Nasze zimowe tęsknoty za rowerem staraliśmy się
zrekompensować poszukiwaniem ciekawych miejsc na wiosenno - letnie wypady. I
tak natrafiliśmy na stronę Oder-Neisse radweg i... już wszystko jasne.
Doskonale przygotowana ścieżka, a właściwie trasa wzdłuż
całej Nysy i Odry, począwszy od Czech aż do samego ujścia rzeki, a nawet dalej,
bo aż do Świnoujścia. To piękne miasto darzymy wielką sympatią, już raz
mieliśmy okazję pokręcić się po nim i jego, nie tylko polskich, okolicach. Z
innych wypraw znamy także rejony Parku Mużakowskiego, decyzja zatem zapada, aby
w majowy weekend przejechać od Gubina do Kostrzyna, a właściwie, jako że
poruszać będziemy się po niemieckiej stronie: Guben-Kustrin.
W. jak zwykle z dużym wyprzedzeniem zaplanował trasę i noclegi,
z jednym małym zastrzeżeniem: dojazd. I tu mała wpadka: okazało się, że stacja
kolejowa w Gubinie owszem jest, ale od kilkunastu lat nie dojeżdżają na nią
pociągi. Natomiast po drugiej stronie Odry funkcjonuje niemiecka
"bana", ale aby dotrzeć do Guben trzeba przesiadać się we
Frankfurcie. Troszkę komplikowało nam to plany.
Mieliśmy wyruszać we dwoje (R. i W.), ponieważ nasi rowerowi towarzysze
nie mogli jechać z nami. Ale... dla E. i
M. żaden problem uruchomić poczciwą " białą strzałę", zapakować
cztery rowery i choć jeden dzień spędzić
wspólnie.
Gubin- mała miejscowość, którą II wojna światowa rozdzieliła
na dwoje: część polską i niemiecką. Prawie zupełnie zniszczona,
odbudowana, dziś nieco senna, ma swój
urok. Tradycyjnie postanawiamy się pokręcić
i zobaczyć najciekawsze miejsca. Na początek kamień upamiętniający przemarsz
wojsk napoleońskich , a potem trzy krzyże. I tu na chwilę zatrzymujemy się. Jak
głosi legenda, stoją w miejscu, w którym trzej bracia w okresie wielkiego głodu
pokłócili się o jajko i wzajemnie pomordowali. Miejscowa ludność postawiła je
na znak pokuty i ku przestrodze potomnym...takie to straszne historie działy
się w tym niewielkim mieście.
Kolejnym zabytkiem,
który nas zaciekawił, był kościół farny, niegdyś największy na Dolnych
Łużycach, dziś "trwała ruina", jak głosi napis. Kompletnie zniszczony
podczas działań wojennych, dziś stanowi nieme świadectwo minionego czasu. Z nim
także związane są miejscowe legendy. Jedna z nich głosi, iż w czasie oblężenia
miasta przez husytów jedna z zakonnic uciekła na dach, zabierając z sobą kozę i
wiązkę siana. Karmiąc się jej mlekiem, pozostała w ukryciu aż do odejścia wojsk
i tym samym ocalała. Na pamiątkę tego wydarzenia u stóp narożnej wieżyczki
wmurowano figurki zakonnicy i kozy... Przekraczamy granicę na Odrze. Snujemy refleksję, jak to historia podzieliła
jedno miasto. Wita nas Guben, a w nim
pamiątka dawnej poczty. Kręcimy się to tu, to tam, obowiązkowo pstrykamy fotkę
w reprezentacyjnym, jak nam się wydaje, miejscu (przy ratuszu) i postanawiamy
wrócić na "naszą" stronę. Skręcamy do parku i jak dzieci bawimy się z
kamiennymi zwierzątkami...E. i M. muszą wracać, więc mówimy krótkie "do
następnego kółka" i pozostajemy sami.
Niedzielny poranek wita nas słońcem, ale wkrótce przekonujemy
się, że wiatr będzie nam nieco komplikował jazdę. Wyruszamy do
Eisenhuttenstadt. I jak zwykle w Niemczech podziwiamy ścieżkę rowerową., która
prowadzi wzdłuż Odry, często bezpośrednio na wale. Jest nie tylko bardzo
malownicza, ale także doskonała pod względem technicznym. Oczywiście, nie
wjeżdżając na drogi publiczne, przejeżdżamy przez wioski. Można? Można! Po raz
kolejny (niegdyś obserwowaliśmy ten zwyczaj w Bawarii) przyglądamy się
mężczyznom przygotowującym tzw. drzewka majowe.
Praca pracą, ale piwo to tradycja. .. Zapewne wieczorem w tym miejscu
odbędzie się jakiś festyn, zapewne zgromadzi się cała wieś...
Zbaczamy nieco ze ścieżki nad Odrą, by zobaczyć Neuzelle,
słynące z zespołu klasztornego, w skład którego wchodzi kościół, a także
oranżeria i park. Jedzie się świetnie i
wcale nie przypuszczamy, że to dlatego, że z wiatrem... Wjeżdżamy na
dziedziniec klasztorny. Potężna bryła kościoła
stojącego na wzgórzu, już z daleka budziła podziw. Wkraczamy do wnętrza
i wita nas barok w swej najczystszej postaci. Tak więc potężna kopuła, rokokowa
ambona, do tego bogato zdobiony ołtarz.
Wielu turystów, także z małymi dziećmi, po wyjściu ze świątyni
spaceruje po krużgankach i otaczającym
ogrodzie. Do opactwa należał również browar, znany już w XII w. Wznowił
produkcję na początku lat 90-tych i zaprasza do skosztowania swoich produktów.
My wyruszamy, by przekonać się, że trzy kilometry pod silny wiatr, nawet na
najlepszej ścieżce , daje się we znaki.
Dojeżdżamy do celu. Eisenhuttenstadt- przypomina nam Nową Hutę. Miasto powstało w latach 60-tych z
połączenia trzech miejscowości dla pracowników nowo wybudowanej huty żelaza i
stąd właśnie jego nazwa. Niegdyś stał tu most, ale w 1945 roku wycofujące się
wojska niemieckie wysadziły jego część. Doskonały hotel, ale samo miasteczko
przypomina nieco socrealistyczne koszmarki. Domy z betonu, szerokie ulice,
wszystko to miało przekonywać robotników
o ich awansie społecznym. Nic, co mogłoby nas zaciekawić. Nawet stare centrum, dziś
na uboczu, mimo że to dzień wolny od pracy, wydaje się opuszczone . Wracamy do hotelowej restauracji, ponieważ
mimo sporych chęci nie znaleźliśmy żadnej innej... Jak się okazało: bardzo
dobrze, bowiem jedzenie było wyśmienite, ceny przyzwoite, a piwo chłodne.
Miasteczko nas nie zachwyciło, natomiast obsługa hotelu była
przemiła, a nasze rowerki odpoczywały w specjalnej "rowerowni". Niebo nieco zachmurzone, ale to nam nie
przeszkadza, niestety wiatr coraz bardziej daje się nam we znaki. Kolejny przystanek stanowi Frankfurt . Tym
razem nie planujemy żadnych dodatkowych
atrakcji po drodze. Ścieżka naprawdę godna polecenia. Cisza, spokój, przepiękne
tereny nadrzeczne. Niestety nadal
dokucza nam silny wiatr, trochę także chłód. Zakładamy wszystko co możliwe i
jedziemy dalej. I jak to stwierdza R. - jesteśmy po właściwej stronie góry...
przed samym miastem prawie sześć kilometrów w dół. Tak więc po raz kolejny
dojeżdżamy do styku granic: po niemieckiej stronie Frankfurt (ten nad Odrą
oczywiście), po polskiej Słubice. Z zachwytem obserwujemy, że niegdyś
podzielone przez barbarzyńską wojnę, dziś stanowią jeden twór. Oczywiście
dwunarodowy, ale ze wspólnym uniwersytetem i wieloma młodymi ludźmi, dla
których pochodzenie nie stanowi problemu. „Granice? Nigdy żadnej nie widziałem,
ale słyszałem, że istnieją w umysłach niektórych ludzi.” - mawiał Thor
Heyerdahl, norweski żeglarz i odkrywca. My także tak postrzegamy to miasto. Zatem kręcimy nasze
kółka... Przejeżdżając przez przedmieścia obserwujemy „klasyczne” blokowiska,
typową pozostałość po latach komunistycznej NRD, im bliżej centrum, tym
bardziej jesteśmy ciekawi, co nas czeka. Zarówno R. jak i W. mają świadomość
jak bardzo to miasto zostało zniszczone, co zastajemy? Kościół Mariacki, a w
nim witraże, wywiezione przez Rosjan w 1946 r.. Odnaleziono je dopiero w latach
90 w piwnicach Ermitażu w Petersburgu.
Szczęśliwie część powróciła w 2001 r., kolejna w 2007. R. konstatuje: nie wolno, nawet w
czasach wojny, niszczyć czy też kraść
materialnych zabytków kultury. Powinny pozostać tam, gdzie je stworzono!
Szczególnie zwracamy uwagę na jeden z nich, ten z wizerunkiem Antychrysta
pokonanego przez Michała Archanioła.
Chcemy jeszcze zobaczyć ratusz, ale nie bardzo wiemy, w
którą stronę wyruszyć. Z małego kiosku w przedsionku wychodzi sympatyczny pan i
pyta, czy może nam pomóc. A potem wskazuje drogę: na wprost i w lewo. Wiadomo,
trafiamy! Kilka fotek, a potem już na most, który przez kilkadziesiąt lat
dzielił, a dziś łączy dwa miasta. Po drodze zauważamy, że wielu mieszkańców
kieruje się na nabrzeże. Z plakatów
dowiadujemy się, że dziś właśnie odbywa się międzynarodowy festyn „Ponad
podziałami”. Postanawiamy, że wrócimy, ale dopiero po obiadku i wizycie w
Słubicach. Docieramy na most i W. nie byłby sobą (trauma po komunie?), gdyby
nie przejechał kilka razy, jak to się mówi u nas w poznańskim, w te i nazad.
Wolno! Bez pozwolenia i paszportu. Bez jakiejkolwiek kontroli. Dla naszych
dzieci i ich rówieśników to normalne, a przecież korzystamy z tego zaledwie
kilkanaście lat. Zatem W. stwierdza: obowiązkowo zdjęcie. I jak to on,
podchodzi do przedstawicieli niemieckiej policji i w swoim nienagannym
międzynarodowym języku prosi: foto plis...Oczywiście spotyka się ze
zrozumieniem i tak oto R. i W. na moście przyjaźni mają wspólne zdjęcie.
Tymczasem wjeżdżamy, po drugiej stronie Odry czekają na nas
Słubice. Obserwujemy spory ruch, handel i wiele restauracji. Domyślamy się, że
większość z nich korzysta z dobrodziejstw sąsiedztwa. Kiedy zamawiamy dania
obiadowe, wiele stolików zajętych jest przez naszych zachodnich sąsiadów. Ale
nie dziwimy się temu. Po drugiej stronie Odry drożej. Nawet panu na wózku
inwalidzkim opłaca się przyjechać na porcję pierogów za 12 złotych, czyli
około 3 euro. U siebie nie ma na to
szans. A poza tym, wiadomo, polskie jedzenie najsmaczniejsze.
Posileni, ruszamy dalej. Tym razem pod jedyny, jak mówią
przewodniki, pomnik Wikipedii! A przecież to wujek google i ciocia wikipedia są
źródłem nie tylko naszych inspiracji, ale także miejscem wiedzy, a przede
wszystkim przewodnikiem po świecie. Choć niepozorny, pomnik oczywiście, jednak
satysfakcjonuje zarówno R. jak W..
Wracamy na drugą stronę rzeki i przez chwilę spacerujemy po
nabrzeżu wśród straganów oferujących wszystko i nic w ramach odbywającej się
imprezy. Przez kilka chwil podziwiamy egzotyczne tancerki, a potem (jest
naprawdę zimno,a one skąpo odziane) postanawiamy ruszyć dalej. W planach mamy
jeszcze zachwalany Ogród Botaniczny. Docieramy z pewnymi trudnościami i
natychmiast czujemy lekkie rozczarowanie. Owszem jest pięknie, ale... R. ma wrażenie,
że każdy, kto zobaczył parki innych miast, właśnie tak zareaguje. Sprawdza się
przysłowie: cudze chwalicie, swego nie znacie, sami nie wiecie, co posiadacie.
Poznański Ogród Botaniczny- wystarczy tylko tyle powiedzieć.
Późnym popołudniem docieramy na kolejny nocleg. Jest trochę
dziwnie, ale nasze rowerki spokojnie odpoczywają w specjalnym pomieszczeniu.
Jest dziwnie, bowiem mamy wrażenie, że wszyscy obecni (łącznie z obsługą)
pochodzą z krajów zza Buga. Znak czasów? A wiatr dmie i dmie, a temperatura spada i spada...
Rankiem sprawdzamy- pogoda bez zmian. R. ma dość chłodu i
wiatru i proponuje:bana. W założeniu kolejny
odcinek nie był zbyt długi, ale ile można pod wiatr i pod górkę, a
jeszcze w temperaturze kilku stopni. Nie jesteśmy wyczynowcami, a amatorskimi
miłośnikami rowerowego poruszania się po świecie. Zatem: bana. Kilka kilometrów
do centrum i oto jesteśmy na dworcu. Kupujemy bilety do Kustrin, a uprzejma, a
jakże, pani, nie tylko tłumaczy, że mamy przesiadkę, ale wszystkie informacje
drukuje i sprawdza, czy na pewno ją zrozumieliśmy. Z lekkimi wyrzutami sumienia
wsiadamy i bez żadnych przygód docieramy do Kustrin. Tu opuszczamy pociąg, by
skierować się, znów przez most na Odrze , do Kostrzyna. Miasteczko to znamy
wyłącznie z festiwalu Jurka Owsiaka, wiemy także, że zostało zniszczone w 90
%. „Wojna jest zawsze porażką ludzkości”
– uważał Jan Paweł II i R. to w pełni
rozumie.
Szybciej niż w planie, dzięki banie (cóż za rym
częstochowski!) docieramy na miejsce noclegu. Jako że nasze lokum mieści się na
przedmieściach, postanawiamy najpierw wyruszyć na zakupy (trzeba coś zjeść na
kolację i śniadanie), a dopiero potem podjechać na obiad. Właścicielka
pensjonatu poleca sklep oddalony o dwie ulice, zatem wyruszamy, kupujemy,
wracamy, odstawiamy rowery i nagle... ulewa. W. w ostatniej chwili schował
rowery, ale R. stwierdza: a co z obiadem. I tu na pomoc przychodzą wszechobecne
ulotki pozostawione w ogólnodostępnej kuchni. Warto dodać, iż jesteśmy sami,
wszak maj! Wybieramy małe co nieco i zamawiamy z dowozem ( znak czasów). Jako
że nadal mocno zimno, R. zakłada piżamę i kryje się pod cieplutką kołderką . W.
odbiera jedzonko i reszta popołudnia i wieczoru upływa na przyjemnym
nicnierobieniu... Dawno R. i W. nie spędzili tak leniwych godzin. Za to niedzielny
poranek wita nas słoneczkiem, jakby całe niebo wypłakało się poprzedniego dnia.
Mamy świadomość, że kończymy tylko pewien etap „rowerowania”. Chcemy i już
wiemy, że wrócimy do Kostrzyna, by pojechać dalej, aż do Świnoujścia. Czy nam
się uda w przyszłym roku? Zobaczymy!