkowskiego, który w zaledwie kilkanaście lat wybudował to niezwykłe, nowoczesne miasto. Urzeka rozmachem i przestrzenią. Ze smutkiem, choć może to słowo niedokładnie odzwierciedla uczucia R., bo jak je nazwać?, rozczarowaniem? poczuciem niesprawiedliwości? R. przypomina: projektant, twórca, ba, ojciec tego miasta, po II wojnie światowej miał zakaz zamieszkania i zbliżania się do niego (!). Z zaproponowanych przez władze miejsc wybrał Kraków. Tam też zmarł, a jego doczesne szczątki na miejsce wiecznego spoczynku odprowadzał ówczesny metropolita krakowski Karol Wojtyła. On wiedział!

  
Tymczasem nasze rowery dotarły do ORP Błyskawica. W głowie R. aż kłębią się myśli. Wręcz kotłują się.. Z jednej strony wspomnienia lektur J. Pertka o walkach okrętów (II wojna światowa), doskonały film o brawurowej ucieczce okrętu „Orzeł” i niezwykły, R. ma świadomość, że niewielu zna, epizod z życia okrętu, dziś eksponatu, który przyczynił się do rozpoznania i zatopienia jednego z najpotężniejszych okrętów III Rzeszy o nazwie Otto Bismarck. Nota bene dokonał tego angielski okręt Prince of Walles. Warto dodać, że po tym fakcie bliźniaczy okręt o nazwie Deustchland, ze względów propagandowych przemianowano na Lutzow (chyba proroczo, bo także zatopiony).

Opuszczamy to niesamowite miejsce i kierujemy się w stronę Władysławowa. Przewodniki wskazują ścieżkę rowerową i rzeczywiście: jest! Prowadzi czasem przez pola, czasem lasy, czasem skrajem wsi. Dojeżdżamy do punktu widokowego, gdzie po raz pierwszy możemy podziwiać zatokę. Piękna pogoda, sporo cyklistów mijanych po drodze. Rowery górą!!!

Zgodnie z pierwotnymi planami zatrzymujemy się w sympatycznym lokalu w Pucku, który pamiętamy z rewolucji kuchennych Magdy Gessler. Warto było. R. i W. zajadają się przekąskami, opiekanymi śledziami, rolmopsami i innymi darami morza. Świetne. A rowerowe kółka kręcą się dalej i dalej. I wreszcie jest. Władysławowo. Ponieważ ponad 50 km w nogach, decydujemy: na dziś dosyć. Siadamy na wygodnym tarasie i oddajemy się wypoczynkowi.

Na nasz kolejny cel, już rano, wyznaczamy Jastrzębią Górę. Teoretycznie ma do niej prowadzić ścieżka. Niestety tylko teoretycznie. Większą część przejeżdżamy szosą lub chodnikiem wzdłuż niej. No cóż, tak bywa. Docieramy na Rozewie. Przed nami latarnia morska. I ciekawa legenda o jej powstaniu.
        "Była ciemna, sztormowa noc. Noc, kiedy rozpędzone wiatrem fale przebiegały z jednego krańca Bałtyku na drugi i uderzały o skalisty brzeg. Wicher podnosił do góry fale i jednym uderzeniem rozbijał je w wodny pył. Wszystko chroniło się przed potęgą sztormu. Nie zdążył tylko jeden statek – niewielki szkuner szwedzkiego kupca Franka. Przy sterze stał kapitan. Przekrzykując huk fal wydawał rozkazy załodze. Ale przyszła nagle fala silniejsza od wszystkich, a chwilę potem uderzenie wiatru dokonało reszty – z trzaskiem zwaliły się na pokład maszty, statek stał się igraszką fal i wiatru. Kapitan Frank spojrzał na swoją córkę – piękną Ingrid i wydał ostatni rozkaz. Najtrudniejszy rozkaz kapitana...- Opuścić statek ! Fala, która przeszła przez statek, nie rzuciła dziewczyny na dno. Ingrid była dobrą pływaczką. Jednak walka z wodną kipielą wyczerpała jej siły. Była już bliska omdlenia, gdy usłyszała huk przyboju. Jeszcze kilka ruchów i morze wyrzuciło ją na brzeg. Choć śmiertelnie znużona, poderwała się natychmiast– przecież tam wśród sztormu jest jej ojciec, jest cała załoga żaglowca, może nie wiedzą , że brzeg jest tak blisko, że mogą się uratować...
Jak oszalała zaczęła piąć się po stromym zboczu do góry. Nie czuła, że kamienie i krzaki drą jej odzież, że twarz spływa krwią. Szybko rósł stos suchych gałęzi, potem kilka razy błysnęło krzesiwo i wreszcie wysoko na Rozewskim Przylądku błysnął płomień zbawczego ogniska... I nie gasł ten płomień przez wieki, palił się nieustannie, aby żeglarzom wskazywać drogę, aby ostrzec przed niebezpiecznymi skałami."
Piękna, prawda? Podziwiamy widoki, a W. i M. mają to, co lubią najbardziej...(dla wtajemniczonych).


I jeszcze Jastrzębia Góra – najdalej na północ wysunięta część Polski. Obowiązkowa sesja zdjęciowa, małe co nieco, a raczej nieco większe co nieco w sympatycznej karczmie kaszubskiej. Obowiązkowo: ryby. Przecież jesteśmy nad morzem. Kilka chwil poświęcamy na Władysławowo. Już w XII wieku odnotowano miejscowość rybacką o nazwie Wielka Wieś. W roku 1638 sejm elekcyjny zadecydował o wzmocnieniu militarnym Pucka poprzez wybudowanie portu floty wojennej. Następnie w niewielkiej odległości powstał port notowany w latach 1635 i 1636 jako Władysławowo. Potem aż do roku 1920 funkcjonowała niemiecka nazwa, by znów powrócić do pierwotnej, nadanej przez polskiego króla. O tym wszystkim dowiadujemy się wspinając się na wieżę widokową, skąd podziwiamy panoramę miasta i Półwysep Helski zasnuty mgiełką. Pozostał powrót do przydomowego ogródka, w którym nabieramy sił przed kolejnymi „przenosinami”. Następny postój zaplanowaliśmy na samym koniuszku cypla – Hel, oto nasz cel! (rym co nieco częstochowski).

     
Pełni obaw przedzieramy się przez zakorkowane miasto, omijając nie tylko samochody, ale i plażowiczów. Konstatujemy: nie dla nas smażenie się na piasku w pełnym słońcu. Zdecydowanie ciekawiej przemierzać kolejne kilometry. Tym razem całkiem przyjemnie aż do Jastarni, w której króciutki postój, a potem Jurata. Przejeżdżamy przez nieco senne miasteczko (wszyscy na plaży?), by na jednej z bocznych uliczek zatrzymać się w niezwykle urokliwej, urządzonej w stylu 20- lecia międzywojennego kawiarence. Wystrój nieprzypadkowy. Jak się okazuje, w tym domu tworzył przedstawiciel słynnego rodu Kossaków. To prawdopodobnie tutaj powstał obraz „Zaślubiny Polski z morzem”. W zaciszu ogrodu uzupełniamy stracone kalorie. Ostatni odcinek prowadzi nas wzdłuż drogi, po leśnej ścieżce pełnej wykrotów i wystających korzeni. Niezbyt to przyjemne. Ani dla nas, ani, jak się okaże, dla rowerów. Dodatkowo, choć szosa płaska, nasza dróżka to wznosi się, to opada. Szczęśliwie dojeżdżamy. Nie mamy zapewnionego noclegu, zatem zaczynają się poszukiwania. Są długie i niestety, niezbyt owocne. Wydawałoby się, że w takiej miejscowości nie powinno być problemu. A jednak. W końcu docieramy do hotelu. Jak mawiał klasyk „późne rokokoko” czyli lata 70-te. Ale jest prysznic. To troszeczkę przekonuje. Niestety rozłożenie tapczanu odsłania niemiłą prawdę, a raczej woń: stęchlizna i to taka, że zaczynamy się dusić. W ekspresowym tempie opuszczamy to miejsce i „lądujemy” na poczciwym polu namiotowym i campingu. Jak się okazuje, mamy szczęście. To ostatni wolny domek. Nieco na uboczu, niewątpliwy plus: cisza. Drugi: taras i trzeci otoczenie: drzewa. Spokojny wieczór... Przed nami odkrywanie uroków nadmorskiego miasteczka na krańcu Polski. Ale to dopiero jutro.

 
Hel – dalej już się nie da! Zaczynamy od Muzeum Obrony Wybrzeża, które eksponuje swoje wystawy w kilku obiektach dawnej niemieckiej baterii artylerii nadbrzeżnej "Schleswig Holstein" oraz na odrestaurowanym stanowisku przedwojennej baterii. Stały tu największe stacjonarne działa na świecie kalibru 406 mm. 32 dni obrony Helu, który nigdy nie został zdobyty! Zarówno zgromadzone militaria, dokumenty, zdjęcia, jak i sposób ich prezentacji budzi nie tylko nasze zaciekawienie, ale i uznanie. Niestety, także zamyślenie nad naszą historią. Komandor Przybyszewski, obrońca tego skrawka Polski do samego końca, po wojnie w wyniku sfingowanego procesu oskarżony i stracony. Jest taki wiersz Kasprowicza, którego fragment nasunął się R., gdy
czytała o jego tragicznych losach: "Rzadko na moich wargach, niech warga moja dziś wyzna, jawi się krwią przepojony najdroższy wyraz - Ojczyzna."
   I jeszcze jedno wspomnienie R. z lat dawno minionych. Za przyczyną brata, pasjonata książek marynistycznych, swego czasu przeczytała znakomitą książkę Karola Olgierda Borchardta „Znaczy kapitan”. Inspiracją dla autora była postać kapitana żeglugi wielkiej Mamerta Stankiewicza, którego ulubione powiedzonko brzmiało: znaczy się. Borchardt opisał swoją służbę na przedwojennych żaglowcach, w tym słynnym „Darze Pomorza”. Dziś to nieco zapomniana lektura, a szkoda, bo skrzy się dowcipem i humorem, ale także ciekawymi przemyśleniami. Oto dwa przykłady: "Kochany mój, jeśli rozerwiesz sznur pereł, perły rozsypią się po ziemi. Możesz je zawsze zebrać. Kropel wina nigdy. Są na zawsze stracone! Jak mawiał Mamert: Na każdym statku, a w szczególności na dużym żaglowcu, dzieje się najlepiej, jeśli trzy osoby nie mają fachowej roboty: kapitan, kapelan i lekarz."
Jaki piękny jest świat znad kierownicy roweru. Przed momentem zanurzeni w przeszłości, po kilku minutach pedałowania moczymy się w morzu. Plaża, na chwilę... Nie bardzo rozumiemy, jak można spędzać wakacje leżąc, jedząc, leżąc, jedząc... Wspinamy się na kolejną latarnię morską, a wieczór kończymy w Maszoperii. R., niejako zawodowo, zastanawia się nad nazwą lokalu. W. pragmatycznie i zgodnie z duchem nowoczesności przeczytał w internecie, że warto wejść i zjeść. Ukontentowanie dotyka obu sfer: zupa rybna genialna, ba! obiad niezwykle smakowity i w przyzwoitej cenie. Jest też coś da R. Jak króciutko wyjaśnia karta umieszczona we wstępie do menu: Maszoperia oznacza grupę rybaków prowadzących połowy na morzu, którzy kierowali się zasadami równości i solidarności. Polegały one nie tylko na równym wkładzie do wyposażenia łodzi wyprawiającej się w morze, każdy oddawał swoje sieci, ale w równym podziale połowu i zysku. Dokonywano tego podczas specjalnych spotkań zakończonych wspólnym posiłkiem. Solidarność przejawiała się w pomocy dla wdów i chorych. Istniała również zasada oddania pewnej części zysku na przytułki, szpitale i utrzymanie parafii. To dość mało znany, przynajmniej poza Kaszubami, zwyczaj rybacki. Z miejscowych atrakcji pozostało nam fokarium, do którego udajemy się późnym popołudniem, a właściwie wczesnym wieczorem. Niezbyt rozległe, ale urokliwe. To kolejny raz, kiedy podziwiamy te niezwykłe zwierzęta. Przyzwyczajone do widoku ludzi leniwie pozują do zdjęć. Tylko jedna wyraźnie zaznacza swój charakter i ostentacyjnie unika towarzystwa pokazując odwrotną stronę swojego cielska. Pozostał nam tylko zachód słońca.

      
Sporo kilometrów za nami, a przed nami tylko, a może aż, Gdańsk. Docieramy do niego przeprawiając się tramwajem wodnym. Na nabrzeżu stwierdzamy, że gdzieś „zapodziała się” słuchawka do telefonu. Zatem tradycyjnym sposobem, przy pomocy mapy, docieramy do naszej kwatery. Mieszkanie bardzo ładne, wyposażenie bez zarzutu. Jednak okolica, co nieco dyskusyjna. Choć może to tylko takie wrażenie. Krótki odpoczynek i spacerkiem zmierzamy na Starówkę. Obowiązkowo: fontanna Neptuna, Długi Targ i bazylika. Wkraczamy w jej mury, podziwiamy jej architekturę, ale i znajdujemy czas na chwilę ciszy. "W ciszy twoje serce znajdzie odpowiedzi, których rozum znaleźć nie potrafi." Popołudniowo-wieczorny spacer uzmysławia nam, jak dalece i jak pięknie zmienia się nasz kraj i nasze miasta. Wszak byliśmy w Gdańsku zaledwie kilka lat temu, a jak przez ten czas wypiękniał! Rankiem śniadanko, ba, śniadanie mistrzów z jajeczkiem na miękko (idealnym), którego specjalistą okazał się M. Pakujemy się i z lekkim niepokojem udajemy na dworzec. Niestety, niepokój uzasadniony. PKP nie przewiduje turystów z rowerami, choć teoretycznie o tym nas zapewniano. Zaprawieni w bojach dajemy radę i powracamy, "gdzie kolebkę swoją bierze polski ród, leży stary Poznań, nadwarciański gród."
   Pozostawiamy za sobą ponad dwieście rowerowych kilometrów, dziesiątki zdjęć i minut filmu. Straty: jedna przebita dętka i zagubiona słuchawka do telefonu. Zysk: wzruszenia, zamyślenia, zachwyty... I jak tu nie zgodzić się z Grekiem Zorbą: "W moim życiu największymi dobroczyńcami okazały się podróże i sny."