Trzy dni w Paryżu

   „ Paryż jest na tyle duży, żeby się zgubić, ale i na tyle mały zarazem, żeby móc coś dla siebie znaleźć” – to nieoceniony Carlos Ruiz Zafon w „Cieniu wiatru”... Wyruszamy (R. i W.) w powiększonym o M. i M. składzie. Wybieramy początek czerwca, tzw. długi weekend, rezerwujemy hotel i wyjeżdżamy. Tym razem samochodem, co jak się później okaże, miało swoje plusy i minusy. 

   
 Nasze lokum znajduje się blisko stacji metra, zatem zaopatrzeni w mapkę i przewodnik, rozpoczynamy zwiedzanie. Wysiadamy tuż obok Łuku Triumfalnego. Zadzieramy głowy! Widok niezwykły! Stoimy na środku ronda, z którego odchodzi 12 alei, wokół przestrzeń i … dziesiątki turystów z nieodłącznymi aparatami w rękach. Zgodnie z obecną modą wielu wykonuje selfie, część używa do tego najnowszego wynalazku, wysięgnika. A to już się R. nie podoba. Jednak jest zbyt tradycyjna i wolałaby nieco więcej prywatności. Oczywiście podchodzimy bliżej i odszukujemy Marsyliankę, symbol francuskiej niepodległości. Przy grobie nieznanego żołnierza R. odszukuje nielicznych polskich generałów, w tym tak bardzo związanego z Wielkopolską  twórcę legionów, Jana Henryka Dąbrowskiego. Jest też wspomniany Kozietulski, dowódca szwoleżerów spod Samossierry, a w głowie R. rozbrzmiewa „więc pijmy wino, szwoleżerowie, niech smutki prysną w rozbitym szkle, gdy nas nie będzie, nikt się nie dowie, czy dobrze było nam czy źle”.
   O Champs-Elyses nie tylko śpiewano. Były świadkiem wielu historycznych wydarzeń, tych chwalebnych dla Francji, ale i tych mniej, jak parada wojsk Bismarcka w 1871 r. i Hitlera w 1940. Pozostały dumą stolicy, a dziś wzdłuż niej ulokowały się najbardziej eleganckie sklepy i hotele. Jak konstatuje R. wszystko zgodnie z jej nazwą, wszak Pola Elizejskie symbolizowały w starożytnej Grecji miejsce wiecznej szczęśliwości i beztroski. Co jakiś czas zatrzymujemy się, by przyjrzeć się  jej niezwykłej architekturze. Między innymi przy Pałacu Prezydenckim. Zastanawiamy się, ile to tajemnic politycznych kryje w sobie, o losach ilu narodów decydowano za zamkniętymi, pilnie strzeżonymi bramami. I jeszcze pomnik jednego z najbardziej znanych polityków XX wieku Charlesa de Gaulle'a. Wśród wielu znamiennych myśli są i takie:  „Dyplomata nie wierzy nigdy w to, co mówi. Toteż dziwi go bardzo, jeżeli ktoś mu uwierzy. Albo z czasów II wojny światowej: Doszliśmy w końcu z Churchillem do banalnego, acz ostatecznego, wniosku z wydarzeń , które wstrząsnęły zachodem, że Anglia, końcem końców, jest wyspą, Francja przylądkiem kontynentu, zaś Ameryka zupełnie inną częścią świata. A pod koniec życia stwierdził: Jestem człowiekiem, który nie należy do nikogo, a zarazem należy do wszystkich. „


        Tymczasem słoneczko coraz bardziej przygrzewa...
   Dochodzimy do Placu Zgody, pośrodku którego stoi obelisk z grobowca Ramzesa III. Splatają się przy nim różne wątki historii... To tu właśnie stała gilotyna i to tu dokonał żywota Ludwik XVI. A potem w tym samym miejscu ustawiono podarowany przez wicekróla Egiptu wspomniany wyżej obelisk. Przez moment wracamy pamięcią do burzliwych czasów rewolucji francuskiej, a już kuszą nas Ogrody Tuileries. Niezobowiązująco wędrujemy ulicami Paryża, by stanąć przy Palais Royal.
   R. znów zapala się czerwona lampka i aż pulsuje. To przecież pałac kardynała Richelieu! Tam knuł swoje niecne intrygi, które w tak zacny sposób opisał Aleksander Dumas. Muszkieterowie, D'Artagnan, obrona honoru królowej, szlachetny Atos, rozmodlony Aramis, nieco niesforny Portos. Ileż to emocji kryją w sobie niezapomniane historie, czytane z zapartym tchem kiedyś tam, dawno temu, we wczesnej młodości. „Życie jest to różaniec, złożony z przeciwności, którego ziarnka filozof przesuwa w rękach z uśmiechem na ustach.” - twierdził hrabia de la Fere, czyli Atos. A Milady, która sprawiła mu tyle bólu, tak mówiła do swej pokojówki: „Ja miałabym zemdleć!… ja! cóż ty o mnie myślisz? Gdy mnie znieważą… o! to ja nie mdleję, ja się mszczę wtedy.”  Mocno stąpający po ziemi W. konstatuje: a pozostały tylko koronki i haft... dla większości, niestety.
    Jak paryski gawrosz włóczymy się to tu i tam. Oczywiście mamy pewne „obowiązkowe” punkty planu, ale nade wszystko: chłoniemy Paryż. Dlatego jeszcze Pont Neuf. Wbrew nazwie to wcale nie   nowy, ale najstarszy most w mieście. Pomnik Henryka IV, jego współtwórcy, co prawda zniszczony  w czasie rewolucji, ale odtworzony po restauracji monarchii, stoi u jego szczytu. Okazuje się, że całkiem niedawno został prześwietlony przez konserwatorów zabytków i odnaleziono w nim niezwykłe skarby: wizerunek Napoleona (restaurator zabytku był bonapartystą), opis historii króla Henryka, certyfikat oryginału i relację z odlewu kopii oraz listę darczyńców. Cóż, historia magistra vitae est, historia jest nauczycielką życia.
      I, niestety, pokazuje, że przez wiele lat, a nawet stuleci, Europa była przed wojną, albo po wojnie. A tak potężne państwo jak Francja, najczęściej w nich uczestniczyła. Nic więc dziwnego, że turystyczne szlaki przywiodły nas do do domu opieki i szpitala dla inwalidów wojennych. Już w XVII wieku mogło znaleźć tu schronienie blisko 6000 weteranów. Obecnie zaledwie niewielka część pozostaje szpitalem, znacznie większa stanowi muzeum historii wojskowości. Jednakże sprowadziły nas tu doczesne szczątki wodza Francuzów, z którym Polacy wiązali tak wielkie nadzieje. Znawca epoki, W. Łysiak, w swoich książkach wielokrotnie nawiązywał do jego polityki.  R. po swojemu myśli: jak to się stało, że najlepsze polskie oddziały wysłał ku dalekiej Ameryce Środkowej, by tam bronili jego interesów, dlaczego to właśnie Polakom wydał rozkaz, by pokonali niezdobyty wąwóz Samossierry, wreszcie, by to książę Poniatowski chronił tyły jego armii, kiedy wycofywał się z Rosji. „Pragnę, aby prochy me spoczęły nad brzegami Sekwany, wśród ludu francuskiego, który tak umiłowałem.” Słowa te wypowiedziane przez Napoleona na łożu śmierci, figurują nad wejściem do krypty. A R.? Wspomina nauczyciela historii pana D.K. w liceum, dziś już spoczywającego na cmentarzu w K., rodzinnym mieście R., który nauczył ją logicznego myślenia: przyczyna – fakt – skutek. Dla Polaków?

     Nasze kroki wiodą przez niewielki skwer. Znów zanurzamy się w codzienne życie miasta.  O tym czytaliśmy przed przyjazdem, ale sądziliśmy, że nie będzie nam dane tego doświadczyć. A tymczasem... Oto niewielki, zielony placyk. Trawka, wokół ławeczki. Na trawce panowie. Przyglądamy się, co robią, a oni po prostu grają w bile. Zasada – bardzo prosta. Bila – matka, innego koloru, rzucana jest jako pierwsza. A potem gracze starają się, aby ich bile znalazły się jak najbliżej tej głównej. Przez moment przyglądamy się rozrywce paryżan, by chwilę później zatrzymać się w przytulnej kafejce.
      Przed nami Pola Marsowe i wieża Eiffla. Dzieła tego niezwykłego inżyniera podziwialiśmy już w Lizbonie i Porto. Ale mamy świadomość, że wieża nazwana jego imieniem, upamiętnia go na wieczność. Zbliżamy się, przemierzając pola zawdzięczające swą nazwę rzymskiemu bogowi wojny. U ich szczytu Szkoła Oficerska, którą Napoleon zamiast po dwóch, ukończył zaledwie po roku. I już ją widzimy! Wokół wieży, na wieży, przed wieżą, za wieżą, w wieży dziesiątki turystów. Aparaty pstrykają, kamery rejestrują najciekawsze elementy dzieła genialnego konstruktora. Na skwerze wielki piknik. To mieszkańcy miasta, którzy przyszli tu, by na wielkim telebimie śledzić mecze tenisowe. Właśnie dobiega końca jeden z pojedynków półfinałowych na Roland Garros. Skądinąd ciekawe, czy ktoś z pasjonatów tego sportu pamięta, że korty nazwano na cześć pilota myśliwca, słynnego lotnika z czasów I wojny światowej. Nasz spacer kończymy przejściem przez plac Varsovie, który swoją nazwę otrzymał po I wojnie światowej, do Trocadero, by tam z zachwytem podziwiać nie tylko niezwykłą architekturę, ale i przepiękne ogrody, które dostarczają nam ożywczego cienia.


      Kolejny dzień rozpoczynamy przy Luwrze i tu powinniśmy zakończyć. Niestety ograniczenia czasowe nie pozwalają nam na to. W upale przekraczającym 33 stopnie w cieniu, dość szybko redukujemy nasze plany. Świadomość, iż zgromadzono tu około 300 tys. rozmaitych eksponatów, przytłacza. Zastanawiamy się, ile czasu zajęłoby nam chociażby powierzchowne rzucenie okiem na każdy z nich i wychodzi nam kilka lat... Oczywiście zatrzymujemy się przy słynnej piramidzie, a potem z przyjemnością przechadzamy po ogrodzie, Tuileries. Podobno kiedyś było tu wysypisko śmieci, zanim nie zamieniono je na ogrody, które miały Katarzynie Medycejskiej przypominać rodzinną Toskanię. Rozpoznajemy klasyczne założenia francuskie - proste linie, kształtowane drzewa i krzewy, szerokie ścieżki . Wszak spacerujące w szerokich krynolinach panie, musiały swobodnie się mijać i przy okazji prezentować wdzięki. Nie na darmo mówi się o Paryżu, że jest miastem miłości, a o Francuzach, iż są jej mistrzami. Choć Monteskiusz nieco kąśliwie zauważał: „Francuzi nie mówią prawie nigdy o swych żonach – lękają się ,że mogą o nich mówić do kogoś, kto je zna lepiej od nich.”
    Wzdłuż Sekwany zmierzamy na jedną z wysp. Nasz cel: katedra Notre Dame, czyli Naszej Pani. To nasze pierwsze spotkanie z gotykiem francuskim, dlatego jesteśmy go niezmiernie ciekawi. Widzieliśmy już niemiecki, włoski, hiszpański, portugalski (właściwie manueliński), by teraz stanąć przed jedną z najsłynniejszych katedr, nie tylko tego kraju, ale i świata. Wielojęzyczny tłum nie przeszkadza nam, by podziwiać dzieło średniowiecznych muratorów. Niezwykłe wrażenie wywierają na nas 13 metrowe rozety i witraże, które w pełnym świetle słonecznym mienią się różnymi barwami i czynią wnętrze wręcz magicznym. Przez moment komentujemy, jak to niegdyś poprzez rzeźby objaśniano Pismo Święte. Otaczające nawę kaplice odsłaniają przed nami kolejne skarby. Przystajemy przed ołtarzem głównym, w którego centrum dominuje Pieta, wotum wdzięczności Ludwika XIII za narodziny syna. R. ciągnie do wieży ze słynnym mosiężnym dzwonem.  Quasimodo. To fikcyjna postać z powieści Wiktora Hugo „Katedra Marii Panny w Paryżu”, król karnawału, uosobienie brzydoty i dobroci serca.  Jego losy wielokrotnie filmowano, a historia pięknej Esmeraldy i szpetnego dzwonnika z Notre Dame do dziś wzrusza. Jak mawiał: „Bo miłość jest jak drzewo: sama z siebie rośnie, głęboko zapuszcza korzenie w całą istotę człowieka i nieraz, na ruinie serca dalej się zieleni.” Zachwyceni stajemy na placu przed katedrą, który od 2006 roku nosi imię Jana Pawła II. Chwila dumy i zadumy...


    W nieustającym żarze lejącym się z nieba zmierzamy ku Sorbonie. Po drodze zatrzymuje nas paryski Panteon, Świątynia Rozumu i miejsce pochówku najwybitniejszych francuskich umysłów. Wśród nich Hugo, Wolter, Zola, ale i „nasza” Maria Skłodowska – Curie wraz z mężem Piotrem. Oddajemy hołd genialnej Polce i kierujemy kroki ku uniwersytetowi. Tu właśnie od XIII wieku studiowali najwięksi luminarze nauki. Na kartach historii zapisało się wielu naszych rodaków, jednak to właśnie Maria Skłodowska- Curie była pierwszą kobietą, która objęła katedrę. Cenił ją sam Albert Einstein, a mawiał, iż to: „jedyna, której nie zepsuła sława”.
    Na lunch wybraliśmy bistro, które skusiło nas, nie ma co ukrywać, klimatyzacją. Okazało się, że było czysto, schludnie, a co najważniejsze smacznie i niedrogo. W planie mieliśmy jeszcze Ogrody Luksemburskie, przy których wejściu stoi Pałac Luksemburski. Popołudniowa kawa i lody pozwoliły nam w pełni rozkoszować się pięknem tego miejsca. Posągi, fontanny, jezioro z łódkami, trawniki, kawiarnie... uff! Do tego piaskownice i place zabaw dla dzieci, a dla starszych miejsca do gry w bile. I żeby nie zapomnieć: podium dla orkiestry, na którym mimo upału trwa koncert.
       Na zakończenie dnia postanawiamy zobaczyć Pere Lachaise. Złożono tu m.in. doczesne szczątki Moliera, a my podążamy ku grobowi Fryderyka Chopina. W uszach brzmi jego muzyka, zaś  w pamięci pojawia się  pierwsza i ostatnia scena z filmu „Pianista” , kiedy to Władysław Szpilman w polskim radiu gra jeden z jego utworów... I jeszcze Heloiza i Abelard, kolejni słynni kochankowie związani z tym miastem i bardziej nam współcześni: Edith Piaf, Oskar Wilde, Jim Morrison, Yves Montand. Jak śpiewał: „Pod niebem Paryża (...)wznosi się piosenka, spacerują zakochani, pod mostem siedzi filozof, do wieczora śpiewają, a ptaki dobrego Boga przybywają  z całego świata, aby paplać między sobą”.

    
 Pozostał nam ostatni dzień. Jak przekonuje Ralph Emerson: „Między Londynem a Paryżem jest taka różnica, że Paryż jest dla cudzoziemców, a Londyn dla Anglików. Anglia zbudowała Londyn na swój własny użytek, a Francja zbudowała Paryż dla całego świata.” Coś w tym jest. W pewien sposób dotknęliśmy tego miasta i poczuliśmy jego klimat. Czeka na nas jeszcze Montmarte, ze swoim wzgórzem i uliczkami, wiatrakami i rozlicznymi kawiarenkami. Rozpoczynamy od zabytkowego dworca du Nord, by zanurzyć się w kolejny letni dzień. Po drodze wstępujemy na miejscowy targ Marchais Saint Quentin. To właśnie przewaga samodzielnej wędrówki po mieście. Widzisz coś ciekawego i wstępujesz. Tak po prostu. Bo ci się podoba. „Łykamy” odrobinę codziennego życia paryżan, bowiem tu nie docierają wycieczki. Przy okazji sprawdzamy, co oferują handlarze: owoce morza, świeże warzywa, mięsa i wędliny, sery, słowem: jak to na targu. Niestety już po chwili wracamy na „turystyczne” ścieżki. Zaczyna się tłok, tłum nieco gęstnieje, by sięgnąć apogeum przy Sacre Couer. Kiedy w 1870 roku wybuchła wojna francusko-pruska, dwaj przemysłowcy przysięgli sobie, że jeżeli po wojnie ujrzą Paryż takim samym jak przed wojną, to wybudują bazylikę ku czci Serca Jezusowego. I choć trochę to trwało, dziś zachwyca nie tylko swoim położeniem i widokiem, jaki rozpościera się z jej stopni, ale także bizantyjskim, pełnym przepychu wnętrzem. Uwagę przykuwa cudowna, złota mozaika przedstawiająca Chrystusa z rozpostartymi rękoma. Ponoć to jedna z największych mozaik na świecie. Podobno ma powierzchnię 475m kw. Zatytułowana jest „Chrystus w majestacie”. Po chwili zanurzamy się w kręte uliczki, przy których spotykamy pierwsze wiatraki, tak charakterystyczne dla tej dzielnicy. Przy jednej z nich, niedaleko muzeum Dalego, dostrzegamy maleńką kawiareńkę i tam zatrzymujemy się na chwil kilka. Nieco wcześniej odnaleźliśmy tę znaną nam z filmu „Amelia”, ale tłum i gwar w niej panujący, skutecznie od niej odstraszył. Tymczasem w przepięknym otoczeniu i przy sympatycznej obsłudze degustujemy słynne francuskie sery, popijając je, a jakże, równie słynnym francuskim winem. Schodzimy ze wzgórza, gdyż nasz następny wyznaczony punkt stanowi Moulin Rouge, znana na cały świat rewia i tancerki w olśniewających kostiumach. To tu wykonano pierwszy striptiz, który zakończył się aresztowaniem i uwięzieniem modelki, co przyniosło efekt w postaci protestów studentów i postulatów o „artystyczną nagość”. Ich skutkiem były starcia z policją i śmierć dwóch z nich. Takie to historie działy się w Paryżu... Tuż obok plac Pigalle...Szkoda, że nikt nie sprzedawał na nich kasztanów, wszak wszyscy wiedzą, że „najlepsze kasztany są na placu Pigalle, a Zuzanna lubi je tylko jesienią.” Jako że upał nieco mniejszy niż dnia poprzedniego postanawiamy, zobaczyć „coś” jeszcze. Podjeżdżamy do placu Republiki, a stamtąd na obrzeża, do Muzeum Techniki. Tu nie ma zabytków, za to jest Parc de la Villette, urządzony całkiem niedawno w miejscu dawnego targu mięsnego. Uwagę budzi kula z polerowanej stali o dość kosmicznym wyglądzie, w której wnętrzu znajduje się sala widowiskowa. Obok park, ponoć największy w tym mieście, niewątpliwie tętniący życiem. Wokół nie tylko spacerujący, ale i odpoczywający paryżanie. Nam najbardziej podoba się to, że siedzą wprost na trawie, mają przyniesione ze sobą kosze z jedzeniem, a obok bawią się dzieci. Widok sielski-anielski!

      
Paryż – trzy dni wystarczyły zaledwie na niewielkie „migawki”. R. wie, że tylko poznała jego niewielką część. Ma też świadomość, że by poznać to miasto potrzeba znacznie więcej czasu. Powtarza za ulubionym ostatnio Carlo Ruisem Zafonem, że :” jest na tyle duży, żeby się zgubić, ale i na tyle mały zarazem, żeby móc coś dla siebie znaleźć”. Znalazła: wzgórze Montmartre. Dla niego warto było przyjechać...