Trochę na wariackich papierach, ponieważ
zawodowe powikłania R. nie pozwoliły określić terminu wyjazdu, rozpoczynamy
poszukiwania miejsca na tegoroczne wakacje. Znamy cel: Budapeszt i Węgry. Zatem kiedy już wiadomo, czyli osiem
dni przed wyruszeniem w podróż, uruchamiamy internet. Decyzja zapada: hotel w
stolicy naszych bratanków. Weryfikujemy pierwotne plany: rezygnujemy z okolic
Balatonu (ceny niebotyczne), a W. za namową R. poszukuje innego lokum. R.
wskazuje Miskolc, Eger bądź Debreczyn, ponieważ wiele lat temu tereny te
przemierzała w drodze do Bułgarii. Krótka kwerenda wystarczyła. Warto! Zatem
szukamy. I jest. Egerszalok, niewielka miejscowość, jak się okaże niezwykle urokliwa,
około 6 km od Egeru.
Nieco opóźniony wyjazd, z przyczyn
niezależnych zarówno od W. jak i R.. Niestety początek podróży nie nastraja R.
optymistycznie, bowiem tuż przed przed wyjazdem spotkało ją bardzo przykre
doświadczenie. Ale... Ale... Ale... telefony do M., a szczególnie do K.
spowodowały, że R. rozpoczęła kolejną podróż, by zrozumieć, co tak naprawdę
liczy się w jej życiu.
Ruszamy w kierunku Wrocławia, potem w
stronę granicy, do Madziarów. Jest nieźle, aż do kolejnej granicy. Tam jesteśmy
zobowiązani kupić winietę (nota bene: świetny pomysł: przy wjeździe do kraju
kupujesz winietę na określony czas i poruszasz się po autostradach i drogach
szybkiego ruchu bez problemów).
Niezłe „kolano”, czyli golonka dla W.,
a świetna gulaszowa dla R. dodają sił.
Późnym wieczorem docieramy do naszego budapesztańskiego hotelu.
Przyjemne powitanie, zameldowanie i już jesteśmy w pokoju. Pokrótce ustalamy plan na kolejny
dzień. R. proponuje, aby na śniadanie zejść w połowie otwarcia (doświadczenie,
różnie to bywa). Tym razem (i każdego
kolejnego dnia) jest pod wrażeniem. Pełen asortyment posiłku uzupełniany przez
kelnerów!
Zgodnie z założeniami realizujemy nasze
plany. Postanawiamy zobaczyć Peszt. Z opisu lokalizacji hotelu wyczytaliśmy, iż
od stacji metra dzieli nas zaledwie pięć minut. Zaopatrzeni w mapę, wyruszamy.
Rzeczywiście po kilku minutach docieramy do celu. W związku tym co wyczytała
R., należy zakupić bilety 72 godzinne.
Zatem R. i W. stają przed maszyną... krótkie wahanie i decyzja…
poszukajmy człowieka. I pierwsze miłe zaskoczenie. Młody człowiek pyta, czy
może nam w czymś pomóc, a następnie
wskazuje, jak dokonać transakcji. Po chwili upewnia się, czy wszystko w
porządku, życzy miłego weekendu i dopiero wtedy odchodzi na peron. My również.
Zapobiegliwa R. chce się upewnić, czy jest to właściwy kierunek jazdy. Otwiera
mapę i natychmiast oczekująca obok kobieta, zagaduje w strasznie skomplikowanym
języku.W. wyraźnie, nawet bardzo wyraźnie, artykułuje: centrum, city centrum...
Na to pani z wyraźną radością potakuje. Jedziemy w dobrą stronę.
Na początek Peszt, ponieważ to tu już
wczesnym rankiem budzi się największa hala targowa. Na ponad 10 000 metrach
kwadratowych bogactwo wszelkich smaków.
Owoce, warzywa, mięso, ale i tradycyjne haftowane koszule i chusty. W. zachwyca
stalowa, ale jednocześnie ażurowa konstrukcja, R. chłonie klimat tego miejsca.
Wśród wielu turystów przewijają się zwykli klienci, którzy robią codzienne
zakupy. Jak na La Bogerii w Barcelonie...Tyle, że tu króluje papryka w
najrozmaitszych odsłonach! I do tego słynny tokaj.
„Wino królów, król win” - nie kto
inny, jak król Francji Ludwik XV takim mianem określał ten szlachetny trunek.
Jednakże jego sława (trunku oczywiście) sięga bardziej zamierzchłych czasów, a
dokładniej: soboru trydenckiego. To podczas obrad tego zgromadzenia papież Pius
IV wygłosił swoje słynne słowa: „To wino powinno znaleźć się na papieskim
stole”. Podobno cesarz Franciszek Józef co roku wysyłał brytyjskiej królowej
Wiktorii dwanaście butelek tego wina (po jednej na każdy miesiąc), a ponieważ
królowa żyła i rządziła bardzo długo, zebrało się ich łącznie... 972. Zatem, my
niegodni i całkiem zwyczajni, sprawdzamy: zacne.To jedno staropolskie słowo
oddaje wszystko.
Wędrujemy brzegiem pięknego, modrego
Dunaju i choć to nie Wiedeń, dostrzegamy, jak bardzo Węgrzy pragnęli dorównać
stolicy mocarstwa Habsburgów. Opuszczamy XIX -wieczny szlak( choć nie do końca)
i docieramy do dzielnicy żydowskiej. Nie do końca, bowiem właśnie wtedy
niezwykły rozkwit przeżywała ta część miasta. To wtedy wybudowano
największą w Europie synagogę (3000
miejsc siedzących plus empory dla kobiet). Odnowiona w latach 90-tych ubiegłego
stulecia dzięki wsparciu amerykańskiego aktora węgierskiego pochodzenia Tony
Curtisa, jest niezwykłym świadkiem historii. Zachwyca, ale i budzi refleksję.
Przed wejściem nie tylko kupujemy bilety, ale zostajemy poddani szczegółowej
kontroli (jak na lotnisku). R. ze smutkiem konstatuje: znak czasu...
tolerancji, a raczej jej braku. Przecież największym barbarzyństwem jest chęć
zniszczenia miejsc świętych. Tymczasem wkraczamy w progi bożnicy. Nie tylko
imponuje przepychem, ale skłania też do zadumy. Kilkaset tysięcy węgierskich
Żydów zostało wywiezionych i zginęło w obozach śmierci. „Dobry interes – dożyć
do środy” - mówił jeden z bohaterów niezapomnianego serialu „Polskie drogi” z
przepiękną muzyką W. Kazaneckiego i rewelacyjną rolą K. Kaczora ( K.
Strasburger kreował postać głównego bohatera równie dobrze, jednakże dla R. to
Kaczor w roli Kurasia budził największy podziw i uznanie).
Sąsiadujące ze świątynią muzeum prezentuje
przedmioty kultu religijnego i codzienne życie mieszkańców dzielnicy
zamieszkałej głównie przez wyznawców judaizmu. Ofiary holocaustu upamiętnia
mały cmentarz, ale i zaskakująca metalowa rzeźba (?), instalacja (?). Prowokuje
do zamyślenia. Gdzieś kiedyś w chorej głowie zrodziła się myśl o wyższości
jednej rasy nad drugą. Tak się dzieje, gdy ktoś się boi, nie jest pewien swojej
wartości lub zamyka się na świat i innych. A przecież: Życie to
najkorzystniejszy interes – dostajemy je za darmo – mawia jedno z
przysłów żydowskich, a to one właśnie
mądrością narodów...
Zatem wykorzystując to, co nam dano,
powoli zmierzamy ku bazylice świętego Stefana, zwanego tu Istvanem. Od momentu
konsekracji, czyli 1905 roku, jest największym kościołem, drugim
budapesztańskim i trzecim węgierskim najwyższym budynkiem. Może pomieścić do
8500 wiernych. Jej patronem jest pierwszy król węgierski. Koronowany około 20 lat przed Bolesławem Chrobrym, podobno przyjął chrzest z rąk św. Wojciecha.
Takie to związki z Polską odkryliśmy, czytając historię Węgier. Z wielką estymą
udaliśmy się do kaplicy, w której przechowywana jest największa i najświętsza
relikwia tego kraju: dłoń Świętego. R. cieszy się (doznaje satysfakcji?) , ale
raczej ma świadomość, iż to miejsce nie tylko zaspokaja oczekiwania estety,
który podziwia jego piękno. Przynosi bowiem niezwykłe doznania duchowe: stań
wobec tajemnicy wiary...A ona jest tajemnicą...
„Przewodnik”,
czyli nasz plan zwiedzania, wzywa. Zatem, podziwiając zwieńczenie bazyliki, które stanowi 96-
metrowa kopuła z mozaiką przedstawiającą Boga Ojca, postanawiamy zobaczyć
kościół i miasto z jej perspektywy. Oczywiście można wspiąć się na antresolę
kopuły (297 stopni) lub wjechać windą. Wybieramy to drugie. Zachwyca nas widok
Pesztu i Budy, choć jednocześnie dostrzegamy różnice w ukształtowaniu terenu
dwóch części tego niezwykłego miasta.
A to nie koniec naszego planu. Step by
step, krok po kroku, zmierzamy ku najważniejszemu budynkowi tej części stolicy.
Parlament. Jednak zanim do niego dotrzemy, po raz kolejny staniemy oko w oko z
historią. Na nabrzeżu Dunaju, w miejscu skąd wywożono Żydów, wykonano niezwykłą
instalację. Metalowe buty. Ponoć ci, którzy wsiadali na statki, a potem do
wagonów kierujących ich do obozów koncentracyjnych, musieli zdejmować obuwie.
R. nie rozumie... Ale i rozumie, że jest to najpiękniejsze upamiętnienie tych,
którzy odeszli... Zamyślenie, niedowierzanie. Jak można?
I wreszcie docieramy do gmachu parlamentu.
Największa na świecie budowla tego typu nie tylko imponuje, ale i zachwyca. Jak
podaje przewodnik ma 268 m długości, 123
m szerokości i 96 m wysokości. Podobno do jej wybudowania zużyto aż 40
mln cegieł, 5000 tys. kamiennych bloków oraz 40 kg złota. Zapiera dech w
piersiach, naprawdę! Popołudniowy upał nieco daje nam się we znaki. Zatem
zatrzymujemy się w przytulnej knajpce i kosztujemy miejscowe specjały. Po raz
pierwszy na naszym stole pojawia się zupa rybna (!) , rzeczywiście doskonała.A
potem poczciwe metro, sprawdzone w wielu europejskich stolicach, dowozi nas w
pobliże hotelu. Odkrywamy linię autobusową, a dzięki biletom czasowym możemy
podjechać pod jego drzwi. Cóż na wieczór? Węgierskie, wyśmienite doprawdy wino
i plany na kolejny dzień. Już starożytni mawiali:Nullum vinum nisi
hungaricum, co oznacza: Nie masz wina nad węgierskie.
Rzec by można: i nastał poranek dzień
drugi... Wyspani, nasyceni, wyruszamy na drugą stronę Dunaju. Oczywiście
ułatwia nam to metro. I tu po raz kolejny doceniamy ten środek transportu.
Szybko, sprawnie, tanio! R. konstatuje: szkoda, że nasza stolica w tak żółwim
tempie rozwija ten środek lokomocji. Pomijamy jednak poranne rozważania i
stajemy u stóp góry Gellerta. Swą nazwę zawdzięcza biskupowi, który ponoć w tym
właśnie miejscu został zamordowany (podobno zepchnięto go w drewnianej beczce z
samego wierzchołka). Był jednym z pierwszych węgierskich świętych. Ale z tym
miejscem wiążą się także inne historie. Co poniektórzy uważali, że na szczycie
zbierają się czarownice, a potem to właśnie tam urządzano sądy nad
wspólniczkami szatana. R. bardzo lubi takie opowieści, nie na darmo odwiedziła
Łysą Górę... Gdzieś tam, w tyle głowy, chichot i wspomnienie banalnego żarciku
(uwaga! żart prowadzącego!)
Rozmawiają dwaj mali chłopcy:
-
Wiesz, czym różni się czarownica
od czarodziejki?
-
Bo czarownica jest zła, a
czarodziejka też jest zła, tylko dobrze czaruje...
Zatem wędrówkę czas zacząć. Zaledwie
kilkaset metrów wyżej R. i W. docierają do kaplicy w skale. Należy ona do
zakonu paulinów (jak ze zdumieniem stwierdza R.: tych naszych z Jasnej Góry?) .
I po raz kolejny okazuje się, że podróże kształcą, bowiem dowiaduje się, że
właśnie paulini są jedynym zakonem katolickim założonym na Węgrzech.
Oczywiście, wchodzimy! R. kupuje bilety i standardowo już, widząc słuchawki,
zadaje pytanie o język polski. Spodziewa się odpowiedzi odmownej (jak wszędzie)
i tłumaczeń w stylu: angielski, niemiecki, hiszpański, rosyjski... A tymczasem...
zaskoczenie! Tak, jest taka możliwość. Dodatkowo Pan, łamaną polszczyzną,
przekazuje nam instrukcję, jak korzystać z urządzeń. Dzięki temu dowiadujemy
się, że wspomniane wzgórze zamieszkiwał również święty Stefan, założyciel i
patron Węgier. Paulini postanowili wybudować kaplicę. Niestety w 1951 roku zakonnicy zostali aresztowani. Przeora skazano na śmierć, pozostali mnisi dostali
kary od 5 do 10 lat więzienia. Przed kaplicą postawiono gruby, ponad 2 metrowej
szerokości mur, zasłaniający wejście. W ten sposób wnętrze świątyni przetrwało
do czasów obalenia komunizmu. W 1989 roku kaplicę zwrócono paulinom i ponownie
otwarto. Dzięki temu dziś możemy ją podziwiać. Po raz kolejny doświadczamy, jak
bardzo nasza historia przeplata się z historią naszych bratanków znad Dunaju.
Trafiamy bowiem do jednej z grot, którą
poświęcono żołnierzom września 1939 roku.
Uciekali z okupowanej Polski przez Węgry na zachód, by tam walczyć z
najeźdźcą. Dostrzegamy wielki szacunek i sympatię dla naszego narodu.
Kolejny punkt na naszej mapie stanowi
Zamek Królewski. Jego budowę nakazał Bela IV po najeździe Tatarów w XIII wieku.
To dzięki niemu na wzgórzach Budy posadowiono warownię, która wkrótce stała się
rezydencją królów. Warto wspomnieć, iż w XVI wieku na ponad sto lat Buda
została opanowana przez Turków. Kiedy zaczęli panować tu Habsburgowie,
odbudowano go. Dziś jest nie tylko atrakcją turystyczną, ale i, dzięki galeriom
i muzeom, centrum sztuki. Spacerując urokliwymi uliczkami, docieramy do
kościoła św. Macieja i baszty rybackiej. Przepiękne widoki, fantastyczna
atmosfera, wielojęzyczny tłum. I para młoda, która tutaj właśnie uczestniczy w
ślubnej sesji zdjęciowej. Schodzimy ze wzgórz, by trafić do maleńkiej, ale
niezwykle uroczej restauracji. Siadamy na zewnątrz , a przesympatyczny kelner
proponuje nam miejscowe specjały. Zmęczeni, ale i zachwyceni Budapesztem
wracamy do hotelu. Upał nieco dał się nam we znaki, ale po odświeżającym
prysznicu i krótkim odpoczynku wracamy wieczorną porą, by podziwiać panoramę
miasta „w pełni świateł”. Włóczymy się to tu, to tam... Jest pięknie...
Niedzielny poranek rozpoczynamy od
smacznego śniadanka. W planie: msza święta w polskim kościele i całkowity
odpoczynek, czyli spacer najpiękniejszą aleją tego miasta i kąpiel w słynnych
termach.
R. przypomina W. kilka wydarzeń z
najnowszej historii Polski i Węgier. Z racji umiłowania Poznania: węgierski
październik 1956 roku, niejako pokłosie poznańskiego czerwca, kiedy to
dziesiątki tysięcy nie tylko robotników wyszło na ulice miast. Niestety nasi
pobratymcy zapłacili znacznie wyższą cenę. Kiedy wiadomość o zabitych i rannych
dotarła do Poznania, odbyła się spontaniczna zbiórka krwi. Do dziś trwa pamięć
o tych dniach. A przecież nie można nie wspomnieć o czasach II wojny światowej, kiedy to właśnie przez ten kraj
dziesiątki tysięcy polskich żołnierzy przedostało się do armii zachodniej. Tu
wszakże kierowali się kurierzy, którzy najpierw przez Tatry, potem Słowację
docierali do stolicy Madziarów i przekazywali raporty dalej. Zatem, jak twierdzi
R., tam gdzie było skupisko Polaków, powstawał kościół. Odszukanie jego adresu
trwało zaledwie chwilę, a godzin mszy niewiele więcej. A że byliśmy już na mszy
(nie tylko w polskim języku) w rozmaitych miastach Europy, nie mamy problemu,
aby wyruszyć. Nieco wcześniej, więc R. rozpoczęła „zwykłe czynności”, czyli po
prostu zaczęła czytać wszystko dokoła. I tu spotkała ją wielka niespodzianka.
Otóż dowiedziała się, że parafia polska powstała w Budapeszcie znacznie
wcześniej niż sądziła. Już w 1926 roku
ks. Danek zaczął tworzyć polską wspólnotę dla robotników, przybywających z
naszego kraju.Wybudował nie tylko kościół, ale i Dom Polski. I tu znów
natrafiamy na poznański ślad, bowiem przed wojną i w czasie zawieruchy wojennej
wspomniany wyżej dom prowadziły siostry Elżbietanki z Poznania właśnie. Po
wojnie własność przeszła na skarb państwa i dopiero Stowarzyszenie Katolików
Polskich na Węgrzech p.w. św. Wojciecha
w 1993 r. jako jedyny prawny spadkobierca Schroniska Polskiego,
odzyskało ją. To wzruszające, gdy w obcym kraju można uczestniczyć we mszy
świętej sprawowanej w ojczystym języku. W dodatku jeśli towarzyszy temu
świadomość, że my jesteśmy tu tylko ten jeden raz, ale wielu innych przychodzi
tu co tydzień, bo czuje taką potrzebę. Co najważniejsze: wśród wiernych byli
nie tylko starsi ludzie, ale sporo w średnim wieku i młodych małżeństw z
dziećmi. To napawa optymizmem!
Wracamy do hotelu i po drobnych zakupach
wyruszamy na najsłynniejszą (ponoć!) ulicę Budapesztu. Przechadzka aleją Andrassyego to ponoć stały
punkt zwiedzania stolicy Węgier. Ta niezwykła promenada o długości około 2,5 km
łączy centrum Pesztu z placem Bohaterów oraz Laskiem Miejskim. Tutaj właśnie
miejscowa elita olśniewała swym bogactwem. To z powodu ich widzimisię, bowiem
nie życzyli sobie, aby tramwaj przejeżdżał obok ich domów i robił hałas, po
prostu wykopano tunel i wprowadzono go pod ziemię... Dlatego Węgrzy uważają, iż
pierwsze metro na kontynecie powstało właśnie tu, a nie jak przypisują sobie
Francuzi, w Paryżu. Przechodzimy wzdłuż ulicy, podziwiając zaiste piękne
gmachy. Na chwilę wkraczamy w progi opery. Wstępujemy do foyer, by podziwiać
przepiękne freski i malowidła. Przed wejściem przysiadamy się na ławeczce do
Imre Kalmana i nucimy (no może to zbyt wiele powiedziane... R. nuci) słynny
fragment jego operetki „Księżniczka czardasza”. Wszyscy wszak wiedzą, że artystki z variété nie biorą miłości zbyt
tragicznie... Mimo to Edwin
zakochał się w Sylvii do szaleństwa. I choć jego ojciec książę Leopold Maria
próbuje wyperswadować związek z aktorką, ten pozostaje głuchy na wszystkie
argumenty...Kocha Sylvię, i nic nie może poradzić na to, że choć na świecie dziewcząt mnóstwo, usta lgną
ku jednym ustom...
Nieco więcej czasu spędzamy w ponownie
otwartym dawnym Paryskim Domu Towarowym. Ta niezwykła budowla secesyjna
zastąpiła kasyno, a do dziś zachowała się dawniejsza sala balowa, zwana również
salą Lotza. Niezwykły wystrój wnętrza: wysokie lustrzane ściany i freski na sufitach tworzą niesamowity
klimat. Dziś mieści się tu kawiarnia Book Cafe, a zarówno R. jak i W. zachęcają
do wkroczenia w jej progi. Smacznie, klimatycznie i przyzwoicie cenowo. Co
ciekawe, by do niej wejść ( na piętro) trzeba przejść przez księgarnię (!). Jak
stwierdza R., fantastyczny pomysł na rozpowszechnianie idei czytania. Małe co
nieco dodaje nam energii, tak więc wyruszamy dalej.
Podziwiamy nie tylko budynki mieszczące się
wzdłuż ulicy (wśród nich liczne ambasady), ale i pomysłowy tramwaj piwny (?),
rower piwny(?). Nie bardzo wiemy, jak nazwać pojazd, który dostrzegamy. Wokół
beczki ze szlachetnym chmielowym trunkiem siedzą młodzi ludzie i pedałują, co
wprawia ów pojazd w ruch. Przy okazji kosztują chmielowego trunku... Tylko
prowadzący nie ma dostępu do nalewaka. Świetny sposób na zwiedzanie miasta.
Tam, gdzie kończy się aleja Andrassyego,
rozpościera się plac Bohaterów. Wyłożony mozaiką, imponuje swą architekturą.
Dominuje pomnik Millenium, upamiętniający tysiąclecie chrztu, wybudowany w 1896 roku. Tuż obok, w szerokim półkolu, gromadzą
się najważniejsi węgierscy królowie i bojownicy o wolność. Z tym miejscem wiąże
się również historia najnowsza. W roku 1989 tu właśnie odbyła się symboliczna
uroczystość żałobna na cześć ofiar rewolucji z 1956 roku. Prawie 200 tys. ludzi
uhonorowało w ten sposób także premiera Imre Nagya.
Za placem rozciąga się ulubione miejsce
odpoczynku budapesztańczyków. To rozległy Lasek Miejski, a w nim zoo, zamek
Vajdahuhyad, jezioro, które zimą staje się lodowiskiem... No i wreszcie
odpoczynek: łaźnie Szechenyego. Relaks w wodzie o temperaturze 37 stopni
Celsjusza...bezcenny. Przepiękne wnętrza, szereg basenów, leniwe popołudnie.
Czy można wymarzyć sobie lepsze wakacje? Jak gdzieś wyczytała R.: usiądź ( w
tym wypadku: poleż w wodzie), odetchnij, zastanów się, po co żyjesz...
Jest jeszcze niebywale zaskakujące
spotkanie z Nataszą z Odessy, z którą niebanalną pogawędkę ucięła sobie R. (dla
wtajemniczonych). Niebanalną ponieważ w języku rosyjskim, którego R. uczyła się
wiele lat temu.
I to już ostatni dzień w tym pięknym
mieście. Z żalem żegnamy równinny Peszt i górzystą Budę Miasto niezwykle
różnorodne, otwarte na turystów, pełne atrakcji. Doświadczyliśmy w nim sympatii
zwykłych przechodniów, posmakowaliśmy kuchni i nade wszystko, choć w części,
poznaliśmy historię naszych bratanków.
Drugą część wypoczynku mamy zamiar
spędzić w niewielkim Egerszalok, położonym około 6 km od Egeru, stolicy regionu
słynącego z doskonałego wina. Jednakże ponieważ dzieli nas od niego zaledwie kilkadziesiąt kilometrów,
postanawiamy zrobić „skok w bok”,
jakkolwiek to brzmi. Jak mawiają Madziarzy: Nie trzeba wyjeżdżać za ocean, żeby zobaczyć Dziki Zachód. Naszym
celem puszta (północno-wschodnia część Węgier). Niegdyś teren ten porastał
gęsty las, w którym znajdowało się wiele maleńkich osad. Spokój tych stron
zakłócił najazd turecki w 1526 r., a przez kolejne 150 lat przez pusztę
przeszło wiele wojen, które zmusiły osadników do ucieczki. Zatem owa ludna
okolica zaczęła świecić pustkami. Dopiero hajducy (hodowcy bydła) zaczęli
stawiać opór najeźdźcom. W odwecie Turcy rozpoczęli wycinkę drzew, teren
opustoszał i zdziczał.Stąd nazwa: puszta, czyli opuszczona, niegościnna. I
musiało minąć około 300 lat, by puszta stała się węgierskim Dzikim Zachodem. Po
uregulowaniu rzeki Cisy ziemia zaczęła porastać trawą, powstały rozległe łąki,
które sprzyjały hodowli bydła. Pasterzy nazywano tu csikosami, a pomnik jednego
z nich spotkaliśmy w centrum stolicy. Warto dodać, iż mieli oni swoją
hierarchię: hodowcy koni, bydła, owiec, a na koniec świń. Dziś część tego
rozległego terenu stanowi Park Narodowy Hortobagy Na jego terenie zachowano step i wioski w
niezmienionym stanie - tworzą one rodzaj skansenu. W. odsłonił swoją
romantyczną naturę i poczuł „zew wolności”... Nie na darmo wyśpiewuje pod
nosem: w stepie szerokim, którego okiem, nawet sokolim niezmierzysz... Wstań,
unieś głowę... Zatem podążamy ku niewielkiemu miasteczku, by poznać życie
csikosów. Na początku szukamy dziwięcioprzęsłowego mostu, ba(!) przejeżdżamy po
nim, ale zmyślna R. odwraca głowę w tył i mówi :to jest to! Jego motyw podobno
jest bardzo popularny zarówno w malarstwie, jak i w literaturze węgierskiej (R.
przyznaje, że nie miała o tym pojęcia). I dodaje, że zarówno muzeum pasterstwa
, jak i jego okolica są bardzo ciekawe i godne zobaczenia. Na koniec czeka nas
creme de la creme, czyli przejażdżka wozem po puszcie. Dojeżdżamy do punktu
wyprawy, kupujemy bilety (R. po angielsku – pani po angielsku). Musimy poczekać
około 30 minut, a że nie jedliśmy od rana, pytamy o taką możliwość. Okazuje się,
iż możemy zakupić co najwyżej lody i batoniki. Wypijamy kawę, zagryzamy lodami,
a W. stwierdza: w Wielkopolsce od razu ktoś by wykorzystał szansę. Hot dogi,
zapiekanki... Bo przecież skoro większość turystów czeka na przejażdżkę, to
chętnie coś przegryzie. Wyruszamy w cztery wozy. W każdym przeciętnie 12 osób.
Towarzyszy nam pani, która poprzednio sprzedawała bilety. Opuszczamy wioskę i
rzeczywiście zanurzamy się w step. R. nie tylko podziwia otaczającą przyrodę,
ale niestety ma wrażenie „porozumienia smsowego pt. jedziemy”. Po kilkunastu
minutach zajeżdża nam drogę pasterz bydła. Tuż obok widzimy domostwo i stado
rogacizny. Pani nakazuje opuszczenie wozów i przez kilka minut, po węgiersku
oczywiście, opowiada o czymś. Warto dodać, iż zaledwie 10 do 20 procent
stanowili Madziarzy. A potem głośno i wyraźnie mówi: this is a buffulo...
Aha...W. domaga się zdjęcia, obowiązkowo, a potem ruszamy dalej. Po raz kolejny
(R. ma wrażenie, że dzięki sieci komórkowej) na trasie przejazdu pojawiają się
csikosi, dzięki którym możemy podziwiać pokaz ujeżdżania koni. Ubrani w
tradycyjną odzież wykonują różnorodne akrobacje, strzelając przy tym z batów.
Podziwiamy ich niezwykłe umiejętności. Zachwyceni otaczającą nas przyrodą,
dwugodzinną przejażdżkę, niejako tęsknotę za swobodą, kończymy, by powrócić do
industrialnej rzeczywistości. W drodze do Egerszalok zatrzymujemy się w
niewielkiej miejscowości, której nazwy R. nie pamięta, by zjeść obiad.
Wioska leży nad jeziorem, stąd zauważamy
liczne pensjonaty i małe hotele. Dostrzegamy przyjemną z wyglądu karczmę, więc
wchodzimy do wnętrza. R. zagaduje i prosi o menu (po angielsku) , na co pan
robi szerokie oczy, bardzo szerokie, a następnie wykrzykuje coś w kierunku
zaplecza. Na to wychodzi młody, przystojny człowiek i po chwili podaje kartę,
zapytuje, który stolik zajęliśmy, skąd jesteśmy. Kiedy R. informuje, że z
Polski, odpowiada „Siema”. Nieco zaskoczona R. również pozdrawia węgierskiego
kelnera znanym (nie tylko w Polsce jak
się okazuje) pozdrowieniem Jurka Owsiaka). Po chwili podchodzi do nas,
przyjmuje zamówienie, składa je w kuchni i … zaczyna się. R., z racji
niekoniecznie perfekcyjnej znajomości języka angielskiego, unika dłuższych
rozmów, a tymczasem pan rozpoczyna „rozhowor” jakby określiła to Natasza.
Dzięki temu dowiadujemy się, że zna Poznań, ma tu przyjaciół, a sam jest
pisarzem i rzeźbiarzem, który dorabia w karczmie jako kelner. To niezwykle
miłe, gdy spotyka się ludzi, którzy znają nasz kraj, cenią go i tak pięknie o
nim mówią. Dopiero przygotowane potrawy kończą pogawędkę... Żegnamy węgierską
prowincję. A mówiąc tak mamy na myśli sympatyczne miejscowości oddalone od
wielkich miast. Późnym popołudniem docieramy do kolejnego naszego lokum w
Egerszalok. Pierwszy rzut oka i komentarz W.: to wnętrze dla A.(mowa o bliskiej
znajomej od wielu wielu lat, która jest nie tylko plastykiem, ale i estetą, a
dla nas po prostu bliską i niezwykle ciepłą osobą). Dominuje biel i nawiązanie
do prowansalskiej wsi. Z praktycznego punktu widzenia: idealna. Pokój,
łazienka, w pełni wyposażony aneks kuchenny. Rewelacja. Jako że R. dokonała już
niezbędnych zakupów w trakcie drogi, wieczór upływa nam w błogiej ciszy...
oczywiście przy lampce dobrego wina.
Słoneczny poranek nastraja
optymistycznie. Wreszcie możemy wykorzystać nasze rowery. Przecież nie na darmo
przejechały tyle kilometrów. Po Budapeszcie nie jeździliśmy, choć były takie
plany, ale zrezygnowaliśmy z nich, bowiem sieć ścieżek rowerowych nie
nastrajała optymistycznie. Tym razem, na prowincji, zamierzamy dojechać do centralnego
ośrodka tego regionu: Egeru. To przecież zaledwie 6 kilometrów. Zaledwie... ale
jak się przekonuje R. z tego 4, 5 pod górkę, ostrą górkę... Z przystankami, bo
sapka...dojeżdżamy do miasta, które natychmiast urzeka R. Niezbyt duże, ale i
niezbyt małe. Około 56 tysięcy mieszańców. Nawigacja doprowadza nas do katedry i
liceum. W XVIII wieku ufundował je biskup Esterhazych z przeznaczeniem na uniwersytet. Niestety
ówczesny cesarz Józef II podejrzliwie spoglądał zarówno na Kościół (był
monarchą oświeconym), jak i na Węgrów, więc uniwersytetu otworzyć nie pozwolił.
Dziś gmach imponuje rozmiarami oraz
rewelacyjną, niezwykle i kunsztownie ozdobioną biblioteką diecezjalną. Chwilę
później stajemy na rynku, przepięknie odnowionym. Podziwiamy zarówno ratusz,
jak i plac, którego centrum stanowią fontanny. Nasze kroki ( a raczej kółka)
kierujemy ku twierdzy/ zamkowi. Jak wyczytała R. miejsce to stanowi swoiste
połączenie Częstochowy ze Zbarażem (to dla miłośników Sienkiewicza), bowiem w
XVI wieku mieszkańcy odparli turecki najazd. Jak głosi legenda, obrońców była
garstka, a najeźdźców wielokrotnie więcej. Zatem Istvan Dobo, pan zamku,
poczęstował walczących miejscowym winem, które leżakowało w piwnicach. Nie
tylko poczuli chęć do walki, ale i przypływ niedźwiedziej wręcz siły. Stąd wino
zyskało przydomek egri bikawer, czyli bycza krew, które to do dziś spotkać
możemy na półkach sklepowych.Podobno w
XIX wieku powstała powieść „Gwiazdy Egeru”, która opisuje te wydarzenia (R. zupełnie
nie ma o tym pojęcia). Dojeżdżamy na wzgórze zamkowe i wraz z tłumem turystów
podziwiamy jego posadowienie (nota bene bardzo często słyszymy język polski).
Dowiadujemy się, iż leży na poprzecinanej podziemnymi korytarzami skale. Część
z tuneli można zwiedzać, wiadomo jednak, że pozostają miejsca nieodkryte, na
przykład podziemna sala kolumnowa...
Co ciekawe we wszystkich restauracjach
Egeru które mijaliśmy, zauważamy polskie menu. Nie tylko dlatego, że Polacy
stanowią największą grupę turystów w tym regionie. Po raz kolejny decyduje o
tym nasza wspólna historia. Tak się składa, że polscy oficerowie po kampanii
wrześniowej byli internowani na egerskim
zamku i do dzisiaj się o nich pamięta. Ba! Przemierzając uliczki miasta, R.
zauważa tablicę na jednej z kamienic. A że jest miłośniczką czytania, szybko
dostrzega polski tekst. Okazuje się, że w tym budynku w latach 1940- 1945
mieściło się polskie gimnazjum. Piękny ślad, który upamiętnia naszych
przodków...
Wracamy do nieco odleglejszej historii.
Kolejne oblężenie Turków zakończyło się ponad stuletnią ottomańską
okupacją, Po zdobywcach został minaret,
ku któremu również kierujemy nasze rowerowe koła. Tuż obok zauważamy
sympatyczną knajpkę, wstępujemy więc, by uzupełnić stracone kalorie.
Eger to miejsce dla winiarskich smakoszy.
Aby to docenić należy dotrzeć na peryferie miasta do Doliny Pięknej Pani.
Podobno nazwa upamiętnia niegdysiejszą właścicielkę doliny (nota bene jej
pomnik stoi na początku winnego szlaku). Ale są też tacy (złośliwcy), którzy
twierdzą, że po kilku godzinach spędzonych w tutejszych winniczkach, każda
kobieta jest piękna... W Dolinie działa kilkadziesiąt winiarni, których wejścia
wbudowane są w zbocza otaczających to miejsce wzgórz. Podobno po długości
piwnicy można rozpoznać zamożność właściciela. Kto miał więcej pieniędzy,
produkował więcej wina, drążył głębiej, by w chłodzie przechowywać butelki ze
szlachetnym trunkiem. W Dolinie piwniczek jest kilkadziesiąt, co ciekawe
odnajdujemy też taką, w której właścicielka mówi w języku polskim. Jak się
okazuje, studiowała w Rzeszowie (biologię) i choć to było jakiś czas temu,
nadal biegle posługuje się naszym językiem. A że wino serwuje znakomite, zabieramy skromny bukłaczek ze sobą, ale i
umawiamy się na zakup przed powrotem do Polski.
Powrót do
naszego maleńkiego miasteczka jest niezwykle przyjemny. Zaledwie około 1,5
kilometra nieco w górę, nieco płasko, a potem... 4,5 km z górki... rewelacja!
Wieczór spędzamy na degustacji specjałów przywiezionych z przepięknej Doliny
Pięknej Pani.
Nasz pobyt na
Węgrzech powoli dobiega końca, zatem postanawiamy „pokręcić” po okolicy. Jak
mawiają niektórzy: bywanie w kąpielisku to element węgierskiego stylu życia. W
podgrzewanych basenach wręcz tętni życie towarzyskie: starsi gawędzą albo grają
w niezatapialne szachy, a młodzi popijają piwko. Szukamy więc term i w tym celu
udajemy się do miejscowej informacji turystycznej, a stamtąd czerpiemy wiedzę o
miejscowych atrakcjach. Jak się dowiadujemy
ta niewielka wioska reklamuje się jako węgierskie Pamukkale (Turcja) i
faktycznie ma rację. Na jej obrzeżu spotykamy białe skały, po których spływa
gorąca woda i wygląda to imponująco.
Niespotykane formy, niezwykły urok, ale i komercja. Podobno szukano w tym
miejscu ropy. Trysnęły gorące źródła. Na dodatek odsłoniły unikatowe na skalę
światową formy skalne (podobno są takie zaledwie trzy na świecie, we
wspomnianym Pammukale i Stanach Zjednoczonych). Dojeżdżamy również do
pobliskiego Demjen. I co najważniejsze obie miejscowości łączy ścieżka
rowerowa, która w żaden sposób nie koliduje z jezdnią. Po raz kolejny zarówno
R. jak i W. stwierdzają, że tak powinno być i taki jest sens turystyki
rowerowej. I choć nie jesteśmy w stanie odnaleźć jaskini, którą polecała pani w
informacji i tak, zadowoleni z kilkudziesięciu kilometrów, wracamy do naszego
lokum.
I tak nadszedł ostatni dzień wakacji...
Postanawiamy wyruszyć do Miskolca. R. spodziewa się zobaczyć kolejne piękne
miasto. Gdzieś „w tyle głowy” pamięta je z podróży do Warny, choć ma
świadomość, iż była to zaledwie przerwa w podróży. Tymczasem doznaje lekkiego
rozczarowania. Nie ma starówki, nie ma rynku, a główna ulica jest urokliwa, ale
jak mawiają młodzi: szału nie ma. Zatem spacerujemy, a nasz cel stanowi
barokowa cerkiew grecka z unikalnym, wysokim na 16 m i ozdobionym 88 malowidłami
ikonostasem. Kluczymy to tu, to tam, ponieważ miejscowe oznakowanie nie jest
jednoznaczne. Wreszcie docieramy na miejsce, a tam okazuje się, że drzwi
wejściowe są po prostu zamknięte. R. ze zrezygnowaniem macha ręką. Tymczasem
po chwili podszedł do nas pan, który wykonywał drobne prace ogrodnicze.
Poprosił, abyśmy zaczekali, a następnie przyniósł klucze i wprowadził nas do
zaiste niebywałego wnętrza. Łamanym rosyjskim (R. po raz kolejny doświadczyła
„dobrodziejstw” dawnego systemu). W tak zwanych demoludach wszyscy uczyli się
języka rosyjskiego, co okazuje się, jest przydatne do dziś. Zatem poznaliśmy
historię tego niezwykłego miejsca, a przy okazji doświadczyliśmy splotu
przeszłości z przyszłością. Jak dowiedzieliśmy się (po rosyjsku), renowację świątyni
w znaczącym stopniu wspomaga Unia Europejska. Znak czasu...
Miskolc Tapolca
to ostatni punt na naszej wakacyjnej mapie. Willowa dzielnica tego miasta znana
jest z kompleksu niezwykłych basenów .
Wypływające z wnętrza ziemi gorące źródła, wydrążyły w skałąch rozległe groty, w których można zażywać gorących kapieli...
Polecam! Rewelacja!
Żegnamy gościnne
Węgry. Wracamy pełni niezwykłych wrażeń. Urzekło nas nie tylko piękno
krajobrazu, cudowna architektura i zabytki, ale nade wszystko przesympatyczni
ludzie. Jedźcie, warto!