2017
rok upłynął R. i W. pod znakiem wielkich zmian. W ich życiu za sprawą M. i M.
pojawiła się mała M. Z wielką radością najpierw oczekiwali na to wydarzenie, a
potem przytulili maleńką ślicznotkę...
Ale, ponieważ wszystko miało wydarzyć się w lipcu, ze zrozumiałych względów nie
planowali dłuższych wakacji. Zatem tylko na kilka dni opuścili rodzinne dla W.
B., by po raz kolejny wyruszyć na rowerowe ścieżki. Cel - stolica karpia -
Milicz. R. zna te okolice z dzieciństwa, kiedy to wraz z mamą i rodzeństwem
przyjeżdżała tu w niedzielne popołudnia, by grać w kometkę, bawić się, czyli
beztrosko spędzać czas. Sentyment, ale i kwerenda internetowa dotycząca ścieżek
rowerowych, sprawiła, że zaproponowała ten region na kilkudniowy wypad. Jak
zwykle ochoczo odpowiedzieli na apel E. i M. i tak doszło do zaledwie
czterodniowego wyjazdu.
Dolina Baryczy, przepięknie wijąca się
rzeka, stawy, ale przede wszystkim ponad dwieście kilometrów ścieżek
rowerowych- to musi kusić. Warto podkreślić,
skąd pochodzi tytuł tej relacji. Otóż Stawy Milickie zostały założone już w
XIII wieku przez zakon cystersów i są największym w Europie ośrodkiem hodowli
karpia. Zatem bardzo prawdopodobne jest, iż większość Polaków skosztowała tej
typowo wigilijnej ryby właśnie z tej hodowli. A wokół wspomnianych stawów
rozciąga się największy w Polsce rezerwat przyrodniczy. To także cenne tereny
lęgowe dla wielu gatunków ptactwa. Sama rzeka snuje się leniwie, podobno spadek
wód wynosi ok. 0,035 promila, co powoduje, że spływy po niej są bezpieczne i
przyjazne całym rodzinom, nawet z małymi dziećmi. Do tego bogactwo przyrody
zachęca fotograficznych bezkrwawych łowców.
Sprawdzonym
pojazdem docieramy na miejsce zaledwie po trzech godzinach. Jak zwykle nasze
rowerki oczekują na swoją chwilę... Rozlokowujemy się na przedmieściach Milicza
i wyruszamy na pierwszą przejażdżkę. Tuż obok nas kolejka wąskotorowa,
ciuchcia, czyli po naszemu: bana! I przepiękny park, a w nim pałac, dziś
siedziba jednego z urzędów. Okolica urocza, cicha, a na dodatek bardzo
malownicza. Droga troszkę pod górkę, troszkę z górki, troszkę w lewo, troszkę w
prawo... zatem spokojnie i bez pośpiechu. Sierpniowy wieczór spędzamy na
maleńkim tarasie. I tak leniwie płynie czas. Bo przecież: Współczesnego
człowieka niszczy pośpiech. Nigdy się nie zatrzymuje. A przecież tajemnicą
szczęścia jest umieć czasem przystanąć.
O poranku, no
może to zbyt wiele powiedziane, wyruszamy do serca regionu. Jedzie się
sympatycznie, bo z górki...R. ma lekkie obawy, przecież z powrotem musi być pod
górkę... Postanawiamy zobaczyć miasto.
Już od wjazdu zauważamy ścieżki rowerowe, zatem: chcą tu takich jak my!. Na
początek docieramy do dawnej stacji kolejki wąskotorowej i po raz kolejny
podziwiamy pomysłowość samorządowców.
Obok dawnej lokomotywy i wagonika zbudowano
ścieżkę dydaktyczną, która w przystępny sposób obrazuje walory okolicy. Wielkie
akwarium po raz kolejny podkreśla atuty regionu i zachęca, by przyjechać na
skraj Wielkopolski i Śląska. Z zaciekawieniem stwierdzamy, że włodarze tego
regionu wpadli na świetny pomysł. Otóż dawniejsze tory kolejki wąskotorowej,
dziś już nieużywanej przez wiele lat, wykorzystali jako bazę do budowy ścieżki
rowerowej! Brawo! Już jutro zamierzamy ją sprawdzić. Tymczasem ruszamy w
miasto. Jednym z najciekawszych zabytków jest pałac Maltazanów, niemieckich
arystokratów i właścicieli Milicza od XVI w. do czasów II wojny światowej.
Podobno najmłodsza córka ostatnich dziedziców zaangażowana była w ruch oporu i
pomagała Żydom.
Z tym miejscem wiąże się także piękna, mało
znana legenda. Otóż hrabina Ewa - Popelia miała kiedyś dziwny sen, w którym
Krasnolud poprosił o przesunięcie lampy. Podobno przeszkadzała ona
ciężarnej
Księżniczce Królestwa Krasnoludków, które mieściło się właśnie pod pałacem. Jak
łatwo się domyślić rankiem służba przesunęła lampę, za co Krasnolud ofiarował
dziedziczce sznur pięknych pereł. Były nie tylko talizmanem, który chronił od
złego, ale także ilekroć umierał ktoś z rodu, jedna z pereł ciemniała na pewien
czas. Przekazywano go z pokolenia na pokolenie kolejnej dziedziczce i jak można
przeczytać w książce wspomnianej już najmłodszej córki Maltazanów, działo się
tak aż do II wojny. Nota bene: ciekawe, gdzie dziś się znajduje i w czyim jest posiadaniu.
Kierujemy się na uroczy rynek otoczony
niewielkimi kamieniczkami. Przepięknie ukwiecony, czyściutki, zadbany, zachęca,
by chwilę na nim odpocząć. A R. znajduje coś dla siebie! Aleja Gwiazd Siatkówki
to dwie kolumny, na których umieszczono nazwiska znakomitych siatkarek,
siatkarzy i trenerów, a za nimi tablice z odciskami dłoni. R. znajduje swoich
ulubieńców: Małgorzatę Glinkę, niezapomnianą wielką Agatę Mróz-Olszewską, Pawła
Zagumnego i Mariusza Wlazłego. Kibicowała im wielokrotnie, wiele emocji i
pięknych wzruszeń dzięki nim przeżyła, wszak wszyscy wiedzą, że polska
siatkówka jest najlepsza na świecie. Zaś na trybunach panuje niezwykła,
rodzinna atmosfera, czego doświadczyła chociażby podczas meczu otwarcia
Mistrzostw Świata w 2014 roku. Tym
bardziej ucieszyła się tym, że ktoś w tak niewielkim miasteczku pomyślał o
uhonorowaniu tych wybitnych sportowców. Wracamy i … jest pod górkę. R. na
wiosnę wymieniła rower, co od razu daje się zauważyć. Bez problemu pokonuje
najpierw pierwszy, a potem kolejny podjazd! Hura!
Kolejny poranek nastraja optymistycznie.
Wszak wyruszamy nad Stawy Milickie, do rezerwatu, czyli tam, gdzie będzie
pięknie i przyjemnie. I tak jest. Ponownie dojeżdżamy do stacji kolejki, ale
tym razem natychmiast odbijamy w prawo i tym samym po raz pierwszy jedziemy
ścieżką, którą niegdyś jeździły ciuchcie. Jest fantastycznie! Pogoda dopisuje,
a my mamy po lewej stronie pola, a po prawej drzewa i prześwitujące stawy.
Zatrzymujemy się na chwilę, bo zachwycamy się widokami. Próbujemy policzyć
łabędzie, są ich setki, naprawdę! Okrążamy kolejny staw, a potem przepiękną
groblą wracamy ku punktowi wyjścia. Po drodze zatrzymujemy się w niewielkim
lokalu (nota bene nad kolejnym stawem), by spróbować króla tej krainy. Zaiste
przepyszny karp ląduje na naszych talerzach! A potem już tylko przyjemny
wieczór...
Po smacznym śniadanku, które tradycyjnie
przygotowywali R. i M., wsiadamy na
rowerowe siodełka i kręcimy dalej. Tym razem mamy zamiar dotrzeć do stawów od
drugiej strony, ale jak to czasem bywa: plany zmienia życie. Po pewnych
komplikacjach (nawigacja rowerowa tym razem nie zdała egzaminu) docieramy do
wsi, w której właśnie trwa festyn. Oczywiście budzimy zainteresowanie, ale
wszyscy jak jeden mąż, jak mawiał Sienkiewicz, na pytanie: skąd przyjechaliście,
odpowiadamy: z Poznania. Drobna uwaga: ale nie dziś. Tymczasem próbujemy
lokalnych produktów, dla nas, Wielkopolan, codziennych, czyli plendze, pyry z
gzikiem. I po raz kolejny podziwiamy jak w ostatnich latach rozwijają się
nieraz małe wsie, jak bardzo ludzie utożsamiają się ze swoją małą ojczyzną.
Wracamy ścieżką przez pola. Nie trzeba wcale gór ani morza, także równinne
pejzaże mogą być piękne.
Wśród pól mieniących się odcieniami
zieleni, rozsypały się maki w żywej czerwieni. Wspierają je chabry gęsto
wysiane, tu i ówdzie jak wyspa, bieli się rumianek...
Wracamy pełni energii. Tym bardziej, iż w
naszych zasobnych sakwach mamy tajemniczą miksturę M, która nie tylko jest
bardzo smaczna i świetnie poprawia krążenie, ale budzi podziw wszędzie tam,
gdzie się zjawimy. Bardzo krótki wypad kończymy w Krotoszynie, rodzinnym
mieście R. Obowiązkowo meldujemy się na rynku, W. wzdycha na widok ratusza i
mieszczącego się w nim Urzędu Stanu Cywilnego, w którym wiele lat temu podpisał
pewien dokument....Potem pyszne lody, których nie powstydziliby się nawet
mistrzowie włoscy, jeszcze bardziej poprawiają nasze humory. Rzeczywiście
rodzinna cukiernia i lodziarnia p. Łyskawy, którą R. pamięta „od zawsze”, także
pozostałym przypada do gustu. I już na sam koniec wizyta u Mamy R., mała czarna
i, chciałoby się rzec, to już koniec. Ale R. doskonale wie i za mistrzem
polskiego reportażu Ryszardem Kapuścińskim powtarza: Wszak istnieje coś
takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy
nieuleczalnej.