Velo – Dunajec

   R. i W. kuszą wszystkie „velo”. Jako że zbliża się kolejny majowy, nieco wydłużony weekend, tym razem padło na „południową dziedzinę”, czyli okolice Zalewu Czorsztyńskiego. Przed wielu laty, w czasie powodzi stulecia w 1997 roku R. i W., wtedy jeszcze z MPK spędzali wakacje w Czorsztynie. Kiedy rzeki w całej Polsce zaczęły wzbierać i wylewać, przyśpieszono otwarcie wspomnianej tamy, co podobno uchroniło kilkanaście miejscowości, a na pewno Sromowce, Krościenko i Szczawnicę. Wtedy byli świadkami tego niezwykłego wydarzenia i do dziś wspominają huk wody i jej rozbryzgi na wysokość kilkudziesięciu metrów.

   Dziś wracają, by zobaczyć, jak wyglądają te tereny. Już w piątek przed południem, a więc teoretycznie przed nasileniem ruchu, wyruszają. Do Wrocławia jest świetnie, ale potem... lepiej nie mówić. Słuchając nawigacji, nie słuchając nawigacji, jadąc trochę tak, trochę śmak docieramy w końcu do Dębna. Nocleg? Oczywiście prywatny, tym razem domek, jak się okazuje oddany na sylwestra tego roku. Gospodarz bardzo sympatyczny, lokum świetne, do tego na powitanie nieco słodyczy i butelka wina... Zapowiada się fantastycznie.

     Sobotę przeznaczamy na punkt główny, czyli velo Dunajec  i okrążenie Jeziora Czorsztyńskiego. Pogoda idealna: niezbyt ciepło, bezwietrznie, lekkie słoneczko. Zaczynamy w kierunku Niedzicy i jak się okaże, będzie to doskonały wybór. Wprawdzie po drodze czekają podjazdy, a nawet jeden wieeeelki podjazd, ale za to dalej jest tylko lepiej. Od samego początku towarzyszą nam fantastyczne widoki, a jakość ścieżki wprost zdumiewa. Profesjonalna, doskonale przemyślana, zaprojektowana, a co najważniejsze: wykonana. Można? Można! Docieramy do Niedzicy i sentymentalnie kierujemy nasze kroki (a raczej kółka) na zaporę. Ponoć jest najwyższa w Polsce (56 metrów), a jej długość to 404 m. Ponieważ korona jest udostępniona dla pieszych i rowerzystów, podziwiamy niezwykłość tej konstrukcji.

     I jeszcze rzut oka na słynny zamek. Byliśmy w nim onegdaj, a że turystów przybywa, R. podsumowuje: pierwsza lokacja to wiek XIV, przez kilka stuleci węgierska strażnica na naszej granicy. W okresie renesansu okazała rezydencja sławna na cały ten kraj, bowiem to tu odbywały się huczne bale.  Chciałoby się zaśpiewać: Niech żyje bal, bo to życie to bal jest nad bale!”, a R. zgodnie ze swoją naturą zastanawia się, jak byli ubrani, co jedli, o czym rozmawiali i marzyli. Po  latach doskonale rozumie, iż drugi raz nie zaproszą nas wcale...

      Zatrzymujemy się na kilka chwil, uzupełniamy kalorie w sympatycznej knajpce z widokiem zarówno na zamek, jak i zaporę, a potem wsiadamy do gondoli, która przewozi nas na drugi brzeg. Pomysł doskonały, tym bardziej, że inaczej czekałaby nas kilkukilometrowa trasa drogą wojewódzką. Tymczasem wysiadamy i już jesteśmy w Czorsztynie. Nad nim również góruje zamek, także XIV -wieczny, to z kolei polska warownia graniczna. Tu także gościliśmy, zatem umykając przed tłumami, kierujemy nasze kółka wprost na trasę rowerową.

       Kontynuujemy jazdę, wciąż utwierdzając się w przekonaniu, że wybraliśmy właściwy kierunek. Bez przeszkód docieramy do Dębna. Zauroczeni  widokami, stwierdzamy: można w Polsce wykonać fantastyczną ścieżkę! Brawo lokalny samorząd. R. ma ambiwalentny stosunek do wszelakich reform, ale po raz kolejny stwierdza: reforma samorządowa udała się  w 100%. Uwolniła niesamowity potencjał i rozmaite inicjatywy lokalne, o czym można przekonać się w każdym zakątku Polski. Tymczasem postanawiamy zobaczyć miejsce, które rozsławia tę niewielką wioskę na cały świat. Jest to świątynia, której patronuje św. Michał Archanioł. Według legendy została wybudowana przez zbójników, którym na dębie objawił się św. Michał. Historycznie rzecz biorąc, powstała około roku 1500, a podziwiać do dziś można niezwykłą, unikatową polichromię. Ponoć tworzą ją motywy w 33 kolorach, które uzyskano stosując oryginalne, nadzwyczajnej trwałości farby, których skład do dziś pozostaje tajemnicą. Wkraczamy w progi tego niezwykłego kościoła. Podziwiamy także tryptyk w ołtarzu głównym przedstawiający Świętą Rodzinę oraz krzyż z roku 1380, tzw. Drzewo Życia. Podobnie, jak góra i wiatr wielokrotnie pojawia się w rozmaitych kulturach i tekstach, również w Biblii, gdzie oznacza poznanie dobra i zła. Nie należy zatem się dziwić, iż stanowi częsty motyw architektoniczny. Dość wspomnieć słynną katedrę w Chartres, czy chociażby fresk z florenckiego kościoła Santa Croce. W Polsce możemy podziwiać go między innymi w Toruniu, Krakowie, no i właśnie tu, w niewielkiej, niezwykle urokliwej świątyni na Podhalu.

      Po uczcie duchowej pora zadbać o ciało. Trafiamy do jedynego w tej miejscowości lokalu i jak się spodziewaliśmy, jest to pizzeria. Na szczęście oprócz tej włoskiej, nota bene bardzo przez R. i W. lubianej potrawy, odnajdujemy też dania zawierające miejscowy akcent. Okazuje się jednak, że musielibyśmy na nie poczekać około godziny. Zatem R. dopytuje o możliwość dowozu, po czym słyszy: a gdzie mieszkacie? Na podany adres i nazwę obiektu słyszy: a to u Bronka! Nie ma problemu, przywieziemy. Cóż dodać, cudowne są  klimaty takich miejsc. Już na pamięć wykonujemy kilkadziesiąt kółek, odświeżamy się, a przed drzwi zajeżdża Pan z jedzonkiem. Pełen komfort!

   Kolejny dzień rozpoczynamy mszą świętą , oczywiście w zabytkowym kościółku. R. i W. towarzyszą niezwykłe doznania, wszak niecodziennie są świadkiem wiary mieszkańców, którzy trwają na modlitwie w tym samym budynku od wielu pokoleń. Podziwiamy ich, ponieważ na prośbę proboszcza przyszli w strojach regionalnych. Dodatkowym doznaniem jest dwugłosowy śpiew, tak naturalny w tym regionie. R. podziwia, jak siedząca przed nią Pani ( w wieku  senioralnym), w niezwykle naturalny sposób podejmuje drugi głos. Jakże inaczej brzmią znane od wielu lat pieśni, jakże inaczej brzmi litania loretańska, tak bliska sercu R. Reszta dla bardzo wtajemniczonych.

     Ze względu na prognozę pogody i zapowiedź deszczu na poniedziałek, zmieniamy nasze plany. Pakujemy rowery i dojeżdżamy do Szczawnicy. I aż do znudzenia powtarzamy: dobrze, że mieszkamy w cichym i spokojnym zakątku. Zatem: szybko, na rower i w drogę ku Czerwonemu Klasztorowi, ścieżką pieszo- rowerową, którą poleciła M. Rzeczywiście widoki są przepiękne, ale cóż z tego, skoro R. nie potrafi ich podziwiać. Sporo turystów, zarówno rowerowych jak i pieszych, przemierza ten szlak w obie strony, a bezpieczeństwo pozostawia wiele do życzenia. Niewątpliwie, kiedy R. znajduje się na  skraju pięciometrowej skarpy, bez barierki, po prawej stronie ma Dunajec, a z tyłu słyszy gwałtowne hamowanie rozpędzonego, nieodpowiedzialnego cyklisty, przeżywa chwile lęku. Na szczęście wszystko dobrze się kończy i docieramy do naszego celu, czyli Czerwonego Klasztoru.

    Jego historia jest niezwykle interesująca. Ponoć miał być postawiony jako pokuta za morderstwo (często praktykowana w średniowieczu), a  nazywany czerwonym od dachówki, która pokrywała jego dachy. Początkowo zamieszkany  przez mnichów, złupiony przez husytów, działał do roku 1782. Dopiero w XX wieku odnowiony, stanowi atrakcję turystyczną, licznie odwiedzaną każdego dnia. Z tym miejscem związana jest osoba brata Cypriana. Pełnił obowiązki lekarza, cyrulika i aptekarza. W przyklasztornych ogrodach uprawiał zioła, z których sam sporządzał leki.

Fascynowało go latanie. R. zastanawia się, kto wie, iż według opowieści miał na własnoręcznie skonstruowanej lotni przelecieć ze szczytu Trzech Koron nad Morskim Okiem, gdzie za swoją zuchwałość został zamieniony w skałę zwaną po dziś dzień Mnichem. Nieśmiertelność jako cena za marzenia?

     Po obowiązkowej sesji zdjęciowej i małym co nieco, wracamy. A ponieważ jest już późne popołudnie i jedziemy wzdłuż skał, tym razem nieco spokojniej obserwujemy (a na pewno R.) przełom Dunajca. Gdzieś tam, z tyłu głowy, pojawiają się wspomnienia: R. jako dziecko na tratwie, potem R, na popularnych niegdyś koloniach i wreszcie R. i W.  w tym samym miejscu wraz z MPK (dla wtajemniczonych). Co i rusz zatrzymujemy się, by wykonać zdjęcia i nareszcie rozkoszować się niesamowitymi widokami, które zaserwowała nam natura.

      Dojeżdżamy do punktu wyjścia i błyskawicznie z niego uciekamy. Nie dla nas bowiem gwar i tłum, wracamy do naszego spokojnego i cichego lokum z widokiem na Tatry. Po drodze niezły pstrąg ( na obiad oczywiście) w małej restauracji malowniczo położnej nad  zalewem. A potem tylko wieczorne pogaduszki o tym i owym...

     Nadszedł ostatni dzień rowerowego poznawania tego uroczego zakątka Polski. Jako że od dwóch dni straszono nas deszczem i burzami, zaplanowaliśmy krótszą trasę z dwoma wariantami. Chcemy dotrzeć do przełomu Białki, który stanowi ciekawy rezerwat przyrody. Obejmuje nie tylko rzekę, ale i otaczające ją skałki, m.in.  Kramnicę, Obłazową i Okrągłą. Nas zaciekawia informacja, iż to tu odnaleziono ślady człowieka sprzed 40 tys. lat oraz  dobrze zachowany, pochodzący sprzed 30 tys. lat bumerang  z ciosu mamuta, najstarszy na świecie! Bo banalne (!) szczątki zwierząt nosorożca włochatego, lwa i hieny jaskiniowej robią na nas mniejsze wrażenie (sic!) .  Miejsce nie tylko tajemnicze, ale i przepiękne. Dostrzegli to również  twórcy kultowych seriali „Janosik” i „Trzecia granica”, właśnie tam kręcąc wiele niezapomnianych sceny.

     Docieramy na miejsce i oczywiście nie jesteśmy sami. Sporo rowerzystów, rodziców z małymi dziećmi, ale ponieważ znajdujemy się  nieco na uboczu, zatem trafiają tu świadomi turyści. Nie ma kramów, straganów i wszelakiej maści bud. Jednym słowem fantastycznie. Podziwiamy widoki, podchodzimy do malowniczych skałek i zastanawiamy się, która z nich kryła w sobie ów wspomniany bumerang.

     Ponieważ prognoza pogody na razie się nie sprawdza, postanawiamy dojechać do Łopusznej. R. bardzo chciała zwiedzić dworek Tetmajerów, wszak K. Przerwa – Tetmajer był jednym z bohaterów jej pracy magisterskiej, ale już wie, że będzie to niemożliwe. Przed wyjazdem W. postanowił sprawdzić godziny otwarcia tej filii zakopiańskiego muzeum. Zatem wykonał telefon i usłyszał odpowiedź, że w weekend majowy jest zamknięte (!).  Komentarz był oczywisty: gratuluję podejścia do turystów. R. nie mieści się to w głowie: długi weekend, wielu przyjezdnych, a tu jedna z atrakcji – zamknięta. A potem narzekanie, że Polacy nie chodzą do muzeów. A kiedy mają je odwiedzać? Od  poniedziałku do piątku między 9.00 a 16.00? Mimo to podjeżdżamy pod dworek, R. choć  z zewnątrz chce się przyjrzeć  zabudowaniom, bowiem przed wyjazdem znalazła taki oto opis z  „Dziennika podróży do Tatrów” Seweryna Goszczyńskiego: "Dom drewniany w stylu rodzimym wszystkich naszych dworów szlacheckich, obszerny, porządnie i mocno postawiony, przyozdobiony gankiem, jak wszystkie nasze ganki, a na ganku poboczne ławki do siedzenia, jak to wszędzie widzimy [...]. Przed domem dziedziniec przestronny, mający po lewej ręce domu drugi domek mniejszy, czyli oficynkę, gdzie kuchnia i mieszkanie służących, z prawej osłoniony budowlami gospodarskimi". Z nutką rozczarowania oglądamy pięknie odremontowany dworek i ruszamy dalej.  I tak dojeżdżamy do kolejnego zabytku w tej niewielkiej wiosce- to drewniany kościół pw. św. Trójcy. Niezwykle urokliwy, cudownie zadbany zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz. Dopiero po chwili R. i W. dostrzegają zdjęcia z roku wielkiej powodzi i zniszczenia, jakich dokonał Dunajec. Dobrze, że to niezwykłe miejsce na nowo odzyskało swój blask. Wkraczamy w progi świątyni, która swymi początkami sięga głębokiego średniowiecza. Podziwiamy częściowo zachowane polichromie i belkę tęczową, tak  charakterystyczną dla tego stylu architektonicznego. R. przygląda się ołtarzowi głównemu i tryptykowi, a W. kieruje swój wzrok ku dachowi i dzwonnicy. Spacerujemy wokół kościoła i podziwiamy otoczenie. Gdzieś tam, w tyle głowy kołaczą się słowa ks. Tischnera, "My musimy zadbać o to, żeby to miejsce ciszy przetrwało. Każde pokolenie od XV wieku dbało o to, żeby to miejsce zostało nietknięte, nienaruszone. Żeby ani wiater wieży niezwaliył, ani woda nie zaloła. Jo myśle, że myśmy powinni być dumni z tego, że momy takie miejsce, żeśmy je po ojcach odziedziczyli. I że zrobimy co w naszej mocy, żeby tej ciszy, tego kościółka nie zniszczyć"

    Pozostał nam jeszcze jeden adres: Tischnerówka, Dom Pamięci ks. prof.  Józefa Tischnera, nie tylko kapłana, ale i wielkiego myśliciela, którego „Historia filozofii po góralsku”  odsłania jego olbrzymią wiedzę,  humor i miłość do góralszczyzny . I choć również nie możemy wejść do środka, zatrzymujemy nasze kółka, zerkamy przez okna do środka, a R. wspomina słynne zdanie Księdza Profesora na temat prawdy:  „istnieją trzy rodzaje prowdy: świento prowda, tyz prowda i gówno prowda”.  Bez komentarza, prawda?

       I to kres naszego kolejnego krótkiego wypadu. Przy popołudniowym grillu podsumowujemy: lokum – fantastyczne, drogi rowerowe dobre lub wręcz świetne, pogoda, wbrew zapowiedziom, idealna do jazdy. Pozostał wieczór, kolejny poranek i powrót do domu. Zawsze przecież wracamy tam, gdzie najlepiej, do domu. Tymczasem wspominamy minione majowe weekendy i powoli rozmyślamy, gdzie by tu pojechać za rok, wszak: „Inwestycja w podróż to inwestycja w siebie”  mawiał Matthew Karsten.

 FOTORELACJA