Oslo liczy kilkaset tysięcy mieszkańców,
mniej więcej tyle, ile Poznań. Przy tym ma sześć linii metra. Przypominając sobie
popołudniowe poznańskie korki, wsiadamy i już po kilku minutach jesteśmy w
centrum miasta. Zaczynamy od dworca głównego, wędrujemy Karl Johan Gate, by
dotrzeć do pałacu królewskiego. Siedziba Haralda V otoczona jest pięknym
ogrodem, w którym co rusz napotykamy na fontanny. Pierwsze wrażenie: spokój i
cisza. Nikt się nie spieszy, nawet gwardziści leniwie rozglądają się po
okolicy. Co ciekawe nie tylko stoją na warcie, ale także przechadzają się. W
przeciwieństwie do większości gwardzistów europejskich wcale nie stoją
nieruchomo. Widząc turystów przyjaźnie się uśmiechają, a nawet dziękują za
wspólne zdjęcie. Przechodzimy przez ogrody i kiedy okrążamy pałac, zauważamy
wyjeżdżające samochody. Czyżby Harald?
Spacerkiem ruszamy dalej. Przed nami
ratusz. Jego architektoniczna bryła nie robi na nas wrażenia. Zatrzymujemy się
przed Teatrem Narodowym i znanej kawiarni Grand Cafe, w której bywali
najsłynniejsi mieszkańcy stolicy. Wśród nich na przykład Ibsen. Podobno
przychodził do niej codziennie o tej samej porze, tak że żartowano, iż można
regulować zegarki. O tym, jak bardzo jest ceniony, świadczą cytaty z jego dzieł
umieszczone bezpośrednio na płytach chodnikowych. Modernistyczne wnętrze lokalu
przypomina krakowską Jamę Michalika lub barcelońskie Cztery Koty. Cóż , bohema
artystyczna wszędzie taka sama... Jak mawiał Ibsen: O
dzikie kaczki są zupełnie dzikie, może mi pan wierzyć.
Docieramy do nabrzeża. Na jednym z
budynków odnajdujemy napis: Centrum Pokojowej Nagrody Nobla. Na razie robimy
krótką sesję zdjęciową, obiecując, że wrócimy tu jutro. Tymczasem mijamy
zacumowane kutry i jachty i zmierzamy w kierunku surowej twierdzy Akerhus.
Góruje nad miastem, a dokładnie rzec biorąc, nad fiordem. Wkraczamy i od razu czujemy, jak gdyby czas się
zatrzymał. Średniowieczne mury, nieodzowne działa, uliczki. I przepiękne
odbicie zamku w stawku...
Nieoczekiwanie okazuje się, że
niezauważenie minęło kilka godzin. Zegarek był nieubłagany, choć wokół nas
wciąż roztaczały się promienie słońca. Zatem przysiedliśmy w sympatycznej
restauracji, by pokrzepić nasze nadwątlone długim spacerem siły. Przeglądając
mapę i przewodnik konstatujemy, że warto byłoby zajrzeć do katedry. Na razie
przyglądamy się mieszkańcom miasta. Zauważamy, jak wielu przybyszy z całego
świata znalazło tu swoje miejsce na ziemi. Oddajemy się rozważaniom, jak nazywa
się mieszkaniec Oslo: oslańczyk czy oslawianin? Polonistyczną łamigłówkę
pozostawiamy nierozwiązaną.
Czas do katedry, gdzie na stropie
podziwiać można 150 metrów kwadratowych fresku. Słuchamy koncertu chóru.
Wrażenia niezapomniane! A potem wracamy do hotelu, by zanurzyć się w długie,
nocne Polaków rozmowy... Poranek spędzamy na leniwych
pogawędkach. Kawa czy herbata? A może sok? Jogurt? Wybór dań niezwykły. Nawet
jak na tej klasy hotel. Nic więc dziwnego, że to tu zaczynamy snuć plany na
kolejne wędrówki. Sprawdzoną linią metra docieramy do przedmieść stolicy. Po
drodze podziwiamy charakterystyczną dla Norwegii architekturę, czerwone budynki
lśnią w pełnym słońcu. Holmenkollen – jedna z licznych w Skandynawii skoczni
narciarskich. Powstała ponad 100 lat temu! Niestety, nie można podziwiać tej
pierwotnej, jednakże na jej miejscu powstała nowa, imponująca budowla. Nie
udaje nam się wjechać na górę, za to zwiedzamy muzeum narciarstwa i schodzimy na zeskok. Widok niezwykły! Jeszcze
trudniej jest nam wyobrazić sobie, jak można stanąć na rozbiegu i … skoczyć.
Korzystając z doskonałej komunikacji miejskiej przenosimy się do Parku Vigelanda. W pięknym otoczeniu rzeźbiarz zrealizował idée fixe swojego życia. Powstało kilkaset nagich, ludzkich postaci w różnym wieku, pojedynczych, zgrupowanych bądź skłębionych. Ich symboliczne znaczenia krążą wokół tematu ludzkiej egzystencji i cyklu życia. Zwieńczeniem jest obelisk zwany Monolitem, z kłębowiskiem 121 ludzkich postaci. R. konstatuje: to nie jej estetyka. Raczej budzi niepokój niż zachwyt. Na szczęście nastrój poprawia jej barwny weselny korowód z Młodą Parą na czele, która przybyła tu na sesję zdjęciową.
Kolejny przystanek – półwysep Bydgoy, na
którym roi się od muzeów. Pierwsze kroki kierujemy do Muzeum Wikingów.
Podziwiamy ich statki sprzed ponad 1100 lat oraz przedmioty z życia
codziennego. R. Zastanawia się, jak to możliwe, aby na takich „łupinkach”
podbijać Bałtyk. Wszak Wikingowie dopływali także do Polski (wyspa Wolin).
Tajemnicze napisy, przyciemnione światło, charakterystyczne zdobienia.
Niezwykłe!
Dalej jest
jeszcze ciekawiej. W Muzeum Kon-Tiki podziwiamy tratwy i łodzie z niezwykłych
wypraw naukowca i podróżnika Thora Heyerdahla. Wśród nich Kon-Tiki, która w
1947 roku, w 101 dni pokonała 4300 mil morskich z Peru do wysp Oceanii. Jej
pozorna kruchość i niewielkie rozmiary budzą szczere uznanie. R. ma w pamięci
widok z Cabo da Roca. Stojąc w najdalej wysuniętym punkcie w Europie i patrząc
z wysokiego klifu na rozległy ocean, zastanawiała się, co sprawia, że ludzie
wyruszali w nieznane. Sam Heyrdahl mawiał: Granice? Nigdy żadnej nie
widziałem, ale słyszałem, że istnieją w umysłach niektórych ludzi.
Dosłownie
tuż obok Muzeum Fram. A w nim historia norweskiego polarnictwa i arktycznych
ekspedycji Amundsena, Nansena i Sverdrupa. Wśród wielu eksponatów prawdziwy
rarytas: statek, którym Amundsen dotarł w najbardziej niebezpieczne i najzimniejsze
miejsca na ziemi, m.in. zdobywając jako pierwszy człowiek Biegun Południowy.
Emocje? Podziw, szacunek, niedowierzanie. Chodząc po pokładzie zastanawiamy
się, jak można przeżyć w tak skromnych warunkach dwa lata. Co prawda w salonie
stało pianino, ale jednak...dwa lata! Ci sami ludzie, codziennie te same
twarze, a wokół bezkresne morze i lodowce. Połyskująca biel, lśniący błękit,
krucza czerń, ta ziemia w słonecznym świetle wygląda bajkowo. Wzniesienie za
wzniesieniem, szczyt za szczytem – spękany, jak żaden na naszej planecie, leży
dotąd nieoglądany, nietknięty ludzką stopą dziki ląd... Tak Amundsen w
swoim dzienniku okrętowym pisał o Antarktydzie.
Z przylądka
Bygdoy promem przepływamy do Aker Brygge. Tu realizujemy wczorajszą obietnicę.
Wchodzimy do Centrum Pokojowej Nagrody Nobla. Obowiązkowo odnajdujemy
informacje dotyczące Lecha Wałęsy, naszego rodaka, którego zna cały świat. A
potem spacerujemy niezwykle urokliwą dzielnicą nadmorską. Eleganckie,
nowoczesne budynki, spacerowe bulwary przecinane licznymi kanałami, przecudnie.
Całości wrażeń dopełniają liczne fontanny. Dochodzimy do gmachu opery. Jej
niezwykłość zapiera dech w piersiach. Zachwytom nie ma końca. Urzeka nie tylko
wnętrze, ale i widok, jaki można podziwiać z dachu (!) budowli. Popołudniowe, a
raczej wieczorne słońce przypomina, że czas zanurzyć się w zaułki miasta, by
poszukać jakiejś sympatycznej restauracji. Mimo intensywnego dnia nikt nie
czuje się zmęczony, tak więc po raz kolejny w hotelowym pokoju płyną rozmowy.
Atmosfera – przesympatyczna, zatem niewielkie grono zawiązuje nieformalną grupę
turystyczną i zaczyna planować kolejne wyprawy. W. przeżywa swój skromny
jubileusz, nic więc dziwnego, że życzenia przeplatają rozliczne rodzinne
opowieści. Pewnie przez moment zapatrzył się w przeszłość, ale plany podróży
nakazują spoglądać w przyszłość. Dla W. dedykacja od R. - słowa Marka Twaina : Za
dwadzieścia lat bardziej będziesz żałował tego, czego nie zrobiłeś, niż tego,
co zrobiłeś. Więc odwiąż liny, opuść bezpieczną przystań. Złap w żagle pomyślne
wiatry. Podróżuj, śnij, odkrywaj...