Podlasie rowerem

    Kolejny wakacyjny wyjazd kieruje nas na Podlasie, tam gdzie wspólnie żyją katolicy, prawosławni i polscy Tatarzy. Skuszeni słynnym greenvelo, postanawiamy z rowerami dojechać pociągiem do Sokółki i wyruszyć ku Białej Podlaskiej. Niestety po raz kolejny przekonujemy się, że polskie koleje nie sprzyjają cyklistom. Po wielkich perypetiach W. zakupił cztery bilety pasażerskie i cztery na rowery. Tak więc w sobotnie popołudnie wraz z E. i M. docieramy na poznański dworzec i pełni obaw oczekujemy na przyjazd pociągu relacji Świnoujście- Poznań- Warszawa – Białystok- Augustów (!). Naszą niepewność potęgowało wspomnienie z podróży do Gdyni, kiedy to mieliśmy zapewnione bilety, a okazało się, że wagonu dla rowerzystów nie ma. Na szczęście tym razem były odpowiednie zawieszki, ale aby wejść trzeba było pokonać wysokie schody, co nie jest takie proste, gdy ma się przyczepione sakwy. Uff! Oddychamy z ulgą, wsiadamy i ruszamy w siedmiogodzinną podróż. Po chwili kolejna niespodzianka: otóż w pociągu na tak długiej trasie nie ma wagonu restauracyjnego (sic!), jedynie między Poznaniem a Warszawą  przejechał pan z wózkiem, proponując kawę, herbatę, ciasteczka, napoje. Dobrze, że R. i E. przewidują takie sytuacje i mają prowiant z sobą. Szczęśliwie docieramy do Białegostoku, a tam po raz kolejny zmienia się obsługa konduktorska. I wtedy po raz pierwszy doświadczamy poczucia humoru i podejścia do życia Podlasian. Kierownik  składu na pytanie, z której strony wjedziemy do Sokółki, ze stoickim spokojem odpowiada: a co ja wróżka jestem? I wcale nie mówi tego złośliwie, tylko wyjaśnia, że kiedyś powiedział z lewej, a wjechał z prawej i była afera. Kiedy W. nadal dopytywał, a R. sumitowała, aby dał spokój, pan kierownik rzekł: pani da spokój, ma prawo, niech pyta... Powyższa pogawędka wprowadziła naszą ekipę w doskonały nastrój i tak dojechaliśmy do stacji docelowej. Jako że nie mamy wyżywienia, robimy drobne zakupy na kolację i śniadanko i ruszamy na pierwszy nocleg. Tego dnia mamy pecha, apartament okazuje się dużym pokojem z czterema łóżkami (różnymi) i łazienką z uszkodzonym prysznicem. Wrodzone talenty W. wystarczają, by naprawić urządzenie, a my mimo wszystko spędzamy miły wieczór. Nadrabiamy covidowe zaległości i dzielimy się tym, co wydarzyło się w minionym roku. Sporą część naszych rozmów dominują M., S., I., L. i O. (tylko dla wtajemniczonych) .

 

   W niedzielny poranek tak naprawdę rozpoczynają się nasze wakacje. Pierwsze kroki, a raczej kółka kierujemy ku miejscowej kolegiacie. Ten barokowy kościół od kilkunastu lat znany jest w całej Polsce za przyczyną cudu eucharystycznego, co do którego Kościół nie zajął oficjalnego stanowiska. Ponieważ, jak  mawiał Szekspir „Są na świecie rzeczy, które nie śniły się filozofom”,  wkraczamy w progi tego świętego miejsca i z należytym szacunkiem  poznajemy jego historię. Owe wydarzenia miały miejsce w październiku 2008 roku. Podczas mszy świętej na ziemię upadła Hostia. Procedury nakazują jej umieszczenie w naczyniu liturgicznym i zalanie wodą. Po dwóch tygodniach odkryto, że Hostia nie rozpuściła się, a wewnątrz pojawiła się krwawa plamka.  Od tamtej pory okoliczności tajemniczych wydarzeń bada komisja kościelna oraz niezależni profesorowie medycyny.

   Tymczasem obok naszych, nie da się ukryć, przygotowanych do dalekich podróży rowerów, zatrzymuje się starsza Pani i tuż obok stawia poczciwego rometa-składaka, na którym ząb czasu odcisnął swoje piętno. R. uwielbia takie chwile, a jeszcze bardziej życzliwe spojrzenie i słowa: a to wy z daleka jesteście...

    Pora pokręcić się po miasteczku, zatem zatrzymujemy się przy małej cerkwi (wszak to pogranicze kultur) i okazuje się, że szczęśliwie możemy wejść i rozpocząć naszą przygodę z mistycznym Wschodem. Podobno zachowały się dokumenty świadczące o tym, że pierwsza parafia prawosławna powstała w tym miejscu już za czasów królowej Bony. Cerkiew postawiona i poddana rozmaitym zawirowaniom historii, została zniszczona, a jej odbudowę zainicjował w 2010 r. obecny proboszcz. R. już opuszcza świątynię, za to W., jak to W., rozpoczyna rozhowor z przemiłym ojczulkiem, jak się okazuje bohaterem tego miejsca, który między innymi przytacza anegdotę z greckiej góry Atos. Historia trwa i trwa, gdzieś zagubił się jej początek, a końca nie widać...Dajemy radę, dziękujemy serdecznie, nie bardzo wiedząc, jaka była puenta opowieści.

   Ruszamy ku Bohonikom, wiedzie nas całkiem niezła ścieżka, co jak się później okaże wcale nie będzie tak oczywiste. Po drodze doświadczamy sympatii innych cyklistów, którzy poproszeni o zatrzymanie, robią nam fotki. Jeden z rowerzystów, trzeba przyznać bardzo oryginalny, przedstawił się jako artysta i wykonał tyle ujęć w tak dziwnych pozycjach, że aż W. wykrzyknął: z drzewa niech pan nie robi! W doskonałych humorach, za H. G. Wellesem powtarzamy: Za każdym razem, gdy widzę dorosłego na rowerze, nie martwię się o przyszłość ludzkości.

    Na miejscu wkraczamy do meczetu i poznajemy arcyciekawą historię polskich Tatarów. Ponoć miejscowość tę otrzymał od Jana III Sobieskiego pewien rotmistrz jako rekompensatę za niewypłacony żołd. Inna wersja każe wierzyć, że król obdarował włościami Tatara, który za wierną służbę otrzymać miał tyle ziemi, ile zdąży objechać konno w ciągu całego dnia. W rzeczywistości osiedliło się tu wielu Tatarów i tutaj powstała ich świątynia. Poznajemy jej wnętrze z najważniejszą częścią sali męskiej,  mihrabem, który zawsze jest skierowany w kierunku Mekki  oraz minbarem, z którego imam wygłasza kazanie. Wstępujemy również na pobliski mizar- cmentarz, na którym doświadczamy znanej refleksji: wobec śmierci zawsze jesteśmy równi, bez względu na pochodzenie, kolor skóry, czy też wyznawaną religię.

    Po takiej porcji doznań nadszedł czas na obiad, czyli pierekaczewnik, tradycyjną tutejszą potrawę. Były też kołduny w rosole i obowiązkowo kompocik. Na naszych twarzach uśmiechy, a z nieba zaczyna kap, kap, kap, deszczyk padać. Generalnie należymy do szczęściarzy, bowiem już po chwili słota przechodzi i choć zrobiło się chłodniej, wyruszamy. Trasa wiedzie to w górę, to w dół, przez las i w górę i w dół i przez gęsty las- zapada decyzja: zjeżdżamy z oficjalnej ścieżki, szukamy po prostu drogi asfaltowej. Uff! Jest! Ulga i już bez przeszkód dojeżdżamy do naszego kolejnego lokum.

    To Krynki – miejscowość tuż przy granicy z Białorusią, a nasz nocleg, jak się okazuje, mieści się w ostatnim domu. Dalej jest tylko pole i pas graniczny. Zostawiamy sakwy i wracamy na słynne rondo (rzeczywiście: takiego trudno doświadczyć gdzie indziej). Siadamy na zewnątrz niewielkiego baru. Prowadzą go młodzi ludzie, a serwują dania lokalne, w tym pyszne kartacze. Kto ich nie próbował, niech żałuje. Ukontentowani, udajemy się na nocleg. Właścicielka agroturystyki proponuje nam lokalne śniadanie, oczywiście postanawiamy z niego skorzystać.

    Rano zasiadamy więc w pięknym ogrodzie, pogoda nam dopisuje, humory też, zerkamy na stół i … lekkie zdziwienie: zupa ogórkowa, do tego zapiekane bułki, trochę tostów na słodko, jednym słowem trochę inaczej niż u nas, ale za to przepysznie. Tak posileni wyjeżdżamy, by rozpocząć kolejny etap. Na początek wstępujemy do sklepu uzupełnić zapasy napojów, a tam zdziwiony Pan pyta: po co kupujecie, skoro kawałek dalej za darmo macie najlepszą wodę. I tak trafiamy do źródła Krzywa Rura, z którego 24 godziny na dobę płynie ponoć najsmaczniejsza woda, podobno najlepsza nie tylko do picia, ale i kiszenia ogórków. Krynka - taką nosi nazwę i jest sprzedawana w wielu marketach (R. sprawdziła po powrocie). Korzystamy obficie i kierujemy się w stronę Kruszynian. Naszym celem kolejny meczet, w którego progi wkraczamy. Niezwykle sympatyczny przewodnik opowiada znaną nam już historię osiedlenia Tatarów, ale potem w barwnych i niekonwencjonalnych słowach przybliża nam swoją wiarę. Opowiada o jej pięciu filarach: wiary w Allaha, modlitwie, poście, jałmużnie i pielgrzymce do Mekki. Jan Paweł II powiedział niegdyś: Trzeba mądrze korzystać z wakacji i ferii, aby dobrze służyły (…) przez to, że umożliwiają kontakt z przyrodą, (…) nade wszystko zaś pozwalają poświęcić się modlitwie. Po raz kolejny doświadczamy, jak wiele łączy ludzi odmiennych kultur. Tymczasem Pan dzieli się z nami także codziennymi obyczajami, między innymi tym, w jaki sposób nadaje się imię dziecku (koniecznie tatarskie lub pochodzące ze Starego Testamentu), jak wygląda pogrzeb i żałoba (wieczerza-rodzaj stypy odbywa się dopiero po 40 dniach) oraz dlaczego niegdyś nie płacili podatków. Zachwyceni elokwencją, humorem i wiedzą opuszczamy meczet i przenosimy się na drugą stronę ulicy do Centrum Kultury Tatarskiej, czyli do jurty u Dżanetty. Podziwiamy świetnie zaaranżowaną przestrzeń, zgromadzone pamiątki i kosztujemy po raz kolejny tatarskich specjałów. Tym razem padło na babkę ziemniaczaną i czeburak. Cóż dodać: smakowicie! Jeszcze tylko nawiedzamy cmentarz. Kiedyś R. przeczytała taki dialog:

 -Nieszczęśliwi lubią cmentarze...

-Hm... lubią je także ci, którzy czują mocniej niż inni, że nie są stąd, ani tutaj na stałe...

A my, cóż, wsiadamy na nasze pojazdy i wracamy, sunąc to w górę, to w dół. Nota bene R. nie wiedziała, że takie ją czekają „górki” .

   Słoneczny poranek czwartego dnia rozpoczyna chłodnik, który nie zdążył się schłodzić, a potem tylko: sakwy przyczepić i odjazd! Najpierw do Gródka, zaledwie 18 km, ale... przez las, pokonując wzniesienia i na dodatek po gruntowej nawierzchni, przypominającej tarkę. I to taką z drobnymi oczkami! Niestety, mimo iż jest to ścieżka rowerowa, na całym odcinku nie ma żadnego miejsca do odpoczynku. Szczęśliwie docieramy do pierwszego celu, z ulgą zsiadamy w tak zwanym MOR-ze, czyli Miejscu Obsługi Rowerzystów. W. zawiedziony, przecież nikt go nie obsługuje! Kilkanaście kilometrów dalej trafiamy do Michałowa i przydrożnej gospody z pysznym co nieco...

Wzmocnieni na ciele pokonujemy kolejne przestrzenie. Otacza nas niesamowita przyroda, wszędzie zieleń i bociany, bociany, bociany.

   Pod wieczór docieramy do Siemianówki. Z drobnymi przygodami odnajdujemy nie tylko domek, ale i klucze. R. wzdycha: znak czasów, nie potrzeba kontaktu z gospodarzem, wystarczy sms i informacja, jak wejść. Mieszkamy tuż za torami, jak się potem okaże największego przejścia towarowego z Białorusią. O poranku W. opowiada, że śniło mu się, że jest nad morzem i do portu wpływa mały statek (holownik), wydając charakterystyczne cienkie buu! a następnie holowany przez niego wielki statek,  z którego dobiega grube buuu! E. i M. wysłuchują z powagą, a R., jak to ona, konstatuje: w nocy na stację przyjeżdżały pociągi i to ich dźwięki dobiegały z zewnątrz.

   Tymczasem zmierzamy nad zalew Siemianówka, a konkretnie wieżę widokową w Bondarach i plażę, malowniczo rozciągającą się nad wodą. Fantastycznie zagospodarowana przestrzeń, cudowne widoki i niewielu ludzi, to niewątpliwe atuty tego miejsca. Jesteśmy pod wrażeniem! Szkoda, a może i nie, że tak niewielu tu dociera. Zaplanowaliśmy dzień odpoczynku, podjeżdżamy więc tylko do kolejnej wieży widokowej. I jakoweż to panoramy jest nam dane podziwiać? R. cytuje bohatera jednego z ulubionych filmów animowanych: co widzę? Świerk! I co widzę? Świerk!... Wracając, mijamy osadę Siemieniakowszczyzna. Ochoczo powtarzamy tę jakże swojską nazwę, zastanawiając się, co muszą czuć cudzoziemcy, jeśli jakimś cudem na nią trafią. Postanawiamy dokonać zakupów, by późne popołudnie i wieczór spędzić przy grillu. Podsumowujemy: miało być spokojnie, a i tak dołożyliśmy kolejnych trzydzieści kilka kilometrów.  Odpoczywamy, snując leniwe opowieści o tym i owym. R. dopowiada, że w tej okolicy kręcono nie tylko zdjęcia plenerowe do „Nad Niemnem”, ale i do „Opowieści z Narnii”.

   Rankiem znów towarzyszy nam piękna pogoda, ochoczo „zaprzęgamy rumaki” i heja, w drogę, ku kolejnym nieznanym miejscom. Tym razem czeka nas odcinek do Długiego Brodu. W Narewce zatrzymujemy się w Gościńcu Bojarskim na przepyszne lody z gorącymi malinami i (obowiązkowo!) kawę. Siadamy na tarasie, podziwiając otoczenie, malowniczo i niespiesznie wijącą się u podnóża Narewkę. R. i W. wspominają kajakową wyprawę, kiedy to towarzyszyli im M.P. i K.  Czas płynie jak ta rzeka. A R. po raz kolejny przyznaje rację Heraklitowi, wszak Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. To co było, nie powróci, ale pozostały wspomnienia i zdjęcia. Tak więc i tym razem dokumentujemy naszą podróż i ruszamy dalej. Przecinamy Puszczę Białowieską, jedyny tego typu kompleks leśny w Europie, tym razem zachwyceni ścieżką rowerową.  Po drodze Aleja Dębów. Mijamy wielu cyklistów (także spoza Polski, o czym przekonała się R. w czasie krótkiego postoju), co świadczy o popularności tego szlaku. W Budach, na skraju lasu, trafiamy do gościńca myśliwskiego „ U kolarza” . Stanowi własność mistrza Polski juniorów z 1972 roku - Jerzego Kuczko. A ponieważ nadal pasjonuje się tym sportem, zobaczyć tu można liczne pamiątki i atrybuty kolarskie. Całą czwórką wspominamy lata Wyścigu Pokoju i niezapomnianego Ryszarda Szurkowskiego i Stanisława Szozdę. R. opowiada, jak to na podwórku rysowano trasę wyścigu, na kapslach wypisywano nazwiska kolarzy, a potem, tak zwane pstryknięcia rozpoczynały wyścig. Ileż to emocji, a nawet przepychanek towarzyszyło tym dziecięcym zabawom..."Nic nie jest tak szlachetne i przydatne jak dobre wspomnienie... Kto zgromadził wiele takich wspomnień z dzieciństwa, zaopatrzył się na całe swe życie" – napisał Dostojewski. A my coraz chętniej sentymentalnie opowiadamy o czasach, w których dzieciom wystarczyły kapselki, piłka, patyki, trzepak...

   Na zakończenie trasy: Hajnówka. Najpierw sobór św. Trójcy. To obowiązkowe miejsce na naszej turystycznej mapie. Wszak wybudowano go według projektu Aleksandra Grygorowicza, profesora poznańskiej politechniki, związanego również z miejscowościami, w których żyjemy na co dzień. Podobno może pomieścić 5 tysięcy wiernych. Wnętrze pokrywają przepiękne polichromie, przedstawiające wizerunki Chrystusa, Bogarodzicy, aniołów i świętych. Naszą uwagę przyciąga olbrzymi żyrandol w kształcie greckiego krzyża, ozdobiony witrażami Bogarodzicy. Podziwiamy piękno tego niezwykłego miejsca, po raz kolejny doświadczając mistycznego prawosławia. Podobno mistycyzm zaczyna się tam, gdzie kończą się zdolności racjonalnego widzenia świata niedoskonałymi zmysłami. Oto kwintesencja prawosławia.

     Pora na późny obiad, przezornie dokonujemy zakupów na śniadanie i pokonujemy ostatnich kilkanaście kilometrów i wreszcie docieramy do Długiego Brodu. Lokum fantastyczne, a wokół cisza, spokój i … to by było na tyle.

    W tak sprzyjających warunkach wypoczywamy, napawając się ciszą i spokojem wokół nas. Bez pośpiechu przygotowujemy śniadanie i planujemy, co zobaczyć w okolicy. Pada na Chatę Baby Jagi  odległą o zaledwie kilka kilometrów. Już na trasie widzimy interesujące drogowskazy, a im bliżej, tym ciekawiej. Wreszcie: jest! Chatka, wypisz, wymaluj, jak z baśni o Jasiu i Małgosi. Wewnątrz czeka na nas przesympatyczna wiedźma i choć zdecydowanie podwyższamy średnią wieku, bawimy się fantastycznie. Nic to, że złośliwa jędza zamknęła nas w piecu, ani to, że chciała ugotować nas w kotle... szczęśliwie umknęliśmy, zobowiązując się do wykonania kilku nietypowych zadań. Na koniec jeszcze tylko obowiązkowa fotka na miotłach i powrót. A wieczorem płonie ognisko i szumią knieje i choć drużynowego nie ma pośród nas, snują się opowieści nieco mniej lub bardziej dziwnej treści....

    Przez teren dwóch puszcz: Białowieskiej i Mielnickiej, przez Czeremchę, Klukowicze i równie ciekawe mniejsze i większe wioski, dotarliśmy do (? no właśnie, nazwa umknęła R). Jednakoż czas na kawkę, więc zatrzymujemy się i w miejscowym lokalu odbywa się taka rozmowa: Czy możemy zamówić kawę? Oczywiście. A coś słodkiego jest? Nie ma – odpowiada pani. A może jakieś ciasto? - drąży E. A sernik może być?

Takie oto jest Podlasie.....

Pyszny sernik i kawa dostarczają nam potężnej porcji energii, zatem niestraszne nam są drzewa, drzewa i drzewa, jaszcze raz drzewa i drzewa i tak docieramy przez, jak to określa R., bogate kompleksy leśne, do Mielnika. Na początek ostry podjazd, ale po chwili meldujemy się w kolejnej agroturystyce, tym razem z widokiem na przełom Bugu. Kilka chwil na odświeżenie i już kręcimy ku centrum i jak się okazuje jedynej restauracji w tej miejscowości. Przyjemnie, smacznie i bardzo rodzinnie. A wieczorem kilka chwil wytchnienia nie tylko na tarasie.

    Mielnik i jego okolice nazywane bywają Bieszczadami Podlasia. A miało być płasko, wzdłuż Bugu, wzdycha R. i cierpliwie od ranka pedałuje, a czasem po prostu zsiada i podprowadza rower pod kolejną górkę. Początek trasy: świetny! Około 4 kilometrów zjazdu. Ale R. już wie: w drodze powrotnej będzie 4 km podjazdu... Nie da się oszukać natury! Jeszcze trochę w górę i w dół i stajemy na świętej dla wyznawców prawosławia Grabarce. To najświętsze miejsce polskiego  Wschodu. Zarówno klasztor, jak i źródło stanowią cel pielgrzymek. Niegdyś R.  i W. byli tu z MPK, dziś po latach stają w tym miejscu. Dla E. to rodzaj podróży sentymentalnej, z tych okolic pochodzi jej Mama. Zostawiamy rowery i choć otacza nas gwar, już po chwili doświadczamy niezwykłości tego miejsca. Pośród tłumu turystów i trzaskających migawek aparatów, nagle skromnie i po cichutku, bez rzucania się w oczy pojawiają się trzy kobiety. Dwie w wieku średnim (około 40/50 lat) i jedna zdecydowanie młodsza (20/30?) . Zgodnie ze swoją wiarą klękają i całują ziemię, nucąc przy tym jakąś pieśń. A potem, nie zważając na tych, którzy przybyli tu z różnych pobudek, zaczynają na kolanach okrążać świątynię. Jest to tak przejmujące, że warto w tym miejscu powiedzieć: tylko dla wtajemniczonych.

     Wracając mijamy Końskie Góry, niewielki przysiółek na skraju lasu, z którym wiąże się ciekawa legenda. Podobno w czasie najazdu tatarskiego polskie oddziały schroniły się w lesie, chcąc przeczekać burzę piaskową. Tymczasem była ona tak silna, że zasypała wojsko i stąd nazwa.

I jeszcze kilka zdań o samym Mielniku. To tutaj Aleksander Jagiellończyk oczekiwał na koronę, tu także powstała unia mielnicka, a samo miasto stało ponoć w pierwszym rzędzie miast litewskich. Dziś jest to spokojna osada, póki co z jedną restauracją (surówka z kapusty z chrzanem- rewelacyjna), kilka sklepów, kościół i cerkiew i to wszystko. Latem zapewne nieco ożywa z racji na rosnącą sieć agroturystyczną. Kto lubi ciszę, spokój i piękne widoki, musi koniecznie tu przyjechać. My mamy jeszcze jeden cel: jedyna w Polsce odkrywkowa kopalnia kredy. Podobno liczy sobie  nawet 60 mln lat ( kreda oczywiście, a nie kopalnia).  Wydobycie nadal trwa, co z satysfakcją odnotowuje R.. I, oczywiście, znów R. z racji wykonywanego zawodu, wspomina tradycyjne tablice, zastąpione dziś elektronicznymi. I drobna różnica, z właściwą  sobie złośliwością zauważa, kreda i gąbka nigdy nie zawodziły, a elektronika i owszem!

    Powoli nasz wakacyjny wypad dobiega końca. Pozostała nam trasa do Białej Podlaskiej. W porównaniu z pozostałymi etapami i krótsza i bardziej płaska, czyli przyjemna. Dopisuje nam pogoda i choć narzekamy na brak miejsc do odpoczynku, późnym popołudniem docieramy do hotelu. Przedziwnego, bo niemal na środku ronda (dla wtajemniczonych). Za to jedzenie w restauracji hotelowej przepyszne. Wieczorem, a raczej późnym popołudniem na R. i W. czeka przemiła niespodzianka: deser i co nieco od E. i M. Wczesnym porankiem wyruszamy w kierunku dworca i dopada nas deszcz, a tak naprawdę ulewa. A że pociąg nie chce czekać, trzeba jechać... W pociągu odpoczywamy i wysuszamy, co się da i tak docieramy do stolicy. Tam śniadanko i kilka, no może kilkanaście kółek przez Stare Miasto, obowiązkowo zdjęcie przy Zamku Królewskim i Syrence, a potem bulwarami wzdłuż Wisły w kierunku wylotówki na Poznań. Ponieważ nie mogliśmy dalej wracać pociągiem (bilety! a raczej ich brak), korzystamy z uprzejmości T., który przyjechał po nas i nasze stalowe rumaki. Cóż dodać: pełni wrażeń za R. Kapuścińskim stwierdzamy: Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej   i planujemy, gdzie by tu wyjechać za rok...

 FOTORELACJA