Afrykańska wyprawa



        Panika i podniecenie! Tak można określić uczucie, jakie towarzyszyły R., kiedy  W. zapowiedział wyprawę do Tunezji. Miała być niezwykła z wielu przyczyn: po pierwsze po raz pierwszy od wielu lat R.i W. sami, bez dzieci. Po drugie: to przecież Afryka, innym kontynent i kultura. Po trzecie wreszcie: samolot, pierwsza podróż. Nic dziwnego, że tak zwane mieszane uczucia towarzyszyły rozmowom o wyjeździe. M. przekonywała ( z wielu doświadczeń), że samolot to nic strasznego, ale R. jak zwykle uległa "bogobojnej panice". Wreszcie, jak mawiał klasyk: "nadejszła wiekopomna chwiła".
       Poznańska Ławica przywitała nas bladym świtem, odprawa, samolot i lot! Najpierw okolice domu, Alpy i nieogarnione Morze Śródziemne. Susse -spotkanie z rezydentką, kilka informacji, no i już. Zaczyna się nasza afrykańska przygoda.

 

             Jak na niespokojne duchy przystało, wychodzimy z hotelu i rozpoczynamy pierwszy spacer. Docieramy na medinę - starówkę. Gwar, wrzawa, tysiące zapachów, zaproszenia kramikarzy: wejdź Misiu, dobra zupa z bobra... skądinąd ciekawe, który z polskich turystów wpadł na pomysł, by akurat tego nauczyć tunezyjskich handlarzy. Kiedy nie reagujemy, przechodzą na język rosyjski; kiedy wykazujemy zainteresowanie, natychmiast zaczynają się targować. Oczywiście kupujemy miejscowe słodycze, rzeczywiście słodycze! Obowiązkowo: sok z pomarańczy, świeżo wyciskany. Spacerując, odkrywamy maleńką kafejkę, ponad dachami miasta. Widok: prześliczny! Sok: przepyszny!
     Niedaleko hotelu rozciąga się piękny park. I choć widok palm i drzew oliwnych nie jest nam obcy, jednak tu wyjątkowo zachwycamy się szpalerem drzew. Towarzyszy nam myśl: gaje oliwne sadzi ojciec dla syna, bo pierwsze zbiory są po trzydziestu latach!
       "Podróż w podróży" - tak można nazwać naszą prawie tysiąc kilometrową  wyprawę po Tunezji. Zobaczyliśmy już to, co było blisko nas, pora zakosztować prawdziwej Afryki. Wyruszamy! Zostawiamy za sobą "hotelową" reprezentację polskich turystów all inclusiv, których dzień polega na: śniadaniu, plaży, wizyty w barze, obiedzie, wizyty w barze, plaży i basenie, wizyty w barze...


          Wczesnym świtem wyruszamy na południe. Pierwsze wrażenie: przyroda! Niesamowita, nigdy R. nie była najmocniejsza z biologii, ale zachwyca się: w tak trudnym klimacie wszystko żyje. Docieramy do pierwszego miejsca postoju. Pozornie zwykłe miasteczko. Pani Przewodnik prowadzi grupę do tkalni dywanów, my dostrzegamy tuż obok przepiękny meczet. Zatem podchodzimy i zadajemy pytanie, czy można wejść, zobaczyć? Oczywiście, ale... Mamy doświadczenie po pobycie w polskich Bohonikach. Zatem: R. zakrywa włosy, W. oczywiście ma długie spodnie, płacimy bilet i wkraczamy w świat Mahometa. Zgodnie z tym, co czujemy, zachowujemy szacunek dla miejsca, w którym się znajdujemy. Obserwujemy modlitwę wyznawcy Allaha, odnajdujemy mihrab, podziwiamy przepiękne kobierce. Dotykamy tajemnicy. Wiary.


           Jedziemy na południe. Wokół zaczynają panoszyć się piaski. I to dosłownie. 
Nagle objawienie: oaza!  Przepiękna zieleń  w samym środku pustyni. Wszechobecni chłopcy 
w wieku 9- 12 lat podbiegają i wyciągając w naszym kierunku ręce wołają jednym tchem: kryształgórskiniemamdrobnych.   Ktoś ich tego nauczył, nieprawda?
Opuszczamy, posileni sokiem ze pomarańczy, a jakże(!), ciekawe, co na to powiedziałby polski sanepid,  zagubioną oazę i przesiadamy się do jeepów. 


Czeka nas kilkadziesiąt kilometrów, najpierw pod góry Atlas (R. zachwycona: kłania się mitologia) , a potem do krainy W. - miasteczko z "Gwiezdnych wojen". R. jak zwykle dostrzega iluzję ekranu: to zaledwie kilka budyneczków, maleńkich, ale przecież magia kina sprawiła, że to są one rozpoznawalne na całym świecie. Stąd wyruszał Skywalker, by pokonać Imperium!


    Wieczór przynosi kolejne niespodzianki. Ulegamy Pani Przewodnik i wybieramy się do miejscowej kawiarni (?), lokalu (?), nie bardzo wiemy, jak to nazwać. Miejsce piękne: ogród, a raczej mały park. Wokół drzewa, krzewy, zieleń. Kelnerzy proponują miętową, bardzo słodką herbatę i sziszę albo, jak kto woli nargulami, fajkę wodną  Rezygnujemy, oczywiście, i postanawiamy wrócić do hotelu, czym wprawiamy panią  w zakłopotanie i lekki niepokój. Zajeżdża taksówka... jakkolwiek ją nazwać, była to taksówka. Kierowca bardzo chciał nas dowieźć do celu, ale nie udało się, za to był późnowieczorny spacer po mieście. Co ciekawe bardzo życzliwym, mimo że R. była jedyną kobietą na ulicach.


   Poranek upłynął pod znakiem słonego jeziora, okresowego, akurat w tym momencie bez wody. Wschód słońca, mieniące się w nim kryształki soli - widok niezapomniany! Jeśli ktoś nie wie, czym jest piękno, powinien to zobaczyć. I wreszcie wielbłądy. Zatem wyruszamy na pustynię. Spokojny marsz "camela" , z lewej na prawą, z prawej na lewą... z lewej na prawą, z prawej na lewą... wokół ludzie, a w zasięgu wzroku piasek. Pierwsza myśl: nie ma, nie ma wody na pustyni, a wielbłądy nie chcą dalej iść, tylko piach... i niesamowita Beata Kozidrak. A wielbłądy znowu z lewej na prawą, z prawej na lewą... z lewej na prawą, z prawej na lewą... Tylko piach!


Jednak gdzieś zaczyna kołatać się myśl: gdzie jesteś, Mały Książę, gdzie odszedłeś, czy po pustyni błądzisz znów? W maleńkiej Róży kochał się, Książę na jednej z wielu gwiazd... Antoine de Saint - Exupery, pilot i pisarz w jednej osobie doświadczył pustyni. Być może to tu poznał największy sekret, który lis zdradził Małemu Księciu: dobrze widzi się tylko sercem, najważniejsze jest niewidoczne dla oczu.
        Życie wyrywa z zamyślenia i przywołuje nas do rzeczywistości. Ruszamy. Kolejny przystanek: troglodyci. R. zachwyca się łapką na komary i muchy, czyli kameleonem sznurkiem przywiązanym do wejścia. Pokoje wykute w skale, surowe warunki, żarna. A W., jak zwykle zresztą, zagląda tam, gdzie nie wolno i odkrywa plazmę na skale! Nota bene antena satelitarna była zakamuflowana całkiem nieźle.


         Pozostało El Jam - koloseum. R. nieco lekceważąco: widziałam rzymskie, więc mnie nie zaskoczy. Wysiada z autokaru i ... no właśnie. Wokół kwitnie jaśmin i roztacza przecudowny aromat, a budowla, no cóż, jednym słowem zachwyca!


           Po  dwudniowej nieobecności wracamy. Młody, sympatyczny chłopak, student pracujący w hotelu,  pyta, gdzie byliśmy. Na ile pozwala nam nasza znajomość języka angielskiego, odpowiadamy. Odczuwamy wyraźną sympatię, nie zwykłą uprzejmość, po prostu sympatię. Bo chcieliśmy zobaczyć coś więcej, niż hotelowa plaża i bar,  tylko tyle...
          Nazajutrz znów wychodzimy. Tym razem zaplanowaliśmy spacer do El Kantanoui, nie tylko kurortu, ale i portu, w którym cumują jachty z całego świata. "Spacerek" to zaledwie 10 km, ale idziemy plażą, słoneczko przygrzewa (jak na maj całkiem nieźle), w dodatku mniej więcej w połowie drogi spotykamy maleńką knajpkę. Zatrzymujemy się i , oczywiście, pijemy sok z pomarańczy.  Miejscowość przepiękna , port, hotele, ale i urokliwe zaułki. Kawałeczek dalej "tańczące fontanny". Nijak się mają do spektakli w Pradze, które mieliśmy okazję podziwiać sporo lat wstecz. Ale i tak są urocze i gromadzą wokół wielu turystów. Wracamy ciuchcią i jesteśmy jedynymi pasażerami. Pan Maszynista zapytuje o nazwę hotelu, w którym mieszkamy i zatrzymuje się tuż przed wejściem, nie zważając na to,  że przystanek jest oddalony o dobre pół kilometra... "Zaprzyjaźniony boy" wypytuje, gdzie byliśmy.


         W kolejne popołudnie wyruszamy, by jeszcze bardziej poznać miejsce, w którym dane nam jest przebywać. "Tunezyjski wieczór" - tak nazywa się oferta, na którą zaprasza nasza opiekunka. Wyjeżdżamy. Docieramy do ... ? Skansen? R. nie bardzo pamięta, jak nazywała się wioska. Niewątpliwie pierwsze skojarzenia - Biskupin. Historia w pigułce, czyli: jak żyli, mieszkali i pracowali rdzenni mieszkańcy tych ziem. Oglądamy prymitywne żarna, kosztujemy placków (coś w rodzaju pity). R. próbuje chlebków z oliwą i jest zachwycona nie tylko prostotą, ale przede wszystkim smakiem tego dania. Na dodatek zaprzyjaźnia się z kózką, która niefrasobliwie skubie frędzelki jej szala, zaś W. nie wiadomo dlaczego przygląda się pracy osiołka...


           Wieczór rozpoczyna nie tylko degustacja lokalnych potraw i win, ale przede wszystkim pokazy żonglerów (rewelacja!). I wreszcie tak wyczekiwany przez męską część widowni: taniec brzucha. Rzeczywiście niezwykły. Piękne kobiety, rytm, muzyka. W odróżnieniu od europejskich i amerykańskich kanonów urody tu dominują Panie o pięknych, kobiecych kształtach... Rubens znalazłby tu niejedną modelkę!
        Ostatnią atrakcję stanowi plenerowe widowisko, synteza historii Tunezji, która obejmuje 3000 lat.  Wychodzimy, niestety znów wstydząc się za niektórych rodaków, którzy zabierają ze sobą  butelki z niedopitym wcześniej winem...
        Zakładamy otrzymane wcześniej burki. R.  sugeruje, że W. wygląda jak rycerz Jedi. Burka rzeczywiście chroni od wieczornego chłodu. Zastanawiamy się, na ile zrozumiemy przygotowane dla turystów przedstawienie. Siadamy. Nastaje cisza. Rozbrzmiewa głos: arabski, francuski, angielski i ...polski. Zaskoczenie niezwykłe! Widowisko przerasta nasze oczekiwania. Blisko tysiąc artystów prezentuje skomplikowane dzieje tej niezwykłej krainy. Wracamy zauroczeni.
         Niestety, nasz wyjazd dobiega końca. Pożegnanie z Afryką. Nie na miarę Karen Blixen, ale jednak.


"Pustynię upiększa to, że kryje w sobie studnię" napisał Antoine de Saint- Exupery .
         W jakimś niewielkim wymiarze R. i W. mogli dotknąć czegoś niezwykłego...
Lot ku domowi, Morze Śródziemne,  Alpy i wreszcie poczciwy stary Poznań!
   W pamięci pozostaje tak wiele: być wolnym jak  ptak i latać, doznać ciszy pustyni, ogarnąć bezkres  morza. A tak naprawdę liczy się tylko jedno: wyruszyć na szlak, kolejny szlak!